środa, 30 października 2013

Ku pamięci 1 i 1/2

Uff, zdążyła.
Matka jakoś się zagapiła i zapomniała donieść, że przecież Syn Pierworodny ma 18 miesięcy. Jeszcze tylko dziś, bo zaraz stuknie 19.
Półtora roku!!! Czaicie?
Bo Matka nie wie kiedy to zleciało, przecież dopiero co, no chyba z 2 miesiące temu, te torty urodzinowe piekła.
Jakoś Matka nie ma głowy do liczenia tych miesięcy, wciąż coś myli, miesza, kręci. Zdarza jej się zawyżyć lub zaniżyć wiek Pierworodnego, gdy ktoś z ciekawości pyta ją na placu zabaw czy w sklepie. Już w ciąży miała problem z liczeniem tygodni. W komórce zapisywała, bo co chwila ktoś pytał a nie umiała odpowiedzieć i jakoś tak głupio przed położną jej było.

Do rzeczy.
"1 i 1/2" to druga część cyklu. Pół roku temu powstała pierwsza #1.
Przez ten czas upodobania i ulubione zabawy Pierworodnego jakoś znacznie się nie zmieniły.

Ukochaną  kreskówką jest teraz "Ciekawski George". W domu zapanował już nawet zwyczaj wspólnego oglądania 3. odcinków do kolacji. Och, dzięki Ci, miłościwy YouTubie!
George'a oglądają wszyscy z przyjemnością, a Matka i Ojciec dodatkowo cieszą się, że nie są katowani jakąś dzidziusiową papką pełną zdrobnień, piskliwych głosików, słodkich kucyków, miśków, "Sprytusiów", chmurek, słoneczek, kwiatuszków, mdłych postaci, bądź odwrotnie, zbyt krzykliwej fabuły, brzydkiej animacji i nic nie znaczącej treści. George jest spoko. W gratisie ma jeszcze istotny walor pseudo-wychowawczy. Otóż, dla jednego 10-minutowego odcinka Pierworodny jest w stanie poświęcić wiele, nawet doskonalenie się w zachowaniach typowych dla buntu dwulatka. Chwała George'owi za okazjonalne ratowanie psychiki Matki w sytuacjach, gdy wiadomo, że już, już, zaraz będzie sieczka.

Wśród szerokich zainteresowań Pierworodnego szczególne miejsce zajmują psy. I koty w sumie też. Wszelkie. Spotkane na ulicy, w parku, w czyimś domu, widziane w filmach, reklamach, kreskówkach, książeczkach, czasopismach, ulotkach, na opakowaniach karmy dla zwierząt, żwirku i papieru toaletowego. Pieski pluszowe, plastikowe, a nawet pieski-kiwki w samochodach. Syn wyspecjalizował się już w wyszukiwaniu czworonogów w gazetkach reklamowych. Gdy tylko widzi gazetkę, dajmy na to na przykład Reala czy Carrefoura, zaraz zaczyna ją przeglądać w poszukiwaniu zwierząt. I zawsze znajdzie. A to promocję psiego żarcia, a to jakiegoś Whiskasa, papier Velvet czy przytulanki w dziale z zabawkami.
Słowa ko-koj, koje i kote (wszystkie w Słowniku Języka Pierworodnego oznaczające psy i koty) Matka słyszy kilkaset razy dziennie. Kotu domowemu, aktualnie nie wolno nawet wychodzić do drugiego pokoju. Grozi to poważną histerią, rozpaczą i nieutuloną tęsknotą.

Z zabaw królują przewalanki z rodzicami na łóżku, "czytanie" książeczek i czasopism, kładzenie spać dwóch ulubionych pluszaków: świnki-grzechotki, która w okresie niemowlęctwa w ogóle nie cieszyła się powodzeniem, a teraz odkrywana jest na nowo,  i pieska, którego dostał kilka dni temu i zgodnie z przewidywaniami pokochał od pierwszego wejrzenia.
Póki pogoda dopisywała pełnię szczęścia dawała piaskownica lub spacer na rowerku.
Spacerowym hobby jest zbieranie liści, kamyków, kasztanów i, niestety, papierosowych petów (choć już coraz rzadziej).
Zaś hobby pospacerowe to rozpakowywanie zakupów. Matka zostawia wózek w przedpokoju a Syn po kolei wyjmuje każdy produkt z koszyka pod wózkiem i wędruje z nim przez pokój, by położyć go na kuchennej wyspie. Zawsze nosi po JEDNEJ rzeczy. Matka siada sobie na kanapie i odpoczywa obserwując zmagania Syna lub wchodząc do internetu w telefonie i nadrabiając blogowe zaległości. Jeśli akurat zakupy robiła na targu, ma pewność, że przed nią minimum kilkanaście minut laby - Syn będzie chodził z każdym ziemniakiem po kolei, z każdą śliwką, jabłkiem, marchewką, cebulką, będzie nosił po kilka gałązek natki pietruszki czy szczypiorku. Pierworodny zadowolony, sprawunki rozpakowane, Matka zregenerowana po spacerze i dotaszczeniu do domu wózka pełnego zakupów. Rodzinna sielanka.

Umiejętności zdobyte w ciągu ostatnich miesięcy to m.in. rozpoznawanie i pokazywanie części ciała, robienie pa, pa z własnej nieprzymuszonej woli, naśladowanie odgłosów zwierząt.
Jeśli chodzi o to pierwsze to Syn potrafi pokazać gdzie ma brzuszek, pępek, głowę, oko, nos, ucho, buzię, rączki, paluszki, pachy, pupę, siusiaka, nogi, stópki i kolanka.
W sprawie robienia pa, pa nastąpił tak duży postęp, że Pierworodny macha rączką co chwilę, gdy ktoś wychodzi z domu, gdy sam wychodzi, gdy się z kimś żegna, gdy oddala się spotkany na spacerze pies, gdy ktoś przypadkowo mijany wsiada do samochodu na parkingu i odjeżdża, gdy lecą napisy końcowe w bajce. Pa, pa jest teraz dobre na każdą okazję.
Odpuściła już sobie Matka to nieszczęsne "Jaki duży jest Synuś?" i nie wie jak teraz zareagowałby na to pytanie.
Z kolei szumnie nazwane "naśladowanie odgłosów zwierząt" sprowadza się do jednego pytania i odpowiedzi:
- Jak robi krowa?
- Mmmm.
Czasem jeszcze, przy odpowiednich okolicznościach przyrody, Syn pokaże jak robi rybka.

Pierworodny ma już na swoim koncie pierwsze dowcipy i drobne kłamstewka. Na przykład na pytanie "Gdzie masz rączki?" długo chował je za plecami i udawał, że nie ma. Urocze to było zwłaszcza, gdy dla wzmocnienia efektu odwracał się do pytającego tyłem. Zastanawiało Matkę skąd wziął pomysł na taki żarcik i olśniło ją, że przecież często podczas ubierania koszulek i sweterków udawała, że łapki Syna zniknęły.
Rozbrajającym pierwszym kłamstewkiem Pierworodnego było wyplucie wody do nocnika kiedy nie mógł zrobić siusiu i udawanie, że to natura zrobiła swoje - kazał bić sobie brawo jak zwykle i wylać wszystko do ubikacji. Na niedowierzania Matki, która widziała jak pluł, zachowywał się jakby mówił: "No przecież zrobiłem siku. Zobacz. O tu. Brawo bij."

Nocnik. Jakoś w lipcu czy sierpniu Matka zaczęła uczyć Syna korzystania z tego ustrojstwa. Bez napinki. Na spokojnie. Na początku przez zabawę. W końcu załapał o co chodzi. Potrafi na zawołanie zrobić siusiu niemal za każdym razem, gdy usiądzie. Nie potrafi jeszcze wstrzymać tego, co powinien, dlatego o odpieluchowaniu na razie nie może być mowy. Trwa teraz nauka informowania o potrzebie skorzystania z nocnika. Niestety, Syn przypomina sobie o "tronie" w momencie, gdy siusiu zrobi. I póki co, nieco paradoksalnie, postęp nas opóźnił. Od tygodnia czy dwóch Syn zaczął wołać o nocnik, ale skoro właśnie zrobił co trzeba do pieluchy, nie mógł powtórzyć tego samego na nocniku. Zniechęcił się do siadania i w dodatku od kilku dni sika na podłogę, nawet gdy nocnik stoi pół metra od niego.

Jadłospis Syna jakoś szczególnie się nie zmienił. Nadal na śniadanie zwykle jada kaszkę mannę. Na kolację jakąś inną kaszkę, zazwyczaj kukurydzianą. Do tego kanapki, z których właściwie wylizuje tylko "obłożenie" a sam chleb zjada okazjonalnie (chyba, że w sklepie, podczas zakupów, łatwo wtedy wyznaczyć trasę Matki, wystarczy kierować się drogą wytyczoną przez okruszki) - Syn uwielbia pasztet domowej roboty i dżemy. A w ogóle to przez cały dzień mógłby naprzemiennie żywić się ogórkami i jabłkami. To niesamowite jakie ilości ogórków może pochłonąć półtoraroczne dziecko. Jeśli chodzi o obiady to generalnie jada to samo co rodzice.
Nadal brudzi się jak nieboskie stworzenie. Za to już mniejszy syf robi wokół siebie. Potrafi obsługiwać takie wynalazki jak łyżka czy widelec, ale uznaje je raczej za fanaberie rodziców i nowomodę. WSZYSTKO o wiele bardziej smakuje jedzone rączką. Wszystko. I tak też głównie jada. Kaszkę, zupę, ziemniaki, kisiel, dżem, pasztet, wszystko.

Wykazuje coraz większą samodzielność, choć nie jest to jeszcze ciesząca się złą sławą samodzielność buntującego się małolata. Potrafi zasugerować Matce, że nie ma ochoty na kalosze, które mu właśnie założyła, kazać je sobie zdjąć, przynieść z przedpokoju półbuty, zanieść kalosze, po czym ponowie wgramolić się Matce na kolana i wystawić stopy do przyodziania w wybrane trzewiki. Matka w szoku robi co każe Syn.
Poza tym Matka wierzy w jakieś nadprzyrodzone moce meteopatyczne Pierworodnego. Gdy każe on sobie ubrać kalosze, na bank będzie pogoda na kalosze, gdy upiera się przy zwykłych butach, na pewno będzie idealna jesienna aura.

