czwartek, 30 lipca 2015

Na szczęście Matka ma blog. Poleca każdemu.


fot.

Przeglądając różne własne zapiski, a jest ich trochę, bo poza roboczymi wersjami postów w komputerze, backstage blogu "Matka Wyluzuj!" działa też prężnie offline pod postacią grubego zeszytu, notesu w torebce i mnóstwa wysypujących się z nich kartek, karteczek i karteluszków... w każdym razie przeglądając te zapiski trafiła Matka na gotowy post. Taki wprost do opublikowania. Napisany po spacerze z Pierworodnym.
Blisko rok temu.

Cóż, Matka nie da sobie niczego zarzucić w kwestii prowadzenia notatek na blog, ale przyznaje, że publikację postów mogłaby bardziej dopracować - może jakieś przypomnienia w telefonie, supełki na chusteczce czy coś? Trochę tych tekstów przez matczyną niepamięć przepadło (zwykle przez dezaktualizację) w czeluściach Windowsa 8.1, Google Chrome i zeszytów w kratkę.

W ciągu dotychczasowych trzech lat życia Syna Pierworodnego zdezaktualizowało się chyba wszystko, co stanowiło jakąś stałą dnia powszedniego. Wciąż przychodzi nowe, stare odsyłając w zapomnienie. Czytanie własnego blogu pomaga Matce uporządkować wspomnienia, dojść do ładu z powracającymi pytaniami natury egzystencjalnej: "Jak to w ogóle było?" czy "Jak my daliśmy radę?" oraz ogarnąć ważne wydarzenia z życia Syna.

Bo Matka się starzeje i powoli zapomina, a nawet gorzej - nawet na chwilę nie udaje jej się zapamiętać... Nie tylko zapomina takie szczegóły jak to jaki obrus leżał na stole podczas Wigilii '89, jak wyglądała jej ulubiona piżamka z czasów zerówki i za co dostała pierwszą pałę w podstawówce, swoją pamięcią do niuansów od zawsze wprawiając w zdumienie rodzinę, ale teraz nie udaje jej się zapamiętać nawet, ile jej dziecko aktualnie waży, jak długo używało smoczka, kiedy zjadło pierwszą marchewkę, na co było szczepione, w którym miesiącu życia czego się nauczyło, kiedy wyrósł mu pierwszy ząb. Bardzo mocno (ale tak bardzo, bardzo) musi się skupić, by przypomnieć sobie, które choroby zakaźne Pierworodny ma już za sobą. A jeżeli ktoś zapyta Matkę, ile Syn mierzył, gdy się urodził, niechybnie pobiegnie po jego niemowlęcy kocyk, na którym ma tę informację wyszytą. Wagę urodzeniową jakimś cudem zna, ale te wszystkie obwody główki i co oni tam jeszcze liczyli to już kosmos, nie do odtworzenia bez książeczki zdrowia.

I nie, nie wie ile przytyła w ciąży.

Wszystkie ważne daty z życia Syna, które Matka pamięta, zapamiętała tylko dlatego, że wydarzyły się w jakimś łatwym do spamiętania momencie:

- Pozytywny wynik testu ciążowego - impreza z okazji 30. urodzin Brata Ojca.
- Potwierdzenie wyniku z laboratorium - imieniny Ojca, a obecnie też Pierworodnego
- Pierwsze wyczuwalne ruchy - no dobra, nie pamięta Matka dokładnej daty, ale jakby się wysiliła, wydedukowałaby kiedy to było. Za to na pewno wie gdzie - w powrotnym samolocie z Bolonii, tuż przed startem.
- Data urodzenia!!! - Ha, jednak jest coś, co wie Matka tak po prostu. Albo po prostu opatrzyło jej się pierwsze zdanie na blogu: "31 marca 2012 r. zostałam Matką...".
- Pierwszy uśmiech - urodziny Matki.
- Pierwszy raz samodzielnie usiadł - w Wigilię 2012.
- Pierwsze "mama" - w Dzień Babci.
- Pierwsze kroki - dzień przed swoimi pierwszymi urodzinami.
- Ostatnie karmienie piersią - 31 grudnia 2013.
- Pierwsze przeczytanie "Ciekawskiego George'a" - 1 stycznia 2014 (i końca nie widać)...
- Pierwsze powiedzenie "pupa" - dwa dni przed pierwszym pójściem do przedszkola.

