piątek, 26 lutego 2016

Wielka miłość wymaga wielkich poświęceń




Obejrzeli Matka z Ojcem film "Dziewczyna z portretu" *. (Dla niezorientowanych maksymalnie skrócony opis: historia pierwszej kobiety, która przeszła operację zmiany płci.)

Następnego dnia, w pracy, Ojciec nagle wypalił:
- A Ty byś przy mnie była, gdybym okazał się kobietą?

- Szczerze? Myślę, że nasze małżeństwo by tego nie przetrwało. Tak, sądzę, że nasza miłość jest na tyle płytka, że rozstalibyśmy się, gdybyś okazał się być kobietą.

Ojciec oczywiście się oburzył, ale gdy odwróciła Matka sytuację, pytając co gdyby okazała się być mężczyzną, przyznał jej rację. Nie zniósłby gdyby wypijała mu whiskey, a coś czuje, że z tym by się to wiązało. Jak dla Matki, mocno kulejący to argument, ale niech mu tam będzie.


Poza tym przyjechała Babcia. Bo Matka z Ojcem mieli mieć dużo pracy, a lepiej żeby ktoś miał w tym czasie oko na Pierworodnego - jak za często będą go przykuwać do kaloryfera, sąsiedzi mogą zacząć coś podejrzewać.
Tymczasem z pracą uwinęli się niespodziewanie szybko, co dało nowe możliwości. Wychodne!
Co zrobić z tak dobrze zapowiadającym się wieczorem? Może jakaś knajpa? Fajnie byłoby zjeść coś smacznego w jakiejś miłej scenerii... No to gdzie?

Gdybyście kiedyś zastanawiali się, gdzie wybrać się na wieczór we dwoje, nie proście kolegów Ojca o polecenia. Jeszcze w pracy wypytali dwóch o restauracje na wieczór. I obaj, niezależnie od siebie, odpowiedzieli:
- Przecież dziś "Tani wtorek"! Idźcie do KFC.


Ostatecznie podjęto decyzję. Kino. Zamiast żarcia. Nie licząc popcornu i coli, wiadomo.
W tym kwartale wyrabiają kinowe normy na najbliższe 2 lata - to już trzecie wyjście w lutym.

Miał być Chyra. Miał być Grabowski. Miał być Dorociński... Była "Świnka Peppa" i przedłużające się czytanie "Żabka i Ropucha". Pierworodny wyjątkowo zasypiał dłużej niż zwykle.

Romantic nastrój zaczął przysiadać nim jeszcze na dobre się zaczął. Ojciec już gdy wsiadali spóźnieni do samochodu marudził, że nie chce tak w trakcie reklam wchodzić na salę. Dziwak. Matka, która nie rozumiała, postanowiła wykazać się zrozumieniem. W końcu pomyślała: "Teraz albo nigdy!".
To był ten moment na udowodnienie, jak głębokie jest łączące ich uczucie.
I wtedy Matka powiedziała to:

- Możemy pójść na coś innego. Na jakiś późniejszy seans.

- Ale na co?

- Może... "Deadpool"?

Ziemia na chwilę przestała się kręcić, świat zamarł, nawet kolibry gdzieś w Ameryce Południowej na chwilę przestały trzepotać skrzydełkami, a jeden z wulkanów na Islandii zgasł, serce Ojca na chwilę przestało bić, po to by za moment uderzyć ze zdwojoną siłą. Nie, nie przesłyszał się, Matka naprawdę sama, samiusieńka i nieprzymuszona zaproponowała wspólne wyjście do kina na film Marvela.

Tuż przed seansem, czekając pod salą aż będzie można do niej wejść, dla pewności, że Ojciec zdaje sobie sprawę z powagi wykonanego przez nią gestu i rozumie jego znaczenie oraz poświęcenie Matki, ustaliła, że w związku z zaistniałymi okolicznościami już nie będzie musiał zmieniać płci, żeby przekonać się, jak silne jest jej uczucie.