Pierworodny boi się lekarzy, gabinetów i zastrzyków. To wynik traumy wywołanej nieszczęsnym pobieraniem krwi. Matka wciąż nie może sobie darować, że do tego dopuściła. Od czasu tamtego badania problemem stała się każda, nawet najbardziej niewinna wizyta w gabinecie lekarskim. Pierworodny nie pozwala się zważyć, dotknąć, a gdy ostatnio pani alergolog chciała go osłuchać, stetoskop, zgodnie z jej poleceniami, przykładał do ciałka Syna Ojciec, zaś Matka tuliła dziecko u siebie na kolanach. Mimo to nie udało się niczego usłyszeć. A prezenty i fanty ofiarowane przez panią doktor w ramach przekupstwa jeszcze przez kilka dni wywoływały w Synu Pierworodnym strach. Na widok gumowej rękawiczki uciekał z pokoju.

Lubi dzikie tłumy i spędy ludzi. Koncerty plenerowe, imprezy typu wesele, zakupy w sobotę na targu. Wtedy jest w swoim żywiole. Obserwuje otoczenie i świetnie się bawi. Coraz częściej też zaczepia obce osoby na ulicy. Dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze są to kobiety. Mały czaruś. Jedynym mężczyzną poza Ojcem, który go nie onieśmiela jest Dziadek, Ojciec Ojca - być może wynika to z podobieństwa jednego do drugiego.

Nie wiadomo ile Pierworodny waży i mierzy. Nikt tego nie sprawdza. Zmierzono go w domu raz, na roczek, ale tak się wiercił, że i tak nikt nic nie wie. Nie jest to do niczego potrzebne. Ubrania nosi w rozmiarze 92. Jest nieco wyższy od większości swoich rówieśników. Dosięga już do guzika windy i sam ją przywołuje (co oczywiście  budzi w Matce niepokój po pamiętnej samodzielnej przejażdżce Syna). Waży ponad 13 kilogramów - podczas zabawy wszedł na wagę i Ojciec zerknął.
Ma 16 zębów. I nikomu nie spieszy się do tego by wyrastały mu następne.

Nie ma parcia na szkło, co udowodnił podczas castingu do serialu. Nie robi też niczego na zawołanie, przez co większość rodziny jedynie na słowo wierzy (bądź też nie) w kolejne umiejętności Syna.

O! Taki właśnie jest teraz Synek.

Godzina pięćdziesiąt

Matka Wyluzuj! kontra Syn Pierworodny
1:0

Walka była niezwykle ciężka. Tym bardziej trudny był jej przebieg, że starcie rozpoczęło się bez wcześniejszego przygotowania i ostrzeżenia. Wynik do samego końca pozostawał tajemnicą.

Mistrzowski wręcz pokaz siły i determinacji z obu stron. Wytoczono najcięższe działa a każdy do upadłego bronił swoich okopów.

Matka wciąż nie może uwierzyć, że dała radę. Że nie skapitulowała, nie wywiesiła białej flagi i nie uległa. Nie wie skąd wzięła w sobie tyle stanowczości i niezłomności. Wreszcie jej upór na coś się przydał.

1 godzinę i 50 minut - tyle mniej więcej trwał pierwszy poważny pojedynek między Matką i Synem, bój o dominację, pokazanie kto wytrwa dłużej, kto ma rację, kto postawi na swoim, rozgrywka o to kto kogo zamierza wychować. W skrócie: walka o to kto podniesie klamerki,

Zaczęło się niewinnie. I jak to zwykle z wojnami bywa punktem zapalnym była bzdura i głupota. Syn bardzo chciał zdejmować klamerki z suszarki stojącej w pokoju. Sęk w tym, że klamerki przytrzymywały wilgotne jeszcze pranie. Aby wilk był syty i owca cała, Matka wyjęła z szafy koszyk z pozostałymi spinaczami - jedną z ulubionych zabawek Pierworodnego. Bawił się tymi klamerkami jak zwykle, przekładał sobie z jednego pojemnika do drugiego, wysypywał, układał itd. Gdy już mu się znudziły, poskładał je z powrotem do koszyka i postawił koszyk na kanapie. Sam też na nią wskoczył i zajął się przeglądaniem gazet. Matka w tym czasie, pochłonięta domowymi obowiązkami, co jakiś czas zerkała na Syna, zagadywała, sprawdzała co robi. W pewnym momencie, gdy spojrzała na Pierworodnego zauważyła jak ten z premedytacją kopie w koszyk z klamerkami, które następnie rozsypują się z łoskotem po podłodze.
Takie zachowanie Syna jest prawdziwą zmorą, gdy mieszka się w wieżowcu, w którym każdy głośniejszy dźwięk niesie się z pozdrowieniami do sąsiadów. Fakt, klamerki nie były niczym poważnym, ale zwykle z kanapy lecą drewniane klocki i samochody oraz ciężkie zabawki grające, a Pierworodny doskonale wie, że nie wolno mu tego robić.
Podnieś klamerki - powiedziała Matka dość spokojnie, ale zdecydowanie. Syn zaczął udawać, że nie wie o co chodzi, że polecenie Matki nie jest skierowane do niego i wpatrywał się z uporem w przypadkową stronę czasopisma leżącego obok niego.
Podnieś klamerki - powtórzyła. Nic. Zaczęła powtarzać to zdanie wielokrotnie i do znudzenia, cały czas z tym samym efektem - Syn zachowywał się jakby jej słowa miały trafić do kogoś siedzącego za nim, choć w domu byli tylko we dwójkę.
Wtedy Matka postanowiła, że nie odpuści.
Atmosfera się zagęszczała. Na początek Matka skonfiskowała Synowi gazety i zabawki, które miał rozłożone na kanapie. Była przekonana, że to wystarczy. Nie tym razem. Pierworodny się zawziął. Im dłużej Matka powtarzała Podnieś klamerki, tym w większą frustrację wpadał Syn. W końcu się rozpłakał.

Płakał. Płakał. Płakał.
Płakał tak przez godzinę.

Najtrudniej było przetrwać czas po pierwszych 30 minutach. Bo skoro potrafi tak długo zmuszać się do płaczu to ile jeszcze może to trwać? Po 45 minutach nieustannego ryku Matka zastanawiała się czy ktoś z życzliwych sąsiadów nie wezwał już odpowiednich służb (akurat 2 dni wcześniej słyszała historię, jak to w rodzinie miał miejsce podobny przypadek, gdy ktoś zaniepokojony powtarzającymi się histeriami dziecka zadzwonił po policję). Mimo to z uporem powtarzała Podnieś klamerki. Czasem zamieniając tę frazę na Pozbieraj klamerki bądź, dla odmiany i z potrzeby chwili, na Teraz nie będziemy się tulić. Przytulimy się, kiedy pozbierasz klamerki.
Po godzinie Pierworodny zmienił taktykę. W jednej chwili przestał płakać, zabiegać o to, żeby go wziąć na ręce, wymyślać żeby mu zmienić pampersa, posadzić go na nocnik, obrać jabłko itd. Nagle się rozchmurzył i zaczął zachowywać jakby sprawy nie było. Przechadzał się po mieszkaniu, sprawdzał co robi Matka, bawił się tym, co akurat wpadło mu w ręce. Z tą tylko różnicą, że omijał szerokim łukiem rozsypane na podłodze spinacze. Nie jest to normalne zachowanie Syna, który zwykle klamerkom nie przepuści i jak tylko spotka jakąś na swojej drodze musi, po prostu musi, pobawić się nią.
Tak minęło kolejne pół godziny. Matka wciąż konsekwentnie powtarzała Podnieś klamerki, Syn konsekwentnie ją ignorował.
Ostatnie 20 minut, kiedy już oboje byli wyczerpani całą sytuacją i trwaniem w impasie, upłynęło naprzemiennie na płakaniu Syna i zachowywaniu się jakby nigdy nic. Matce już plątał się język, gdy miała po raz kolejny powiedzieć to swoje Podnieś klamerki, więc nieco obniżyła częstotliwość. Ogólna średnia ilość powtórzeń i tak pozostawała niezła, szacunkowo to będzie jakiś 200 - 250 razy w ciągu tej godziny i 50 minut.
Przez cały czas Matka starała się nie przerywać prac domowych, które miała do wykonania (tylko odkurzanie sobie odpuściła ze względu na wiadomą przeszkodę leżącą na podłodze). Pod koniec starcia, choć oczywiście wtedy jeszcze nie wiadomo było, że to koniec, ignorując Syna zabrała się za mycie naczyń. Ten stanął na kanapie i obserwował co robi Matka. Próbował jeszcze popłakać, ale stwierdził, że już mu się nie chce zmuszać, więc tylko stał i się przyglądał, podczas gdy Matka w milczeniu myła garnek.
Nagle, jakby nigdy nic, rozległ się dźwięk klamerek wrzucanych do plastikowego koszyczka.
Matka z całych sił starała się nie patrzeć jak Syn w skupieniu podnosi po jednej klamerce i robi to, co powinien prawie 2 godziny wcześniej.
Gdy skończył, przytulili się z ulgą, że już po wszystkim i do końca dnia zachowywali tak, jakby nic się nie wydarzyło. Syn był dzieckiem idealnym i chyba nie żywi do Matki urazy. Zaś Matka jeszcze przez kilka godzin regenerowała siły po tym pojedynku.

Co się właściwie wydarzyło? Dlaczego dziś, dlaczego o te durne klamerki wybuchła taka afera? Przecież nie raz już wpadał w histerię i zwykle kryzys zostawał zażegnany w ciągu kilku minut, a najczęściej nawet nie trwał dłużej niż jedną minutę. Czym ta sytuacja różniła się od każdej innej?
Otóż zwykle złość Syna rośnie do niewyobrażalnych rozmiarów dlatego, że to on czegoś chce - jabłka tuż przed obiadem, uderzać zabawką w szybę, chlapać wodą z umywalki po całej łazience, iść pieszo zamiast jechać wózkiem, zostać na dworze, gdy czas wracać do domu. Tym razem to Matka czegoś od niego chciała. I okazało się, że gdy sytuacja się odwróci, Syn Pierworodny potrafi być niemal tak samo nieustępliwy jak Matka.

