Pierworodny liczy.
Co się da i kiedy się da. Wszystko. Po kolei, na palcach, w pamięci, gdzie mniej, gdzie więcej, dodaje... O, to dodawanie szczególnie go fascynuje. Bo gdy proponuje się mu, dajmy na to, odejmowanie, oburza się, jakby odejmowanie było czymś najbardziej lamerskim w świecie 4-latków.
Tymczasem wczoraj na przykład policzył sobie w pamięci, ile wynosi 32+4.
- 36. Dobrze? - upewnił się, w napięciu czekając na werdykt.
- Brawo! Bardzo dobrze!
- Tak w myślach sobie policzyłem. Po cichu!!!!! Nie słyszałaś, prawda?
Matka przyznaje, że nie słyszała. Choć przeczuwała, że coś się święci i z zafascynowaniem obserwowała mimikę Syna, która sugerowała raczej, że jej właściciel karkołomnie stara się utrzymać kontakt wzrokowy z muchą na suficie, chociaż skubana wciąż mu odlatuje i się przemieszcza.
Jednak w tym przypadku nie ważne, czy były prowadzone działania na zwierzętach. Liczy się wynik (aż się prosi, by dodać, że "takie czasy"). A wynik był prawidłowy. Imponujące.
Dla Matki imponujące, oczywiście. Bo Matka, jak to matka, jara się każdą nową umiejętnością swojego potomka (Was do tego nie zmuszając, aczkolwiek miło by było). Kiedyś jarała się, że sam je marchewkę, teraz jara się dopiero, kiedy sam po marchewce posprząta, czyli niezbyt często. Albo właśnie, gdy tak sobie liczy. Bo wie, niemal na pewno, że prędzej czy później mu to liczenie przejdzie. Matce przeszło. Dokładnie w momencie, gdy dostała się do liceum do klasy o profilu matematycznym. I nigdy nie zapomni systemowi edukacji tych dowodów swoich upokorzeń wpisywanych do dziennika. I to w imię czego? Logarytmów, całek, różniczek, cosinusów, wektorów, wykresów funkcji wykładniczej... słowem pojęć, które jeszcze nigdy nikomu nie przydały się w codziennym życiu! Matka wciąż czeka nie dzień, w którym będzie mogła wreszcie wykorzystać wzór skróconego mnożenia.
Ad rem.
Syn liczy i to jest fajne. Przeważnie. Tzn. poza momentami, kiedy nie jest...
Taki na przykład ostatni niedzielny spacer. Jeżeli wyobrażacie sobie niedzielne spacery z dzieckiem, jako słodkie obrazki szczęśliwej, wypoczętej mamy, trzymającej za rączkę uśmiechniętego chłopca, idących wolno przed siebie w pięknych okolicznościach przyrody to... no nie tym razem. Tym razem to scena, niczym kadry z programu "Superniania" (nie zawsze, ale zdarza się). Syn, w którego wstąpiło jakieś licho i Matka drąca na ulicy ryja, ale zagłuszana przez przejeżdżający tramwaj i samochody. Matka nie jest w ciemię bita i po kilku bezskutecznych wydarciach zrozumiała, że tak sprawy nie załatwi, a Syn prędzej "dla fanu" wbiegnie pod jakiś samochód, niż się uspokoi.
Zgarnęła więc w biegu rozwydrzonego Pierworodnego, który chwilę wcześniej przystanął na moment na brzegu wielkiej kałuży (jedyny moment, kiedy przystanął), spojrzał na Matkę, po czym po usłyszeniu: "Nie wchodź w tę kałużę, nie masz dziś kaloszy", zrobił dokładnie to, czego się można było spodziewać. A gdy już z tej kałuży wybiegł, nie rozglądając się w żadną ze stron, przebiegł przez ulicę, nie jakąś ruchliwą (wjazd na osiedle), ale to i tak złamanie jednej z najważniejszych zasad. Przyszła pora na poważną rozmowę. I groźbę natychmiastowego powrotu do domu. Pogadanki wychowawcze w chwili najlepszej zabawy to coś, czego mali chłopcy szczególnie nie lubią. Ale jak mus to mus.
"Dlaczego nie reagujesz, kiedy wołam, żebyś się zatrzymał? (...) Wiesz, co mogłoby się stać, gdyby jechał samochód? (...) Przecież ty jesteś malutki, a samochody duże, prawda? (...) Rozumiesz, że stałaby ci się wielka krzywda? (...) Wiesz, że gdy każę Ci się zatrzymać, nie chcę psuć Ci zabawy, tylko robię to dla Twojego bezpieczeństwa? (...) Chcesz wracać do domu? (...) To co, mogę Ci zaufać?" No takie tam. Wiadomo.
Opamiętał się Syn, jakby mu ktoś w ustawieniach przełączył program, złapał Matkę za rękę i ruszyli dalej.
- Mama, a czy ty zdajesz sobie sprawę, ile ty mi pytań zadałaś? - wypalił ze stoickim spokojem, gdy tylko przeszli kilka kroków.
- Ale jak to? Jakich pytań?
- No teraz. Wiesz, ile mi pytań zadałaś???
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała zgodnie z prawdą, acz niepewnie, bojąc się, co zaraz usłyszy.
- SZESNAŚCIE! Zadałaś mi 16 pytań. Wyobrażasz to sobie?
Ale przecież... kto pyta, nie błądzi, prawda?
Czy ja zadaję za dużo pytań?