Choć przyznać trzeba, że Ojciec już wcześniej pokazał, że rozumie. A właściwie nie tyle, że rozumie, co że jest w euforii, że jego żona, matka jego dziecka, Matka we własnej osobie, powiedziała coś tak niesamowitego i nierealnego jak: "To może chodźmy na Deadpool" **. I kiedy, zupełnie bez żebraczego planu, naciągactwa czy chęci upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu, wspomniała Matka o torebce, która dwa dni wcześniej spodobała jej się w Orsay'u, a skoro do seansu jest jeszcze 20 minut, to może by tak...
- Gdzie ten Orsay? - zapytał Ojciec.
Weszli do sklepu. Matka podeszła do torebek. Ojciec stanął jakieś 1,5 metra za nią. Nie wiadomo czy w ogóle spojrzał, co Matka trzyma w rękach.
- No ŚLICZNA! Bierzemy - stwierdził po 15 sekundach pobytu w sklepie.
- Przestań, nawet nie spojrzałeś. Tak tylko gadasz, bo chcesz już stąd iść.
Nie podchodząc do torebki nawet o krok, rzucił tylko okiem w jej stronę i powtórzył:
- Naprawdę śliczna. Kupujemy.
- Nieee wieeem... - wahała się Matka, sprawdzając jednocześnie zamki, podszewkę, zapięcie z przodu...
- Przecież jest tania. Żaden problem żebyśmy ją kupili.
- A skąd ty wiesz ile kosztuje?
- Widzę. 50 zł to nie majątek.
- Myślisz, że gdyby ona kosztowała 50 zł to ja bym się zastanawiała albo pytała Ciebie o zdanie?
- Przecież tak jest na metce. 50 zł.
Matka spojrzała na trzymaną w ręku torebkę i na metkę, która była w jej środku. Ojciec spoglądał na metkę apaszki wiszącej nad haczykiem z torebkami. Bez słów pokazała mu więc Matka właściwą karteczkę z ceną.
- Aha. A nie mają jakichś mniejszych tych torebek?

Jeszcze przez chwilę Matka pro forma poudawała, że się waha i ma jakieś skrupuły przed wydaniem pieniędzy, ojciec poudawał, że zależy mu żeby tę torebkę kupić, po czym zapłacili i poszli do kina.

Kolejnych 2 godzin i 13 minut życia nikt już Matce nie zwróci.


Następny dzień zaczęła Matka równie heroicznie. I w imię miłości.
Wybrała się z Ojcem na siłownię. Żeby mu było miło. Tak z własnej woli. Bo kiedyś mu obiecała. O 7:55. Rano.
Ojciec trenuje tak od kilku miesięcy. 6 razy w tygodniu. Mniej więcej.
Matka ma swój karnet od 2011 roku. Karnet na 20 wejść. Właśnie wykorzystała 12.
Resztę można sobie dopowiedzieć.

Miłość miłością, ale po wszystkim kazała się zawieźć do McDonalds'a. Na kawę.
I sałatkę. Owocową. Prawie.
A jakby co, ciasto "Truskawkowy poemat" naprawdę daje radę.


I jak jeszcze kiedyś Ojciec powie, że Matka nic a nic nie jest w związku romantyczna to chyba oberwie.



-----------------
*    polecają
**  nie polecają

poniedziałek, 22 lutego 2016

Ojciec w wersji light




Rzecz się dzieje kilka miesięcy temu.
Matka i Ojciec oglądają właśnie program "Na językach". Fakt, mało ambitnie, cóż poradzić. Akurat na żadnym kanale nie puszczali filmów Kurosawy.

Tuż przed blokiem reklamowym na ekranie pojawiają się urywki tego, co będzie po przerwie - ktoś wypowiada się na temat czegoś; generalnie - nie ważne. Oglądając z Ojcem od czasu do czasu tego typu programy, przywykła już Matka do jednego, podstawowego i wciąż powracającego pytania:
"A kto to jest?".

Tym razem zmęczona Matka, której właściwie nic a nic nie obchodziło, o czym jest program, machinalnie, nim jeszcze padło zapytanie, bąknęła pod nosem:

- Projektant.

- Wiem - odpowiedział Ojciec jakby nigdy nic.

Dobra, dobra - pomyślała tylko. A Ojciec od niechcenie dokończył:

- Jemioł. - Tu nastąpiła krótka pauza, wystarczająca w sam raz na opadnięcie matczynej szczęki. - Łukasz Jemioł - dodał Ojciec, by Matka nie miała wątpliwości, że się nie przesłyszała.