Czyżby to miał być dopiero początek?

sobota, 26 października 2013

Metafora - trudne słowo

Ojciec Pierworodnego zapowiedział dziś po południu, że szykuje mu się luźny tydzień w pracy. W związku z tym będzie miał dużo czasu dla rodziny. Po początkowej euforii przyszedł niepokój. Bo jak to, cały tydzień? Codziennie? Nie tylko jeden dzień? Góra dwa? Kurcze, no caaały tydzień.
Co ciekawe, dopiero odkąd Matka z Ojcem stali się matką i ojcem, znacznie mniej czasu spędzają wspólnie. Był okres w ich życiu, kiedy razem mieszkali, studiowali i jeszcze pracowali. I, ku zdziwieniu otoczenia, wcale nie było im siebie za dużo. Od półtora roku podział ról i obowiązków znacznie się zaznaczył i wyodrębnił, czego skutkiem jest to, że Matka rezyduje w domu dbając o pielęgnację, wychów i morale potomstwa, nie zapominając przy tym o cieple domowego ogniska i przygotowywaniu strawy na kuchence elektrycznej, Ojciec zaś przebywa w terenie i kto go tam wie, co tak właściwie robi, mówi się, że pracuje.
Tymczasem, bawiąc się z Synem, Ojciec w końcu, niby żartem, powiedział głośno to, co każdemu na wątrobie zaczynało zalegać:
- Jak my ze sobą wytrzymamy?
Matka widząc swoich chłopaków mocno rozbawionych stwierdziła trochę z przekąsem:
- Wytrzymamy! Będę wystawiać was na dwór. I wreszcie będę miała wolną chatę i święty spokój.
Ojciec przybrał poważny ton:
- Gdybyś kiedyś, gdzieś, przypadkiem, spotkała tę kobietę, w której się zakochałem zapytaj ją, proszę, gdzie się podziewa.
Matka, z najsłodszym uśmiechem na jaki mogła się zdobyć:
- Kochanie, ależ ta kobieta stoi tu przed Tobą i właśnie podaje Ci pyszny obiad - rzekła stawiając na stole talerz parującej zupy pomidorowej.

Zapowiada się tydzień pełen materiałów na kolejne posty.

Wieczorem.
Ojciec próbował wmówić Matce, że umie coś czego nie umie. Nieważne co. Po prostu sprawdzał jej naiwność i tyle. Matka się nie dała, od razu wykryła podstęp i na wszystkie sposoby udowadniała Ojcu, że ściemnia. W końcu skapitulował. I tako rzecze rozmarzony:
- Ale przez tą chwilę... jak Ty na mnie patrzałaś... jak Ty patrzałaś... jak dziecko z podstawówki na świadectwo z czerwonym paskiem... jak dzieciaki po komunii na swoje zegarki...

czwartek, 24 października 2013

Tak jest, Panie Prezesie!

Jakoś tak każdy kolejny post z poprzedniego ostatnio wynika. Podczas wywlekania swoich żalów do naturalnego karmienia po raz drugi, padło stwierdzenie, że całe to karmienie to upierdliwa sprawa. Poszła za tym jakaś refleksja i dziś Matka pójdzie dalej.
Całe to rodzicielstwo to jakaś upierdliwa sprawa.

Wygląda na to, że chyba każdy z nas, każdy kto ma jakieś rodzicielskie instynkty, ma też skłonności do tego by czasem być sponiewieranym i przetyranym, by dać się zastraszyć (Jak nie zrobisz tego czego chcę, i to natychmiast, to nigdy nie pójdę spać! I będę tak ryczał już zawsze! Pytasz czego chcę? Nie wiem, zgaduj! Buuaaa-ch-cha-cha!), by porobić z siebie idiotę (Potrzebne przykłady? Naprawdę? Przypomnijcie sobie czego to nie robiliście by dzieciak zjadł marchewkową papkę. Jak przekonywaliście go do siadania na nocnik? Jak się z nim bawiliście - taa? wszystkie wasze zabawy są takie edukacyjne i ogólnorozwojowe? A co smarkaczowi obiecywaliście o 3 nad ranem w zamian za to by poszedł dalej spać?), by dać się ubezwłasnowolnić (Ani się waż wychodzić samej do łazienki, masz teraz nosić, tulić i głaskać po główce! Co, kawka z koleżanką na mieście? Beze mnie? To jakiś żart? Nieśmieszny. Zostajesz ze mną w domu!).

Każdy z nas na dłużej lub krócej godzi się na to by wyglądać jak menel (bądź hipster, bo to ostatnio na jedno wychodzi) - w powyciąganych ciuchach, tu plama z buraczków, tam z marchewki i jeszcze dziura na kolanie od tarzania się po podłodze. Włosy? Wstyd nawet fryzjerowi pokazać. Makijaż? Cha, cha, cha, dobre sobie (Matka Wyluzuj! na ten przykład boi się używać tuszu do rzęs. Poważnie. I nie żeby taką traumę od zawsze miała. Od roku gdzieś dopiero. I nie żeby lęk budziła w niej szczoteczka podkręcająca rzęsy, nie żeby bała się, że grudki się zrobią czy coś. Po prostu, nawet jak już się uda zrobić jakiś szybki makijaż kiedy Pierworodny śpi, to gdy tylko zabiera się za mascarę, dziecko budzi się z krzykiem. A jeśli za makijaż wzięła się dlatego, że Syn tak grzecznie bawi się klockami na podłodze to na bank, gdy zbliży szczoteczkę z tuszem do oka, Pierworodny cichaczem podbiegnie do niej od tyłu by z impetem wtulić się w jej nogę albo zacznie się przepychać by dosięgnąć do jakiejś zabawki, którą na umywalce zostawił - nieważne, grunt że zawsze kończy się tak samo - Matka klnie, bo znów ma tusz w oku, oko łzawi, wszystko rozpływa się i rozmazuje po twarzy, wygląda tak, że lepiej w ogóle było nie zaczynać tego upiększania, no i odechciewa się całego make-up'u).

Każdy z nas nie wiedzieć czemu w pewnym momencie życia decyduje się poddać swoistemu rodzajowi mobbingu.
Ktoś decyduje za nas o której godzinie wstaniemy i, choćbyśmy chcieli, to budzik nie ma tu nic do gadania.
Mimo że przez wiele miesięcy wielu z nas nie ma szans na powrót do normalnej pracy to my, matki, na własnej piersi (bądź też przy użyciu butli) hodujemy sobie szefa-tyrana. Przy którym chodzimy jak w zegarku, bo przecież potrzebuje stałego rytmu dnia. Bossa, który nie znosi sprzeciwu, któremu należy usługiwać od rana do wieczora. I od wieczora do rana zresztą też.
Bez urlopów i L4.
A za premię ma nam posłużyć bezzębny uśmiech.
Za wysługę lat laurka z błędem ortograficznym w słowie Kocham.
I co?
I wystarcza nam.
Bierzemy w ciemno.

wtorek, 22 października 2013

Nienawidzę karmić piersią! vol.2

Ostatni post powstał  pod wpływem. Pod wpływem chwili rzecz jasna. Bo na wpływ czegoś mocniejszego nie ma co liczyć. Nie zastanawiałam się nad nim zbyt intensywnie. Uznałam po prostu, że już na tyle długo prowadzę blog, że jestem gotowa na pierwszy hejterski komentarz. O dziwo, nie pojawił się żaden takowy - widocznie wciąż za mało popularna jestem ;-) Za to pojawiły się komentarze rozumiejące, współodczuwające i "dobroradzące". Przejęto się moim losem. I to bardzo miłe było.
Tamten post powstał na szybko, przez to nie wszystko, co mnie uwiera pamiętałam wymienić. Dopiero teraz doleję prawdziwą łyżkę dziegciu. Doleję i może wyjdę na totalną egoistkę. Matkę ze skłonnościami patologicznymi. Która w dodatku masochistką jest karmiąc przez półtora roku z hakiem, mimo że za upierdliwe wielce to uważa.

Wiadomo, sen do życia jest potrzebny. Choć większość rodziców co i rusz udowadnia, że to jednak bzdura i że sen jest dla mięczaków. Matka na przykład z powodu pobudek Syna i kilkukrotnego karmienia go spała dziś około 5 godzin będąc w ich trakcie regularnie, systematycznie, dokładnie i z premedytacją kopana we wszystkie członki przez Pierworodnego, który uznał, że własne łóżeczko go nudzi i czas na zdobywanie nowego imperium, czyli łoża małżeńskiego Starych. Mimo to funkcjonuje Matka całkiem nieźle i wystarczyła tylko jedna kawa by postawić ją na nogi. Fakt, bez niej mogłoby być gorzej. Zapowiadało się ciężko, gdy o 7:15 rano Pierworodny biegał roześmiany i z gołym tyłkiem po pokoju i za nic nie chciał usiąść na nocniku a Matka zrezygnowana rzucając się na kanapę wymamrotała tylko: "A szczaj gdzie chcesz, ja idę spać". Pewnie gdyby nie interwencja Ojca, który nie zdążył jeszcze wyjść do pracy, rzeczywiście zapadłaby w sen jak kamień i obudziła się na wiosnę. Zresztą Syn też postarał się o to, by pamiętano, że trzeba zachować czujność i resztki przytomności - po wskoczeniu na Matkę, z tej gołej pupy prosto w twarz jej bąkiem wystrzelił. Taaa, uroczy poranek.
Oprócz snu do prawidłowego funkcjonowania psychicznego na dłuższą metę przydatna też jest zgoda z własnym ciałem. Pomaga w tym odpowiedni strój, także bielizna, brak kompleksów z powodu poszczególnych mankamentów lub też całokształtu, właściwa dieta, która nie tylko pomocna jest w tym, aby o to ciało zadbać, ale też bezpośrednio psychice dobrze robi (tu znów nawiązanie do czekolady). Ważna jest też możliwość samodecydowania o tym ciele.
Takie raczej oczywiste oczywistości. Przynajmniej dla Matki.
I o tym wszystkim już było. O tym Matka napisała ostatnio. O tym, że karmienie piersią jej w tym nie pomaga.
Ale poza wymienionym problemami z akceptacją stanu rzeczy Matka ma też Fanaberie. I o tych Fanaberiach będzie dzisiaj.

2 lata, 3 miesiące i 10 dni. Tyle czasu minęło od ostatniego papieroska. Mmmmm.... To był pierwszy objaw mojej ciąży. Po 8 latach palenia, pierwszego dnia po zajściu w ciążę odrzuciło mnie od papierosów, tak po prostu, nie chciało mi się i już. Od tamtej pory nie zaciągnęłam się ani razu. A teraz... Wiem, że szkodzi. Wiem, że fuj. Wiem, że śmierdzi. W dodatku  na samą myśl o zapaleniu kręci mi się w głowie. Nie daj Boże ktoś odważy się przy Pierworodnym zapalić - oj, ma wtedy ze mną do czynienia. W firmie Ojca pewnie mają mnie za heterę i wrednego babsztyla, bo gdy przychodzę z Synem i widzę, że ktoś jakby nigdy nic papierosa odpala nie bacząc na to, że między nogami dziecko się szwęda, zaraz po kątach rozstawiam. A mimo tego wszystkiego, choć tyle czasu minęło, wciąż mam się za osobę palącą. Chociaż dym mi przeszkadza, chociaż robi mi się niedobrze na samą myśl o paleniu... nie mogę doczekać się tego jednego, małego, wyidealizowanego już papieroska, który urósł już do rangi symbolu. Slima zapalonego w spokoju, z namaszczeniem, powoli, najlepiej do kawki...

... albo do kieliszeczka czerwonego wytrawnego wina. Tak, aktualnie z alkoholi chyba czerwonego wina brakuje mi najbardziej. W pierwszym trymestrze ciąży wciąż chciało mi się wódki. Zimnej, aż gęstej. Najlepiej cytrynowej. Z kieliszka. Bez popitki. Jak ja marzyłam o tej wódce, jak ja marzyłam... No różne zachcianki mają ciężarne, mi zachciało się kielicha. Tym bardziej, że gdzie się z Ojcem nie pojawiliśmy, ten zaraz stawiał flaszkę na stole, oczywiście by uczcić obwieszczenie o mym stanie błogosławionym. A ja patrzyłam tylko o suchym pysku. A nie, przepraszam, wodę przecież piłam, dużo wody... I do toalety po 20 razy dziennie biegałam. W drugim trymestrze przeszło mi z wódką. Zachciało mi się piwa. Stałam się specjalistką od piw bezalkoholowych, już mi uszami wychodziły. Już patrzeć nie mogę na te piwa bezalkoholowe. W trzecim trymestrze zamarzył mi się szampan. I wino czerwone. I to wino do teraz mnie trzyma. Kieliszek. Dwa. A może butelkę? Nie tylko umoczyć dzióbek w czyimś kieliszku, ale rozsmakować się. I mieć gdzieś tam z tyłu głowy świadomość, że nawet gdybym chciała to zaszumieć by mogło... Ale nie ma tej świadomości, nie ma takiej możliwości. A gdy od czasu do czasu, pełna wyrzutów sumienia, sięgnę po jakiegoś 2% Radlera, mając na uwadze to, że przez ostatnie dni Pierworodny dobrze sypiał, więc przede mną jakieś 6 godzin przerwy w karmieniu... na bank się obudzi jak tylko będę przy czwartym łyczku. A przecież nikt mnie nie zastąpi przy jego usypianiu.

I to budzenie się właśnie przeszkadza w powrocie do normalnego życia ludzi dorosłych, do stworzenia ułudy takiego życia. Bo wiadomo, że nie ma szans na spontaniczne wyjście na miasto, na stwierdzenie o godzinie 22:00, że może by tak na piwo wyskoczyć i jeszcze po znajomych zadzwonić. A potem jeszcze o 2 w nocy całe towarzystwo do nas do domu zgarnąć by lodówkę i barek wspólnie spustoszyć. Zapewne już nigdy tak nie będzie. Prędzej spodziewam się, że zrobię Synowi nastoletniemu awanturę za taką akcję niż, że to my z Ojcem jeszcze kiedyś tak się będziemy bawić. Teraz, by gdziekolwiek wyjść trzeba zgrać się z grafikiem pracy Babci i rozkładem PKS, bo Babcia musi przyjechać autobusem z innego miasta. Mniej więcej w trakcie kąpieli Syna mija myślenie o utopijnym wręcz wyjściu do ludzi a zaczynają się włączać obawy. Wyobraźnia niewyluzowanej Matki zaczyna robić swoje. Czy akurat dziś się nie obudzi? Bo gdy się obudzi to jak Babcia miałaby sobie dać radę? Nie nakarmi przecież. A bez tego Młody nie zaśnie. Choć nie wiadomo, bo nigdy nie było okazji by to sprawdzić. Ale świadomość, że przecież ten cholerny "cycuś" to jest to jedyne, czego dziecko oczekuje, gdy się przebudzi, że nikt inny tylko mama jest wtedy ważna, nie pozwala wyluzować. Nie pozwala sobie odpuścić i włączyć myślenia, że przecież z Babcią żadna krzywda mu się nie stanie.
Jak już się uda, jak już się Pierworodnego położy w jego łóżeczku, jak drzwi za sobą zamkniemy, okazuje się, że w kinie nic ciekawego nie grają, znajomym nie pasuje, bo u nich babcia akurat nie mogła, a w ogóle to pada...
I jak już się gdzieś jednak przycupnie, jak pije się to wstrętne, bezalkoholowe piwo, albo zapycha starym popcornem oglądając zupełnie nieśmieszną komedię niby-romantyczną i psiocząc, że bilety do kina takie drogie były, że chociaż inaczej chciałoby się ten czas wykorzystać, ale nie można, bo na sali jeszcze tylko jedna para, ale oczywiście bileter posadził ich tuż obok... i mimo wszystko próbuje się zrelaksować, nie marudzić, nie myśleć... ale nie można, bo wciąż patrzy się na zegarek (Ile już śpi? Nie obudził się? Czy na pewno powiedziałam Mamie, gdzie leży ten zapasowy smoczek?) i na telefon (Jejku, tak długo nas nie ma, chyba już z pół godziny, może dzwonił tylko nie słyszałam? Nie, nie dzwonił. O, ale teraz na pewno! A nie, wydawało mi się. Kurcze, czy tu jest w ogóle zasięg? A ten numer na taksówki to mam dobrze wpisany? Tak w razie czego tylko, bo przecież jak się obudzi, jak Babcia zadzwoni to jechać trzeba będzie szybko...).
I w końcu wraca się zmęczonym bardziej, niż gdy się wychodziło.
I od nowa marzy o kolejnym wyjściu.

niedziela, 20 października 2013

Nienawidzę karmić piersią!




Szok, co?
Będą gromy? Pojawią się pytania: "To po cholerę karmisz?".
Dobra, przyznaję. Trochę przesadziłam. Ale tytuł chwytliwy, co nie? Nie nienawidzę.
Wkurza mnie po prostu. Uwiera mi i ciąży. Powoli przestaje mi być to karmienie naturalnym.

A dlaczego karmię?
Ano dlatego właśnie, że taka niewyluzowana jestem. Że wiedząc o tym, że jest to najlepsze dla mojego dziecka, że może to pomóc w jego problemach alergologicznych, nie potrafię tak po prostu zrezygnować. Jestem tak niewyluzowana, że chociaż wiem, że śmiało mogę zaliczyć się do matek, które dla dobra dziecka, gdy uznają to za konieczne, zawsze poświęcą dobro własne i chociaż wiem, że nie jest to do końca dobre w szerszej perspektywie to zmienić tego nie potrafię.

To nie jest tak, że ja nienawidzę całej idei karmienia. Oczywistym było dla mnie, że Syna Pierworodnego będę karmić piersią, innej opcji nawet nie brałam pod uwagę. Przecież jestem matką z parciem na doskonałość.
Zakładałam jednak, że cała ta przygoda potrwa ok. 8 miesięcy. Może 10. Takie były założenia, taka teoria. W praktyce pojawiły się u Pierworodnego kłopoty z brzuszkiem i objawy alergii. Zdecydowałam wtedy, że będę karmić do roku. Lekarz zalecił dłużej. No to karmię. Już ponad półtora roku. I jakoś końca nie widzę.

Już sama nie wiem czego ja właściwie w tym karmieniu tak nie lubię. Nie o fizyczność mi chodzi. Ale o psychikę moją, która zaczyna się bronić, która jęczy "Dość!", która już nie chce, która ma po dziurki w nosie bycia "matką karmiącą".

Fakt, początki były ciężkie. Przez pierwsze dni uczyliśmy się tego całego karmienia razem z Synem i łatwo nie było. Mój brak wiary w siebie jako matkę, podsycany trudnościami z prawidłowym przystawieniem dziecka do piersi, stopniowo przerodził się w dość długi baby blues. Całą techniczną stronę karmienia opanowaliśmy w 3-4 dni, baby blues ciągnął się 3-4 tygodnie.
Po kilku tygodniach regularnego, książkowego wręcz, karmienia co 3 godziny Pierworodnemu wszystko się poprzestawiało, karmiłam coraz częściej i coraz dłużej. Czytałam (bo ja wtedy ciągle coś o dzieciach czytałam), że to kryzys laktacyjny. Jeden, drugi, trzeci... U nas jeden nie zdążył się skończyć, gdy już zaczynał się następny. Dochodziło do tego, że przez ponad 5 godzin z rzędu nie robiłam nic innego tylko siedziałam na kanapie z odsłoniętym biustem, albo że przez około 2 miesiące karmiłam co godzinę - jakby z zegarkiem w ręku musiałam co godzinę przystawiać do piersi dziecko, które ssało ok. 40 minut, potem 10 minut chodziło się z nim żeby odbiło - dobrze jeżeli akurat ktoś mógł mnie w tym wyręczyć, jeśli nie to zostawało mi dla siebie całe 10 minut przed kolejnym karmieniem. A wybawieniem była wtedy jedynie każda dłuższa drzemka. Zaraz po otworzeniu niemowlęcych oczu zaczynał się wrzask i wszystko od nowa. Ale przetrzymaliśmy i to.
Później było tylko lepiej. Karmienie stało się czymś naturalnym dla nas obojga. Przez długi czas w niczym mi nie wadziło, jakoś tak sobie było i już, po prostu. Bez myślenia o tym.
Myśl, że mam dość przyszła po około 10 miesiącach. Uznałam, że wytrzymam jeszcze ze 2 może 3. Jednak każda wizyta u alergologa kończyła się zaleceniem dalszego karmienia. A niewyluzowana matka zawsze stosuje się do zaleceń lekarza.