Na ekranie zaczęły się reklamy, za to Matka ożywiła się, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zaszło.

- Skąd wiesz???

- Ha! Widzisz? Jeździ na rowerze, wpierdala sałatę i jeszcze wie, kto to jest Łukasz Jemioł... - rozmarzony rozpływał się nad własną zajebistością.

A w rzeczywistości, tym pokrętnym sposobem, ten wzór cnót wyraźnie pił do tego, że po raz pierwszy od miesięcy czytał blog Matki i trafił akurat na ---> TEN POST.



Od czasu, gdy powstał tamten tekst wiele się zmieniło. Przede wszystkim skończył się sezon rowerowy. I teraz Ojciec chodzi na siłownię. Często. Zdecydowanie często. A poza kalafiorem zaczął jeść jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Stał się fanem brokułów, niedawno zjadł trochę zielonego groszku, a pieczywo jada wyłącznie ciemne, z tymi wszystkimi ziarnami i całą resztą zdrowych rzeczy, do których przez lata nie szło go przekonać.
W dodatku nadal nie pali (a minęło już ponad pół roku).
I wydarzyło się coś jeszcze, coś czego prawdopodobnie nie przewidziałby sam Nostradamus ani nawet wróżbita Maciej, coś w co Matka sama by nie uwierzyła, gdyby nie była naocznym świadkiem...

Ojciec zjadł szpinak.

Dwa razy.

(Jeżeli akurat czyta to ktoś z rodziny Matki, dajemy mu teraz chwilę na ochłonięcie i ogarnięcie wytrzeszczu oczu spowodowanego niedowierzaniem. 
Dziękuję, powinno już wystarczyć.)

Dobrowolne i świadome zjedzenie przez Ojca Pierworodnego szpinaku to wydarzenie epokowe. Dlatego tak przez Matkę podkreślane.    

Ale poza tym, że Ojciec, zmieniając swoje nawyki żywieniowe, dokonuje przy okazji kulinarnych czynów heroicznych to jedno. Ale jest też drugie. Ojciec zrzędzi. Troszeczkę. Czasami.
Niby na marginesie, niby tylko dygresja, niby tak po prostu rozmowa się potoczy, ale jednak wciąż Matka słyszy ile co ma kalorii albo jeszcze czegoś tam innego, ile tłuszczu, białka i cholera wie czego.
Mogłaby sądzić, że jest w związku z męską wersją Bridget Jones, ale przecież on już nawet nie pali!
Całe szczęście nie zrezygnował z alkoholu. Bo nie wiadomo, czy to małżeństwo by przetrwało. Choć i tak lekko nie jest.

Trudne dni spadły na Matkę, która od lat deklaruje, że w kalorie nie wierzy.
I tak na przykład kilka dni temu, wieczorem, tuż przed włączeniem kolejnego odcinka "Breaking bad" przygotowuje Matka "obowiązkowego" drinka - Ojca szklanka już gotowa, zastanawia się Matka, co nalać do swojej. Pada na rum z colą. W tym momencie napatacza się w kuchni Ojciec i łapie za butelkę z colą. Czyta etykietę. Matka już wie, co się święci, więc zawczasu przewraca oczami.

- O kurde, 100 kalorii ma taka jedna szklanka coli - odkrył Amerykę. - Dużo.

- Wiesz co? W sumie racja, zrobię sobie tego drinka bardziej light - rzekła Matka dolewając więcej rumu niż nakazywałyby przyjmowane dotychczas proporcje.

Ojciec spojrzał pytająco.

- Będzie mniej miejsca na colę - wyjaśniła, dorzucając jeszcze cytrynkę.