To czego na początku nienawidziłam to obnażanie się przed obcymi. A nawet nie obcymi. Przed kimkolwiek. Przed lekarzami, pielęgniarkami, salowymi, położnymi, odwiedzającymi w szpitalu. Przed rodziną. To ostatnie najbardziej mi uwierało, bo najdłużej. Ja rozumiem, że dla niektórych widok dziecka w skupieniu pijącego mleko matki jest czymś pięknym. Przyznaję, widok mojego własnego dziecka, przy mojej własnej piersi też mnie rozczulał. Obce dzieci i piersi nie budzą jakoś mojego zainteresowania. Ale krew mnie zalewała, gdy marząc o intymności, musiałam wciąż od nowa tłumaczyć, że nie czuję się komfortowo, gdy ktoś stoi nade mną i się na nas gapi. I do szału doprowadzała mnie odpowiedź: "Ale ja przecież na Niego się patrzę, nie na ciebie", gdy tak się składało, że On uwieszony był  mojej nagiej klatki piersiowej. Na szczęście ten problem już dawno mamy za sobą.

Wiem, wiem, powinnam cieszyć się i każdego dnia dziękować Opatrzności, czy czemuś tam Innemu, za to, że takie dobrodziejstwo na mnie spłynęło. Bo tyle kobiet wiele by dało, aby móc piersią karmić swoje dzieci. A ja niewdzięczna narzekam. Ale ja już się nacieszyłam. Teraz już tylko wyspać się bym chciała. Ot, takie mam marzenie. Zasnąć i obudzić się rano, bez wstawania od 1 do 4 razy na karmienie. Tak, wiem, że w mądrych książkach piszą, że dzieci w tym wieku nie potrzebują w nocy jeść, że to tylko przyzwyczajenie, że można im wodę podawać. Ale Pierworodny nie czyta jeszcze mądrych książek. On czyta na okrągło "Co kryje się na wsi?" i "Niebieski nocniczek małego Krzysia", a tam tego nie piszą.

I jeszcze odzyskać własne ciało chcę. Nie życzę sobie by ktokolwiek myślał, że o każdej porze dnia i nocy ma prawo do moich piersi.
Nie chcę już więcej wkładek laktacyjnych i spędzania całej doby w staniku. Chcę znów nosić swoje ładne push-up'y, a nie wiecznie tylko biustonosze z kieszonką. Chcę znów nosić sukienki, których w szafie wisi od groma i ciut ciut, ale w których nie sposób do takiego stanika z kieszonką się dostać.

I jak przystało na niewyluzowaną matkę wciąż martwię się o to, co będzie potem. Zamiast cieszyć się z jedynej zalety, którą jeszcze dostrzegam, z tego, że Syn bez problemu przy piersi zasypia, ja martwię się o to, co będzie później. Jak już go odstawię, bo kiedyś przecież nastąpi ten moment, to czy nie będzie miał problemów z zaśnięciem? Czy nie zrezygnuje z drzemki w ciągu dnia, czy wieczorem da radę sam zasnąć? Jak? Przecież całe życie ma ten sam rytuał?
No właśnie. Ten rytuał. Zasypiania przy piersi. Z tego powodu kłaść go mogę tylko ja. Nikt inny, tylko ja. Przez półtora roku, codziennie, tylko ja.
W teorii oczywiście ta bliskość z dzieckiem, to przywiązanie, to poczucie bezpieczeństwa... to wszystko brzmi jak kwintesencja macierzyństwa. W praktyce... no cóż... oddechu potrzebuję.
Nie czuję więzi. Więzi podczas karmienia. Już nie. I nie wiem, czy tak naprawdę kiedyś czułam. Nie wiem, czy z  tą więzią to nie jest tylko taki chwyt marketingowy... Bo może to, co czujemy to nie żadna więź, a jedynie ulga pod tytułem "No nareszcie, przestał się drzeć. I ja to sprawiłam! Ja! Cyckiem. Moim. Ja! Mam moc!"

A najbardziej to nie cierpię, nienawidzę wręcz, tego gmerania, grzebania, przebierania paluszkami, dłubania. Syn ma taki odruch, że kiedy je, to wolną ręką, tą którą ma "na górze", bezwiednie zaczyna mnie macać. Ja jego rękę zabieram, on od razu dalej to samo. Sprawdza co mam na sobie, czy jakiś sznurek przy bluzie nie wisi, czy jakiś guzik przy koszuli nie nadaje się do kręcenia, czy jakiś koralik na bluzce nie prosi się, by go urwać albo po prostu wkłada palce do stanika - a to już sprawia, że aż się trzęsę z nerwów. Wkurza mnie to po prostu niemiłosiernie. I już. Bez dyskusji.

Co mnie jeszcze wkurza? To, że sama nie wiem kiedy do mojego słownika wdarło się słowo "CYCUŚ". Zgroza. Masakra. Nawet ja sama tego nie skomentuję. Nie wiem po prostu, jak mogłam do tego dopuścić. Może to skutek jakiejś pomroczności wywołanej niedoborami superważnych składników odżywczych znajdujących się w mlecznej czekoladzie, której teraz mi nie wolno, a której kiedyś pochłaniałam kilogramy.

Od półtora roku jestem na diecie bez mleka i bez jajek. Chociaż staram się, by posiłki były odpowiednio skomponowane i wartościowe to mimo wszystko chyba wolę nie wiedzieć jakich spustoszeń w moim organizmie ta dieta mogła dokonać.
Poza tym, i tu mogę wiele kobiet wkurzyć, chciałabym przytyć. Robiąc niedawno porządki w zdjęciach, przyjrzałam się fotografiom z ostatnich wakacji. Lato, Bałtyk, Pierworodny szaleje i próbuje złapać falę i ja... Nagle zrozumiałam dlaczego anorektyczkom pokazuje się ich zdjęcia i nagrania. Lustro kłamie! Czy jesteś gruba, chuda czy w sam raz - zawsze kłamie. Ja myślałam, że jestem w sam raz, po prostu zawsze byłam wysoka i szczupła - żadna w tym moja zasługa, ten typ tak ma. Ale, o ile aktualnie w ubraniu czuję się OK, o tyle bez niego już mniej. W związku z tym robię wszystko by przytyć. Jem zastraszające ilości słodyczy, jem kiedy mam ochotę, jem o każdej porze dnia i nocy i przede wszystkim nie uprawiam żadnego sportu. Jednak do tego karmię - i tu całe to moje "poświęcenie dietetyczne" idzie na marne.

Poza tym za nieuczciwe uważam wmawianie mi w szkole rodzenia, że to sama ciąża a nie karmienie zmienia, czy wręcz niszczy, kobiece piersi. Rozumiem, że miało nas, ciężarne uczestniczki tych spotkań, skłonić to do naturalnego karmienia, byśmy zbyt łatwo nie rezygnowały, kierując się względami estetycznymi, że co miało się stać to już się stało, więc karmmy, karmmy i jeszcze raz karmmy. Przez długi czas mój biust był w porządku. Uważałam, że ciąża nie odbiła się na nim jakoś szczególnie negatywnie. A o swoich piersiach, choć niewielkich, zawsze miałam dobre mniemanie i dobrze się z nimi czułam. Pierwsze miesiące używania ich w nowym celu tego mniemania nie zmieniły. Dopiero po długotrwałym karmieniu, po ponad roku, zauważyłam, że to już nie to samo, że boję się każdego kolejnego miesiąca, że boję się, co będzie na koniec. Bo przecież w końcu musi przyjść koniec. Musi.

Musi. A ja wciąż odliczam do końca. Choć końca nie widzę.

piątek, 18 października 2013

Emocje w słoiku zamknięte

Matka krząta się po kuchni. Porządkuje, przeciera, przygotowuje obiad. Pół godziny wcześniej Ojciec wyrzucał posegregowane śmieci.
- Gdzie jest słoik? Ten kwadratowy od tej zielonej nakrętki. - pyta Matka rozglądając się po szafkach. - Tylko mi nie mów, że go wyrzuciłeś! - napięcie narasta.
- Noo, chyba wyrzuciłem... - skruszony odpowiada Ojciec i od razu swe kroki kieruje do kuchni, bo wie co się święci.
- Kuźwa, to ja specjalnie kupiłam i męczyłam kilka miesięcy tę kawę żeby mieć słoik a Ty mi go teraz wyrzuciłeś? Czemu nie wyrzuciłeś tych, które tu stoją? Pod zlewem też pełno zostało! - już Matką trzęsie.
- Nie zabrałem się, bo wziąłem ten kwadratowy - jak zwykle mocno rozbawiony zdenerwowaniem żony odpowiada szczerze.
Matka się wścieka. Ojciec ją na siłę przytula.
- No już, już. Przytul się. Widzisz jaka to jest miłość? Widzisz? No, dalej! Powtarzaj za mną: Jaka To Jest Miłość...
- Taaa, to MUSI być miłość - zrezygnowana odpowiada Matka
- Jak Ty byś miała nudno beze mnie. Co Ty byś beze mnie zrobiła?
- No co?
- Miałabyś te swoje słoiczki i co? A tak to zobacz: EMOCJE są.
Po chwili dodaje:
- No już, przytul się, Tygrysiu! - to nawiązanie do pary Anetki i Pawełka z "Bitwy o dom", dla których razem oglądają ten program.
Przytulili się. Ale...
- Teraz kupię taką kawę i Ty będziesz pił! Zbożową! Z błonnikiem!
- Dobrze. Ja się Ciebie tak boję, że wypiję - zgodził się potulnie. Chociaż wiadomo, że i tak zbożówki nie ruszy.

Matka zapowiedziała Ojcu, że za karę opisze go na blogu. Gdy zasiadła do komputera zaraz się oburzył.
- Już daj sobie spokój z tymi słoikami. Ile możesz o mnie pisać. To jest blog "Matka Wyluzuj!".
- I co z tego?
- To zobowiązuje! Nie "Żona Wyluzuj!". Nie "Mężu idź stąd!". Ty weź się skup na Pierworodnym. Jeszcze się ktoś we mnie zakocha i dopiero będziesz miała.

A figa! Napisze. Bo z 5 miesięcy męczyła to opakowanie kawy. Od 3 dni zdrapywała mozolnie naklejkę. A teraz została z samą nakrętką.

- Napisałam - ze złośliwym uśmiechem oznajmiła Matka.
Ojciec spojrzał złowrogo.
- Ale jeszcze nie opublikowałam.
- To się zastanów jeszcze. Bo to może być koniec - postraszył.
Matka na siłę przytula wkurzonego Ojca.
- Jak Ty byś miał beze mnie nudno. Zobacz jaka to jest miłość! Dalej, powtarzaj za mną: Jaka To Jest Miłość! Co Ty byś beze mnie począł? A teraz zobacz, EMOCJE są.

czwartek, 17 października 2013

Synku, to Ty?

Odwiedzili Matka z Synem Kuzynkę Matki - tę, która ma Córkę w wieku Pierworodnego i teraz jeszcze jedną, maleńką, miesięczną. Pierworodny takiego dzidziusia widział pierwszy raz. Był trochę zszokowany, ale raczej bobas nie zrobił na nim wrażenia, a przynajmniej nie takie jak samochód-jeździk, którym bawił się przez większość dnia. Mimo to nie był zachwycony, gdy Matka wzięła dzidziusia na ręce. Awantury nie zrobił, jednak zaraz postanowił pokazać, że ten teren należy do niego i też wgramolił się na Matkę.

A maleństwo? Bożesz Ty mój... jakie to małe... że niby Pierworodny też taki był? Nie może być! Jak Matka mogła takie kruchutkie i delikatne stworzonko mieć pod swoją opieką i krzywdy nie zrobić?
Teraz nawet jak złapać nie wiedziała. I jeszcze główkę trzeba podtrzymać i żadne kolanko nie wbija się w żebra, a żadna rączka nie łapie za okulary i nie ciągnie za włosy. I żadnych niekontrolowanych ruchów na widok kotka, soczku, małpki w telewizji, zabawki na podłodze, smoczka na parapecie.
W dodatku NIC nie waży! 4 kilogramy? Gdzie? Jak? No przecież nie może być...

Z kolei całkiem niedawno Matka wzięła się wreszcie za porządkowanie zdjęć. Tych hurtowo pstrykanych odkąd Syn Pierworodny jest na świecie. Dzieląc je na foldery chronologicznie - każdy folder to jeden miesiąc, mogła Matka przypomnieć sobie czas sprzed półtora roku.
Zaskoczenie. Ale co to za zdjęcia? Łóżeczko nasze, śpioszki też poznaję, ale co to za dziecko? Czy to możliwe, że Pierworodny nie był wcale tak piękny jakim go Matka widziała? Czyżby niesłusznie obraziła się na pielęgniarkę w szpitalu, która w drugiej dobie życia Syna spojrzała na Matkę tulącą swoje dziecko i powiedziała: "Tą główką to się pani nie przejmuje, ona się jeszcze zrobi normalna, okrągła". Matka niemal zabiła ją wzrokiem, bo Co ona pieprzy, chyba nienormalna jakaś, przecież to jest najbardziej idealna dziecięca główka! Czy to możliwe, że pielęgniarka miała rację? Bo na zdjęciach widnieje jakieś dziwne dziecko z dość mocno niekształtną łepetynką. Całe jakieś takie niekształtne.
I jeszcze te śliczne, błękitne ogrodniczki z misiem, które Matka na pamiątkę zostawiła, bo Syn tak słodko w nich wyglądał... No cóż, chyba niepotrzebnie je kitra, bo raczej trudno słodkim nazwać widok małej kluski z z lekkim zezikiem.

- Wiesz... - zaczęła Matka cicho i nieśmiało - tak oglądam te zdjęcia Młodego... on chyba nie był aż taki ładny jak nam się wydawało...
- Co Ty mówisz? - zdziwił się mocno Ojciec, który jak na ojca przystało rozkochał się w swoim synu od pierwszego wejrzenia - Pokaż te zdjęcia!
Matka pokazała.
- Może tylko na tym tak wyszedł? - nieśmiało zasugerował po zobaczeniu pierwszego ujęcia.
Matka przełączyła na kolejne.
- Ty weź to skasuj!

Gdzie się podziały zdjęcia Pierworodnego. Kto je podmienił? I po co zadał sobie tyle trudu? Przecież Matka urodziła najpiękniejsze dziecko jakie kiedykolwiek widziała. Fotografowała je na potęgę, bo przecież trzeba było to uwiecznić, każdą minkę, kąpiel, zabawę, uśmiech... I od połowy drugiego miesiąca wszystko się zgadza. Ale gdzie są fotografie z pierwszych sześciu tygodni???

wtorek, 15 października 2013

Synku, możesz być kimkolwiek zechcesz...

...pod warunkiem, że nie będziesz grał niżej niż w Ekstraklasie!

Dwa lata. Tyle właśnie minęło odkąd lekarz powiadomił Matkę i Ojca, że będą mieli synka. Matka była wtedy w 14. tygodniu ciąży i przez większość tego czasu czuła, że spodziewa się dziewczynki. Jakoś odpowiadała jej ta myśl i cały czas zwracała się do zawartości swojego brzucha imieniem, które zaplanowane było dla ewentualnego żeńskiego potomka. Ale im bliżej było do USG, które mogło rozwiać wątpliwości, tym przeczucie Matkę coraz bardziej opuszczało. A gdy lekarz powiedział CHŁOPAK, Matka poryczała się ze szczęścia. I tak płakała sobie z tego szczęścia niemal do wieczora. SMS-y po rodzinie chciała rozesłać, ale tak się trzęsła, że nie mogła telefonu utrzymać. A skoro tak płakała wiedziała już, że podświadomie to właśnie o chłopcu marzyła.

W 15. tygodniu ciąży poczuła Matka pierwsze ruchy potomka. Coś jakby trzepotanie skrzydeł motyla, które z tygodnia na tydzień było coraz mocniejsze, wyraźniejsze i dość szybko stało się ewidentnym kopaniem. Mimo, że płeć dziecka była już wiadoma, nie mówiło się jeszcze wtedy, jak to zwyczajowo jest przyjęte, że skoro syn to na pewno zostanie piłkarzem. Pierworodnemu wróżyło się karierę kierowcy, że następny Kubica, że rajdowiec itp. Bo Pierworodny zaczynał kopać ilekroć słyszał dźwięk samochodowego silnika. Ledwie Ojciec odpalał auto, w brzuchu Matki zaczynała się imprezka. Zaczęło się to w 17. tygodniu i trwało do końca. Doszło nawet do tego, że Syn zaczynał swe harce, gdy Ojciec odpalał na PS3 grę "Need For Speed".

A teraz, jak wszyscy normalni rodzice, Matka z Ojcem mają już swoje mocno sprecyzowane plany co do przyszłości dziecka. Oczywiście każde z nich inne. Matka widzi Synka swojego jedynego jako artystyczną duszę. Pisarza może... który oczywiście swoje rękopisy najpierw przynosi do przeczytania mamusi, a pierwszą książkę rozpoczyna dedykacją: "Matce - która zawsze we mnie wierzyła". Albo muzyka... który swe kompozycje najpierw gra mamusi, a płytę oczywiście dedykuje jak wyżej. A tak serio? Wystarczy Matce, że Syn nie będzie analfabetą, od czasu do czasu dla własnej przyjemności przeczyta coś więcej niż program telewizyjny czy menu w McDonald's, że będzie wiedział kto to Dali, van Gogh i Picasso a Chopin nie będzie mu się z wódką kojarzył.
Ojciec Pierworodnego z kolei zaplanował dla Syna karierę piłkarza.

- Ale pięknie grasz Syneczku - zachwyca się Matka podczas gdy Pierworodny brzdąka coś na zabawkowym pianinku i sam zachwycony własną twórczością podryguje sobie wesoło. - To kiedy zapisujemy Cię do szkoły muzycznej?
- Od kiedy zapisuje się dzieci do szkoły muzycznej? - tym razem bardziej poważnie zwraca się Matka do Ojca siedzącego nieopodal.
- Jeszcze nie słyszałem o szkole muzycznej FC Barcelony - jasno wyraził swoje zdanie Ojciec Pierworodnego.

I tu przypomniała się Matce rozmowa z bardzo, bardzo, bardzo zamierzchłych czasów. Musiało to być jakoś wtedy, gdy Matka w połowie ciąży była. Bo jak dziś pamięta, że leżeli sobie z Ojcem zrelaksowani, przytuleni, w spokoju na kanapie w salonie i jakiś reportaż w telewizji oglądali. Nie mogło więc to być bliżej niż półtora roku temu, a i brzuch nie mógł być jeszcze duży - skoro na kanapie się mieścili. Reportaż dotyczył dziecięcej szkółki piłkarskiej - właśnie FC Barcelony, gdzieś w Polsce, pewnie w Warszawie. Wypowiadali się rodzice chłopców uczęszczających do owej szkółki. Opowiadali jak wiele każde z nich poświęca, by dzieci mogły uczestniczyć w tych zajęciach. Jedni specjalnie zmienili pracę i przeprowadzili się do stolicy, inni wstają o 4 rano by zawieźć dziecko przez pół Polski na poranny trening, któreś z rodziców zrezygnowało z pracy, jakieś dziecko zmieniło szkołę i zamieszkało u krewnych w Warszawie... Matka raczej jednym uchem słuchała, drugim wypuszczała, uznając że temat abstrakcyjny i daleki od jej rzeczywistości. Ojciec oglądał. Program się skończył. Ojciec milczał.
- Co? Zastanawiasz się jak będziesz woził syna na treningi? - zażartowała Matka.
- Autostradą. - spokojnie odpowiedział Ojciec jakby w głowie miał ułożony już cały plan.

sobota, 12 października 2013

Ja noszę kalosze, On nosi kalosi, My nosimy kalosimy...