A jakiś czas później, nie wie Matka nawet czemu, może po tym drinku straciła czujność... ale gdy Ojciec znów coś o tych kaloriach zaczął i rozpoczął mini-wykład o tym, że czasem nie ważne, czy jest ich dużo, ważniejsze dlaczego ich tyle jest, bo kalorie kaloriom nie równe... Matka głupio wypaliła, że wie o tym doskonale, bo na przykład przed okresem czekolada w ogóle nie tuczy, sprawdzone info. I sama, nieprzymuszona, nieprzyparta do muru, nie mając noża na gardle, po ponad 11. latach związku, w tym 10. spędzonych pod wspólnym dachem, przyznała się, ile zjada czekolady. Nie wie, co jej strzeliło do głowy. Skoro tyle lat się nie połapał, mogli sobie dalej żyć spokojnie. Ale cóż, mleko się rozlało, dowiedział się.
Z jednej strony przeraził się, z drugiej musiał być pod wrażeniem zarówno matczynych możliwości, jak i matczynej przemiany materii.
Na początek zaczął przeliczać, ile w takim razie zjada Matka miesięcznie. Uspokoił się dopiero, gdy wyjaśniła mu różnicę między ilością "na co dzień" i w trakcie "zespołu napięcia".
Ej, no! Czy półtorej tabliczki na raz (nie licząc tych dwóch pasków po drodze ze sklepu) to tak dużo?
Bo jak już Ojciec przestał przeliczać ile to opakowań miesięcznie, naszło go nagle na przeliczanie z ciekawości ile to pieniędzy i wcale się nie uspokoił, gdy rozbawiona tym Matka ratowała się informacją, że ostatnio w Biedronce była promocja -20% na wszystkie czekolady, więc to jakby co piąta gratis.
Aż w końcu z lodówki wyjął opakowanie z jedynym ostałym się paskiem Milki Oreo i zaczął wyliczać czego tam podobno nie ma.

Że tłuszczu to tyle i tyle. A w domyśle, że zgroza. Węglowodanów to ileś tam. Po tonie głosu wywnioskowała Matka, że też niedobrze. Cukry? Szkoda gadać.
Nie robiąc na Matce najmniejszego wrażenia, w końcu przeszedł do ironizowania.

- O! Ale jest też białko. - Niby taki mile zaskoczony. - No proszę, 5 gramów. Tyle że dzienne zapotrzebowanie dla osoby ćwiczącej to jakieś 100 gramów.

- Uff, na szczęście ja w ogóle nie ćwiczę - ucieszyła się Matka. - To nie potrzebuję aż tyle.


I to są te chwile, kiedy Matka, patrząc Ojcu w oczy i widząc w nich ten błysk, nie wie, czy on tak za nią szaleje, czy jednak zaraz z nią oszaleje.



czwartek, 18 lutego 2016

Walentynki pod wodzą Syna Pierworodnego




Walentynki to takie dziwne święto, którego w zasadzie Matka nie lubi, chociaż też jej szczególnie nie przeszkadza. Jednak bardziej od samych Walentynek nie lubi Matka tych moralizatorskich haseł, które wszędzie wokół pojawiają się, gdy tylko nadchodzi 14. lutego, że kochać to się trzeba cały rok, a nie tylko od święta. Też mi odkrycie. Jednak napisać musi o tym (wzbogacając tę myśl głęboką obrazkiem o wiele bardziej kiczowatym niż pierwsza lepsza kartka walentynkowa z misiami i serduszkami) co najmniej 53% internautów. I to zarówno tych, którzy Walentynkami się jarają, jak i tych, którzy mają je gdzieś, albo udają, że mają gdzieś, a w rzeczywistości frustruje ich myśl, że nie mają z kim ich obchodzić.

Matka ma z kim obchodzić. Ale jakoś przez te wszystkie lata nie ustalono czy właściwie obchodzą. Tradycją za to jest, od samego początku, że dzień ten spędzają osobno, bo zawsze komuś coś wyskoczy. Albo po prostu ze sobą nie rozmawiają, bo im się termin "cichych dni" zbiega akurat z 14. lutego. Czasem dają sobie okazałe prezenty, czasem tylko czekoladę, a czasem zapominają i nie lamentują z tego powodu. Kiedyś chyba na randkę z tej okazji poszli. A nawet walentynkowy limeryk Matka popełniła, bo w czasach, gdy jej umysł był jeszcze młody i światły, był też kreatywny i lubił w szalonej twórczości to objawiać.

Aż tu nagle, nie wiedzieć jak do tego doszło, miały stuknąć Matce i Ojcu już 12 wspólne Walentynki. I pewnie gdyby nie to, że etap życia, na którym się znajdują, w dużym stopniu polega na wychowaniu i socjalizacji potomstwa (w liczbie pojedynczej), pewnie całe to święto zakochanych by olali. Ale, że dziecku trzeba świat tłumaczyć (tym bardziej, że dziecka przedszkole zapowiedziało huczne obchody święta tuż po weekendzie, czyli 15 lutego), to się Matka z Ojcem w sobotę zabrali za tłumaczenie, o co chodzi z tymi Walentynkami. I chyba coś sknocili, zbyt nieporadnie tłumaczyli, albo to Pierworodnemu po prostu szufladki w głowie się pomyliły, bo ledwo tłumaczyć skończyli, jak uradowany pobiegł do przedpokoju czyścić buty.
A jest Matka przekonana, że nic o Mikołaju z ich ust nie padło.

Ojciec wyszedł do pracy, a Syn Pierworodny wpadł w panikę. Bo przecież on musi mieć prezent dla taty. A nie wie jaki. A musi mieć prezent. A nie wie jaki. A przecież musi. Dla taty.

Zrobili więc wspólnie laurkę w kształcie serca, którą Syn miał pomalować farbami. Kiedy zasugerowała Matka, że kolor czarny nie jest najlepszym wyborem, Syn niechętnie zmienił na chwilę farbkę... na brązową. Ostatecznie obraził się, jak na niezrozumianego artystę o wysokim ego przystało, tupnął nogą i stwierdził ze złością, że mamie nie da żadnej walentynki.

Ale dla taty musi mieć jeszcze jedną. A nie wie jaką. A musi mieć. Dla taty.

Matka chwilę pomyślała i wymyśliła. Masę solną. Rachu-ciachu przygotowała co trzeba i Pierworodny tworzył serduszka. Zrobiła się z tego mała walentynkowa manufaktura. A zapytany komu jeszcze chciałby dać takie serduszko bez namysłu odpowiedział, że pani z przedszkola. Ostatecznie w domu zalega zapas serduszek dla większości bliższych i dalszych krewnych.

W niedzielę wcześnie rano nastąpiła rodzinna wymiana prezentów. Gdy tylko na moment wyszła Matka z pokoju, zaraz Pierworodny wyklepał Ojcu, co ten od niej dostanie. Na szczęście tłumaczył tak pokrętnie, że Ojciec nie zdążył się domyślić.

- Mamy dla Ciebie prezent, tata. - Usłyszała Matka wychodząc z pokoju i postanowiła się pospieszyć nim Pierworodny się rozwinie w swym opowiadaniu. Jednak gdy wróciła właśnie kończył tłumaczyć zafrapowanemu Ojcu: - Żebyś był silny i zdrowy. I jak będziesz chciał być silny i będziesz chciał nosić takie ciężary to wtedy będziesz miał taki prezent.

Zapewne Ojciec ucieszył się, że to nowa torba na siłownię, a nie Geriavit.

Ostatecznie Pierworodny zapomniał o swojej groźbie i Matka jednak też coś od niego dostała - coś, co podobno jest autem z masy solnej, a jak wiadomo Pierworodny niczego nie kocha tak jak aut.

Sam Pierworodny za to tak był zaaferowany prezentami Matki i Ojca, że w ogóle nie pomyślał, że też coś dostanie. A dostał ciuchcię do swojej kolekcji - jednego z bohaterów kreskówki "Stacyjkowo". Błysk w jego oczach był w stanie rozświetlić nawet mrok panujący za oknem, bo przecież godzina była to jeszcze nieludzka.

Bawił się ciuchcią przez cały dzień, aż w końcu po południu zapytał Matkę:

- A dlaczego dostałem taką ciuchcię?

- Nie pamiętasz? Bo dziś są Walentynki i jak się kogoś kocha albo bardzo lubi, można dać mu prezent lub zrobić coś miłego dla tej osoby. A my z tatusiem bardzo Cię kochamy.

- Ale dlaczego dostałem TAKĄ ciuchcię?

- Bo pomyśleliśmy, że taka właśnie Ci się spodoba i sprawi Ci przyjemność.

Pierworodny, leżąc na kanapie, z zadumą przyglądał się obracanej przez siebie w dłoniach plastikowej ciuchci. Ciuchci, która, trzeba przyznać szczerze, na tych, którzy bajki nie znają, szału raczej nie robi, a i za dizajn na żadne wyróżnienie nie ma co liczyć. Wreszcie z rozmarzeniem stwierdził:

- Jest baldzo pękna.