Nowe kalosze Syna Pierworodnego są magiczne. Niewątpliwie mają czarodziejską moc, działającą cuda.



Pierworodny swoje nowe buty uwielbia.
Na spacerach co i rusz ktoś go zaczepia słowami "Jakie masz piękne kalosze!".
W domu wciąż je Matce albo Ojcu przynosi, chcąc w ten sposób powiedzieć: "Chętnie wybrałbym się teraz na spacerek" (tak to sobie Matka wyobraża, podczas gdy bardziej wygląda to na: "No dalej! Idziemy! Ruchy, Matka!")
I tak, zwykle krótko po śniadaniu, gdy się Matka trochę ogarnie, rusza z Synem na spacer. Ostatnio coraz częściej bez wózka. Ale oczywiście w kaloszach. Niezależnie od pogody.

Pierworodny biega, zbiera liście, kamienie, pety, bawi się piłką czy tym, co tam akurat z domu zabierze. Zaczepia przechodniów, robi pa-pa odjeżdżającym z parkingu samochodom, ciągnie za klamkę każdego granatowego auta, biegnie za każdym zauważonym psem, goni każdego kota, smakuje wszystko to, co uzna za jadalne.

Co najważniejsze, kiedy Syn ma na sobie kalosze, nie ma mowy o smutkach, złym nastroju i humorach. W kaloszach jest moc, jest energia, jest siła, jest czad.


Wraz ze ściągnięciem kaloszy energia znika. A Pierworodny zasypia niemal zaraz po powrocie do domu, zaraz po ściągnięciu butów, często ledwie Matka zdąży zdjąć z niego kurtkę, o innych dodatkowych warstwach odzieży nawet mowy nie ma.


Matka nie ma pojęcia jak mogli kiedyś żyć bez tych kaloszy. Nagle znów ustalił się rytm dnia, dzięki któremu można wszystko rozsądnie zaplanować. Czasu starcza na wszystko, dziecko wyspane, z życia zadowolone, wyhasane na świeżym powietrzu, Matka jakby mniej sfrustrowana...


I to wszystko za 15 zł w pobliskim komisie odzieżowym.

czwartek, 10 października 2013

E=mc² *

* Bo tego też nikt nie rozumie

Jak to możliwe? Jak to działa? Przecież to przeczy wszelkim zasadom logiki. Jak również biologii, antropologii, psychologii, socjologii i zapewne jeszcze kilku "-logii".
Kiedy to zanika? Bo, że zanika to wie Matka na pewno. Matka tak nie ma. Ojciec też nie. I Babcia też nie ma.

Jak to być może, że dziecko im bardziej zmęczone tym większe uruchamia pokłady energii? Im bardziej niewyspane, tym szybciej biega, tym wyżej się wspina, tym więcej głupich pomysłów ma, tym większą brawurą okraszone są wszystkie jego działania, tym trudniej je okiełznać. Im bardziej potrzebuje wyciszenia, tym głośniej się drze, tym więcej hałasu wokół robi, tym więcej "gada".

W jeden dzień jeden Pierworodny bez jednej drzemki wykończył troje dorosłych.

Posta nie będzie. Matka nie ma siły.

wtorek, 8 października 2013

Drżenie

Patrząc prawdzie w oczy Syn Pierworodny jest dość przeciętnym dzieckiem. Choć w świecie Matki jak najbardziej niezwykłym. Każdy etap jego rozwoju, każda nowa umiejętność, waga, wzrost... wszystko przebiega raczej książkowo. Nic ponad. Nic też z opóźnieniem. Nie chodził mając 8 miesięcy. Wtedy dopiero uczył się siadać. Nie mówi pełnymi zdaniami. Ba, ciężko powiedzieć żeby w ogóle mówił przy użyciu słów pochodzących ze słownika języka polskiego. Nie jest w stanie skupić się nad książeczką dłużej niż 15 sekund jeżeli nie ma w niej pieska lub kotka. Nie interesuje go też, gdy ktoś próbuje mu tę książeczkę przeczytać. Nie potrafi liczyć do 3 jak niektóre jego równolatki. Dopiero od kilku dni robi "pa, pa". Nie powtarza hau-hau, miau, kwa-kwa czy chrum-chrum. Nie jeździ sam na rowerze, wrotkach, rolkach, hulajnodze. Nie koloruje, nie czyta i nie pisze. Za to buduje piękne wieże z klocków, z wielką precyzją potrafi umieszczać nawet maleńkie przedmioty w różnych pudełeczkach, zakamarkach i otworkach. I wspina się jak zawodowy alpinista.
Nie wiadomo jaką to wszystko wróży mu przyszłość. Czy będzie wybitnym architektem czy całkiem przeciętnym murarzem? Może będzie najlepszym uczniem w klasie? A może zawsze będzie jechać na trójkach i naciąganych czwórkach. Może nie zostanie artystą, jak wymarzyła sobie Matka, najlepiej pisarzem albo muzykiem. Może nie będzie też piłkarzem, jak chciałby Ojciec, albo chociaż finansistą. Może będzie kimś wybitnym a może przeciętniakiem nigdy niewybijającym się z tłumu.
To takie banalne, ale każdego dnia Matka myśli o tym, żeby niezależnie od wszystkiego był po prostu szczęśliwym człowiekiem. I każdego dnia drży o tę jego przyszłość. By nawet w tej swojej ewentualnej przeciętności czuł się spełnionym, czuł się na miejscu. I w swej wyjątkowości był szczęśliwy, realizował się i rozwijał. By kochał siebie i świat i by jego kochano. By szanował i był szanowany. By był dobry i było mu dobrze.
Każdego dnia myśli, co jeszcze może zrobić, by tak właśnie było.

poniedziałek, 7 października 2013

Matka i ryby głosu nie mają

Rodzinne popołudnie. Wspólny posiłek. W tle leci płyta Kazika Na Żywo. Toczą się zwyczajne małżeńskie rozmowy.
Na obiad pieczona ryba. Mintaj. Ale kilka dni wcześniej Matka przygotowała dorsza. I tak jej się nagle przypomniało:
- Jedzcie dorsze, gówno gorsze.
Ojciec Pierworodnego spojrzał z wyrzutem.
- No co? Moja rodzina tak mawia.
Ponownie skarcił Matkę wzrokiem za to, że nie zrozumiała swojego faux pas.
- Synek, o rybach będziesz czerpać wiedzę od mojej rodziny - z powagą zwrócił się Ojciec do dziecka rozcierającego sobie właśnie z zachwytem ziemniaki z buraczkami na twarzy.
- Twoja rodzina myśli, że ryba to już pływa w panierce.
- Ale przynajmniej dziecko nie będzie się tak brzydko wyrażać.
- Jakie brzydko? To na pewno jakieś kaszubskie powiedzenie.
- Taa, kaszubskie... I tak nie zmienia to faktu, że brzydkie.
- A kto nam do obiadu włączył Kazika i "Bar La Curva"?
- A Tobie od razu się kojarzy. Nazwa baru po prostu.
- Dziecko później pójdzie do przedszkola albo na podwórko...
- ... i będzie śpiewać! - dokończył Ojciec po czym pociągnął swoją wizję - Wtedy nas wezwą na rozmowę a ja powiem, że nie wiem o co im chodzi. Biorę to na siebie. Ja w ogóle wywiadówki biorę na siebie.
- Taa, jasne.
- Poważnie. Ja będę chodził na wywiadówki.
- Nie wierzę.
- Jestem spokojny człowiek. Ty mu siary narobisz.
- Ja??? Czemu? - oburzyła się Matka
- Ty na pewno byś się tam zaczęła wykłócać...
- O mojego Synusia? Zawsze!!! - zagwarantowała z całą mocą.
- No właśnie. Ja będę chodził. Żeby nie miał przechlapane w szkole jak się na kogoś wydrzesz.

I tym sposobem Matka ma problem z głowy :-) A Superniania byłaby z Matki i Ojca dumna, z tego, że od najmłodszych lat Syna ustalają tak ważne kwestie w jego wychowaniu, czyli kto będzie świecił oczami, gdy Syn coś zmaluje. Brawo.