Chwilę później złapał za książkę, którą dostała Matka. Bo Matka dostała jeszcze książkę i wino - Ojciec stwierdził, że jak książka okaże się słaba to sobie Matka doleje jeszcze jeden kieliszek wina i i tak przeczyta. Więc złapał Syn za książkę i rozsiadł się z nią na kanapie. Książka dość gruba i bez obrazków, a on siedzi i kartkuje strony. W końcu oderwał wzrok, spojrzał na Matkę i orzekł tonem eksperta:

- Musiałaś być bardzo grzeczna, że dostałaś taką "dużą" książkę.


A w poniedziałek rano znów panika. Bo przecież to serduszko dla pani on koniecznie musi zapakować. Musi być torebka. Musi. Dla pani.
W poniedziałkowy ranek, ok. 6:30, jakoś Matka nie była zbyt skora do szukania pasującej małej torebki na prezent, gdyż wiązałoby się to z koniecznością noszenia krzesła z pokoju do pokoju, wspinaczki, ściągania z wysoka kartonu z akcesoriami do pakowania prezentów... Krótko mówiąc, upierdliwa czynność. Jednak Pierworodny był zdeterminowany. Bo prezent MUSI mieć torebkę. I aby wyręczyć Matkę wymyślił, że zapakuje to malutkie serduszko, mieszczące się w jego malutkiej dłoni, w jedyną torebkę, która akurat była na wierzchu z powodu niedawnego jej używania. Torebkę wielkości mniej więcej połowy samego Pierworodnego.

- Wiesz, ona jest chyba za duża do takiego małego serduszka...

- Dam ladę, mama.

Serce Matce stopniało i poszła po to krzesło.



A po południu wypytała:

- I jak tam? Ktoś jeszcze przyniósł pani walentynkę?

- No.

- A kto?

- Seba.

- A co dał pani?

- Kaktusa.


Mężczyźni.



wtorek, 16 lutego 2016

Co tam słychać w 2016?




Nowy Rok zaczął się tak, że lepiej, gdyby w ogóle się nie zaczynał. A potem to już bywało raz lepiej, raz gorzej. Ale głównie gorzej.
Jednak, żeby nie smęcić, skupmy się przede wszystkim na pozytywach.


Kiedy po kilku dniach stycznia zauważono ze zdziwieniem, że: "O, dzisiaj przez cały dzień nikt w domu nie rzygał" uznano to za pierwszy w tym roku sukces. Zawsze to jakiś. Kolejne już tak łatwo nie przychodziły.

Za to przyszły i masowo przewijały się przez dom grypy (w tym tzw. jelitówka), przeziębienia, ostre zapalenia płuc, zapalenia oskrzeli i lepiej nie pamiętać co jeszcze... Nie oszczędzały nikogo, nie certoliły się i rozkładały każdego po kolei.


Pierwszy raz z domu wyszła Matka 5 stycznia wieczorem. Po płyn do kąpieli dla dzieci. Konkretnie dla jednego dziecka. Do Rossmanna wyszła, którego ma 200 metrów od domu. Ale z tej radości, że czuje wreszcie świeże powietrze (a gdyby nie czapka to i wiatr we włosach) pognała jakieś 1,5 kilometra do galerii handlowej. Kupiła płyn do kąpieli i wróciła.
I gdyby nie przeszywający mróz, który Matkę wielce zaskoczył, pewnie przystawałaby co kilka kroków tylko po to, by z rozpostartymi ramionami, wrzasnąć sobie na całe gardło: FREDOOOOM!!!

No bo, kurde, mógł ktoś Matkę uprzedzić, że wraz z Nowym Rokiem przyszła zima. Jak ostatni raz miała okazję wyjść z domu, jeszcze w grudniu, wiosna trwała w najlepsze. Powiedzmy, może jakoś tak delikatnie, że taki niespodziewany spadek temperatury o jakieś 30 stopni nie jest najprzyjemniejszy. (Choć oczywiście chodzi o to, że dupa przemarza, a gluty w nosie to by pewnie zamarzały, gdyby ich wiatr po całej twarzy nie rozmazywał.)



Poza tym robi Matka porządki w szafach. Porządki w szafie z ubraniami to temat na zupełnie inny wpis (pewnie mroczny i przerażający, bo porządki jeszcze trwają, a liczba wyrzucanych rzeczy niebezpiecznie zbliża się już do wartości trzycyfrowej). Ciekawe za to było porządkowanie barku. Trzeba przyznać, że sporo alkoholu z różnych powodów i okazji Matka z Ojcem dostają. A nie każdy lubią. I tak wpychają to, czego nie lubią w bardziej odległe zakamarki barku, a zwykle sięgają po coś stojącego z brzegu. I tym sposobem naliczyła Matka bodajże 18 butelek samych trunków, za którymi nie przepadają (koniaki, nalewki, słodkie wina, śliwowica, absynt... czego tam nie było?). Do tego dochodzi jeszcze co najmniej drugie tyle butelek trunków, które lubią (wina wytrawne i półwytrawne, whiskey, rum, wódki w najróżniejszych wersjach... czego tam nie było?). W związku z takim stosunkiem podaży do popytu, postanowiła Matka zwiększyć to drugie i zmodyfikowała hasło własnej Matki, która często przy obiedzie w zwyczaju ma mawiać: "Surówka obowiązkowo!" i  teraz co wieczór tym samym tonem nieznoszącym sprzeciwu mawia Matka: "Drink obowiązkowo!". Dzięki tej strategii porządkowanie barku jest bardzo sukcesywne i widać wyraźne efekty.
Częściowo uporządkowała też Matka piwnicę. Tam to dopiero były perełki. O, na przykład 4 komplety zasłon i firan. Podczas gdy w mieszkaniu nie ma nawet karniszy. Albo kołdra, którą Ojciec Matki dwadzieścia parę lat temu wygrał w brydża.
A już hitem było odnalezienie kartonu wypchanego opakowaniami chusteczek nawilżanych Pampers. Kiedyś widocznie zakupionych w niewiarygodnie okazyjnej cenie i ilości tak hurtowej, że trzeba było je zakamuflować w piwnicy. Co byłoby rozwiązaniem wielce praktycznym, gdyby nie zapomnianym. Chusteczek tych używało się w pierwszych miesiącach życia Pierworodnego, dlatego, gdy Matka wyciągnęła z opakowania jedną, aby wytrzeć brudne ręce i poczuła jej zapach... od razu przypomniał jej widok maleńkiego noworodka przywiezionego prosto ze szpitala, śpiącego tak spokojnie w swoim łóżeczku, w którym zwinięty jak kłębuszek zajmował tyle miejsca, ile teraz jego piesek-przytulanka. Jeszcze żeby poczuć ponownie ten cudowny zapach jego główki, przypomnieć sobie te maleńkie stópki i paznokietki... zaciągnęła się znowu zapachem chusteczki, ale nie. Jedyne co jej przypomniała to strzelające w niekontrolowanych sytuacjach i kierunkach, rzadkie, żółto-zielone kupy. Od tego momentu za każdym razem, gdy teraz wyciera kurze, dręczy Matkę myśl, czy przypadkiem nie miała komuś zmienić pieluchy...



A w przedszkolu był Dzień Babci i Dziadka. Wszyscy przejęci. Poza Pierworodnym.
Po łącznie czterech spektakularnych występach scenicznych, w których brał udział w swym ponad 3-letnim życiu, Matka z najwyższym stopniem pewności stwierdza, że wdał się w Ojca. W związku z tym graniczące z pewnością jest przypuszczenie, iż nie pójdzie w ślady mamusi i nie będzie robił oszałamiającej kariery głównego recytatora wierszyków na apelach Szkoły Podstawowej nr 1, nie będzie gwiazdorzył we wszystkich możliwych kółkach teatralnych i znajomością poezji ratował się na lekcjach polskiego, na których zawsze było się nieprzygotowanym, ale nadrabiało sprytem. Wręcz zastanawia się Matka, czy już teraz nie zacząć go uczyć "Inwokacji" i "Bagnetu na broń". Bo trochę to zajmie czasu i w szkole to raczej ni chu-chu, go nie zmuszą, a jednak może się przydać.



A potem jeszcze były Walentynki. Ale to też już temat na zupełnie inny post.