niedziela, 6 października 2013

Nie szukajcie a znajdziecie

Pierworodny zgubił szczoteczkę do mycia zębów.
Zgubił ją podczas mycia zębów.
Matka nie sądziła, że się da. A jednak.
Szczotkę wcięło tak skutecznie, że Matka podejrzewała już nawet (i to publicznie, pisząc na Facebooku) istnienie w swoim domu czarnej dziury dematerializującej drobne przedmioty albo posiadanie sublokatorów w postaci złodziejskich krasnoludków, co to zamiast, jak na przyzwoite krasnoludki przystało, wziąć się do sprzątania to Matce dobytek z chałupy wynoszą.
Szczotki szukano wszędzie. Analizowano tok myślenia Syna Pierworodnego i zaglądano do miejsc, o których tylko on mógłby pomyśleć, że idealnie nadają się na wsadzenie tam szczoteczki. Bez skutku. Przepadła.
Następnego dnia kupiono nową. Synowi się spodobała. I to aż za bardzo. Bo nowa szczoteczka ma bajer. Takie nóżki z przyssawkami, dzięki którym może sama stać. I teraz Pierworodny nie chce myć zębów, tylko stoi przy szafce pod umywalką i przysysa do niej i do umywalki szczoteczkę. I tak ją sobie przykleja i odkleja. Przykleja. Odkleja. Przykleja. Odkleja. Przykleja. Odkleja. Przykleja... A za każdym razem jak przyklei to ma ubaw. A za każdym razem, gdy nie uda mu się przykleić to ma Nerwa (tak, Nerwa, przez duże N).
Trzy dni Matka szukała starej szczoteczki. Ambicja nie pozwalała zaprzestania poszukiwań. No bo jak to? Przecież aż takiego syfu w mieszkaniu nie ma żeby zatonęła gdzieś w morzu brudu i śmieci. A poza tym to tylko 32 metry... wielkiego pola do popisu w zabawie "ciepło-zimno" to tu nie ma. Poszukiwania objęły wszystkie pomieszczenia w domu, nawet te, które w momencie zgubienia szczoteczki były dla Pierworodnego niedostępne - ale kto go tam wie, co robi i gdzie kiedy Matka przez 15 sekund odwrócona jest do niego plecami. A wtedy, gdy zginęła szczoteczka Matki przy nim nie było minutę, a możne nawet aż dwie.
Wyjątkowo skrupulatnie przeszukano kanapę w salonie. Bo to na niej najchętniej Syn myje zęby. Ledwie dostaje w łazience szczotkę z pastą i od razu w te pędy na kanapę... Stąd często białe ślady na brązowym obiciu po uśmiechu Pierworodnego wspinającego się na górę. Ojciec pomagał kanapę odstawić. Zdejmowano poduszki, dwukrotnie rozkładano ją, obchodzono dookoła, pięciokrotnie zaglądano z latarką pod... Nic. Szczoteczki nie było. Za to znaleźli stare ciastko, kilka klocków i widelec.
Czwartego dnia, gdy akurat wszyscy domownicy siedząc przy stole jedli śniadanie, Matka spojrzała bezwiednie w stronę kanapy. A obok niej, jakby nigdy nic, dokładnie w miejscu, gdzie kilka razy dziennie, po każdym posiłku, odstawiane jest krzesełko Pierworodnego leżała sobie zaginiona szczoteczka. Tak po prostu. Dokładnie w tym miejscu, które najczęściej pokazywał Pierworodny pytany o to, co zrobił ze szczotką, w tym które Matka na kolanach, z latarką, nie wiadomo już ile razy sprawdzała. Niczym nie przykryta, znikąd nie wystająca, po prostu leżała na podłodze obok kanapy.
I nie wiadomo teraz, czy może czarna dziura wypluła czy krasnoludki podczytują fejsa Matki i oddały, bo stwierdziły, że lepsze to niż syzyfowa praca jaką jest sprzątanie u niej?

sobota, 5 października 2013

Nie Wolno - patron sprinterów

Czasem Matka zastanawia się czy jej dziecko nie myśli przypadkiem, że ma na imię NIE WOLNO. Zdrobniale po prostu NIE. Teorię swoją Matka opiera na fakcie, iż gdy zwraca się do swojego potomka po imieniu - tym które Ojciec, zgodnie z ich wspólnymi ustaleniami, podał w Urzędzie Stanu Cywilnego, mają je wydrukowane na akcie urodzenia (w trzech egzemplarzach) a także podano księdzu podczas chrztu - Pierworodny zwyczajnie nie reaguje. Natomiast gdy mówi się do niego, a ostatnio to już drze ryja, NIE WOLNO - Syn się uśmiecha. Przy czym najwyraźniej woli drugi człon swojego wyimaginowanego imienia i jakby tylko ten do niego dociera.

piątek, 4 października 2013

Żeby tak mu się chciało jak mu się nie chce

Nieoczekiwanie pokazał gdzie ma nosek. A zaraz po tym także gdzie ma oczko i ucho. Kiedyś parę razy Matka próbowała zdziałać coś w sprawie tego noska, bo podobno wszyscy rówieśnicy pokazują. Ale nie był zainteresowany, więc dała sobie spokój. A tu kilka dni temu, tak ni z tego ni z owego, któreś z rodziców zapytało i po prostu pokazał. Przez Ojca również wzięty z zaskoczenia poleceniem "Powiedz banan" - powiedział. To samo z pokazywaniem gdzie ma nóżki.
Matka zaczyna wierzyć teorii Ojca Pierworodnego jakoby Syn wszystko wiedział gdzie, co i jak a także świetnie potrafił mówić, tylko najzwyczajniej mu się nie chce.

P.S. W powszechnym użyciu są u Pierworodnego wciąż tylko następujące słowa:
- Am - jeść! albo "Dawaj smoczek!"
- Kote - kotek
- Koje - pies (i to słowo powtarzane jest zdecydowanie najczęściej)
- Mam - piłka i wszystko co jest okrągłe
Od czasu do czasu mówi też Tata. 
Mamy nie uświadczysz.

czwartek, 3 października 2013

Wujek Dobra Rada

Nie dość, że dziś od rana Pierworodny daje Matce w kość, wrzeszczy, ryczy, wali czym się da w podłogę, wspina się na co tylko zdoła, to jeszcze do tego Matka chyba z rodziną się pokłóciła. Esemesowo. Pewności nie ma, ale chyba uraziła. Na swoją obronę ma wiele. Choćby to, że Brat Ojca Pierworodnego z pytaniami o to co słychać i jak zdrowie plus stwierdzeniem, że dziś ładna pogoda napisał w chwili kiedy nieznośne zachowanie Syna wkraczało w swoje apogeum (Brat Ojca mieszka wraz z rodzicami 100 km, od Bratanka i rzadko go widuje, dlatego często męczy Matkę takimi samymi pytaniami, ale jest to dla niej zrozumiałe, więc odpisuje bez szemrania). Matka widziała tę ładną pogodę za oknem i szczerze chciała z niej skorzystać - od blisko godziny starała się do tego doprowadzić, ale Pierworodny na każdą jej propozycję, polecenie, perswazję czy rozkaz miał inny pomysł - na spacer wyjść się nie udawało, za to mieszkanie z każdą minutą coraz bardziej przypominało krajobraz po wybuchu granatu. Więc odpisała Matka grzecznie, że zdrowie w porządku, ale Syn jest dziś nie do wytrzymania i ma ochotę wystawić go na Allegro. Na co przyszło stwierdzenie, że dzieci mają czasem humory (No co Ty nie powiesz?) i że on czasem też mówi, że sprzeda psa jak za mocno wariuje i ma go dość (Raz-dwa-trzy-cztery-...-osiem-dziewięć-dziesięć-oddychaj głęboko!). Na swoje szczęście zaraz się pokajał, że nie chciał wcale dziecka Matki do psa porównywać. No to Matka udała, że nic się nie stało, mając nadzieję, że skończy tym tę bezsensowną wymianę sms-ów i wyjdzie wreszcie na upragniony spacer, który miał sprawić, że wymęczony Syn zaśnie jak niemowlę w swoim łóżeczku i da Matce w spokoju wypłakać się ze zmęczenia. Jednak Brat Ojca nie dawał za wygraną i wyskoczył z pytaniem, co takiego robi Pierworodny (Noszzz ku...wa, mam wymieniać? Aktualnie napier...la w podłogę drewnianą zabawką na kiju, którą ostatnio od Ciebie dostał!). Napisała jednak w skrócie, że wciąż wrzeszczy i robi wszystko to, czego mu nie wolno. I wtedy ofiarny wujek postanowił wesprzeć i wspomóc ją w tych ciężkich chwilach tymi słowy:
"To niedobrze, że tak robi. Trzeba  podjąć jakieś kroki wspólnie żeby tak nie było i spotkać się i pogadać jakby temu zaradzić w rodzinnym gronie".
To co wtedy Matka myślała to już nie nadaje się nawet na zapisanie z wykropkowaniem.
Po trzykrotnym zredagowaniu przed wysłaniem sms-a z odpowiedzią i tak ma przeczucie, że jednak życzliwe porady rodziny ma na jakiś czas z głowy.

wtorek, 1 października 2013

Życie to nie je bajka

Ewidentnie nie trafił się Matce egzemplarz "Księcia na ziarnku grochu", ewidentnie. I całe szczęście.
Ale bez jaj, czasem Syn mógłby dać znać, że coś jest nie-halo.

Pierworodny dostał wczoraj nowe kalosze. Byli z Matką na spacerze, przechodzili obok komisu odzieżowego, który kiedyś był bardzo lubianym przez nich lumpeksem i z ciekawości postanowili zajrzeć. A tam stały one... piękne, czerwone, rozmiar 22, z motywem wozów strażackich - z kołami, światłami i płomieniami... idealne kalosze dla Syna Pierworodnego. Przymierzył, obleciał kilka razy lokal dookoła, Matka zapłaciła i zadowoleni opuścili sklep (Syn już w nowych butach, bo aura sprzyjała temu by je od razu wypróbować).

Dobrą godzinę Pierworodny w tych kaloszach biegał jak opętany. Po górkach, pagórkach, murkach, schodach, boisku, trawie, chodnikach. Szalał nie bardziej niż zwykle. Może tylko przez te płomienie wydawało się, że nabiera nadludzkiej prędkości. Jednak podejrzanie często się wywracał - ale skoro jemu to nie przeszkadzało to i Matka nie bardzo się tym przejmowała myśląc, że pewnie musi się przyzwyczaić.

Po prawie trzygodzinnym spacerze wrócili do domu. Syn tak zmęczony tym hasaniem w kaloszach, wywracaniem się i wstawaniem, że zasnął u Matki na kolanie prawie zaraz po tym jak zdjęła mu kurtkę i kalosze. Na zmianę pampka, ściągnięcie sweterka i inne duperele już nie starczyło czasu.

Pierworodny, jeszcze na wpół przytomny, siedzi na kolanach u Matki, a ta zdejmuje mu nowe buty i stawia obok siebie na podłodze. Kątem oka coś jej mignęło. Podnosi kalosze. Zagląda do środka. A tam...
łyżeczka.
Taka plastikowa, do karmienia niemowląt.
Różowa.
Z Rossmanna - Matka wie, bo swego czasu kupiła Synowi komplet takich łyżeczek w odcieniach niebiesko-zielonych.
Prawdopodobnie ktoś wcześniej mierzył buty dla dziecka taką łyżeczką i zapomniał ją wyjąć. Tymczasem Pierworodny słowem nie pisnął, że coś jest nie tak, tylko biegał z nią pod stópką przez ponad godzinę.

Po południu jeszcze raz, bez sztućców w obuwiu wyszli na spacer. Już się nie przewracał.
A dziś wielokrotnie kalosze chwalono i nawet pytano, gdzie można takie fajne kupić.

Ha! Nie dość, że fajne to jeszcze z gratisem.

A myślała Matka, że dla mody tak cierpieć są gotowe jedynie kobiety. I to tak minimum 20-letnie. Może Pierworodny wyprzedza epokę?