I to tyle.
Matka nie wie, kiedy były chrzciny, pierwszy spacer, ostatnie przeziębienie. Nie zna na pamięć peselu Syna. Nigdy nie jest w stanie powiedzieć jakie lekarstwa przy jakiej chorobie podawała dziecku - dlatego przy każdym otrzymaniu od lekarza recepty, patrzy na nią jak na chiński elementarz i po powrocie z apteki przekonuje się, już nawet bez zdziwienia, że ma w domu 3 takie same syropy albo 4 identyczne maści.
I na bank będzie tą matką, która co wtorek zapomina zapakować dziecku strój na w-f.
Pierworodny nie ma wyjścia, będzie musiał sam zadbać o własne interesy i pilnować terminów. Inaczej marna jego przyszłość. Komitet rodzicielski nieopłacony, a wycieczka szkolna przegapiona.

Ale za to jeśli będzie chciał posłuchać jakichś historii ze swojego dzieciństwa to nie ma problemu. Matka otworzy blog, poczyta, przygotuje się nieco i może opowiadać.

P.S. Są jakieś sankcje prawne za przegapienie bilansu dwulatka?

poniedziałek, 20 lipca 2015

Jarocinie, rozczarowałeś mnie

Drogi festiwalu w Jarocinie,

z przykrością piszę, że rozczarowałeś mnie bardzo. Nie sądziłam, że tak potoczy się nasza przyjaźń. Liczyłam na coś więcej. Po tylu latach znajomości, miałam nadzieję, że uczucie którym Cię darzyłam wybuchnie z jeszcze większą mocą. Zawiodłam się. Zawiodłeś mnie. Gdyby nie wspomnienia, które łączą nas z lat poprzednich, nie uratowalibyśmy już tej znajomości. Gdyby to miał być nasz pierwszy raz, zapomnielibyśmy o sobie szybko, wyjechałabym, nie oglądając się za siebie i nigdy nie wracając. 
Jarocinie! ogarnij się. Co się z Tobą dzieje? Nie poznaję Cię. Gdzie się podziała energia, za którą tak Cię kochałam? Gdzie Twoja spontaniczność? Liczyłam na dzikie porywy serca. Największym porywem był ten wiatru, który zerwał mi z głowy kapelusz.
Rok temu zdradziłam dla Ciebie rodzinę, nie żałując tego kroku ani przez moment. Jechałam do Ciebie w ciemno, podekscytowana i nie wiedząc co mnie czeka. Wracałam, nie mogąc uwierzyć, że to już koniec. W tym roku, licząc na wyjątkową przygodę, zabrałam na spotkanie z Tobą męża. Przeprosiłam go za niespełnione obietnice. 


Jarocinie, nie pozwól, by tak to się kończyło...
Stać Cię na więcej.

zmartwiona i rozżalona
już nie tak bardzo Twoja
Matka W!


fot. Koncert Natalii Przybysz. Wytężcie wzrok - widać Matkę i Ojca.

Jak łatwo domyślić się po tym patetycznym wstępie, tegoroczny Jarocin Festiwal mnie rozczarował i zrobił to spektakularnie, z rozmachem, na bardzo wielu polach.
Nie jest to blog recenzencki, nie porusza tematyki szeroko rozumianej kultury, czy sztuki. Całe szczęście, bo powstałby dziś bardzo smutny post.
A tak napiszę tylko, że tegoroczny festiwal w Jarocinie, zawiódł mnie, jak mało która impreza. I nie będę wdawać się w szczegóły, pisać co i dlaczego. Bo zawiódł w szczególe i w ogóle. Nuda, Panie, nuda.

Jestem dziewczyną z rockowych festiwali. Już chyba z tego nie wyrosnę. Ojciec Pierworodnego, który z festiwali wyrósł kilka lat temu, ubolewa nad tym, ale akceptuje. Cóż mu pozostało?
Kocham ten klimat. Skwar, kurz, skakanie pod sceną, leżenie w trawie, pięknych ludzi, energię od nich bijącą, pozytywną atmosferę, ciarki przechodzące po ciele, gdy wśród tłumu uczestniczy się w wyjątkowym muzycznym widowisku, przypadkowe rozmowy, spontaniczność wszystkiego, co dzieje się wokół, wszechobecny rock&roll. 

Było w moim życiu kilka Woodstocków, festiwali w Węgorzewie i wiele innych mniejszych i większych koncertów. Ten Jarocin był trzecim. Pierwszym, który tak rozczarował. Tym bardziej przykro, bo długo wyczekiwanym, tym bardziej przykro, że zeszłoroczny nie pozostawił po sobie nawet cienia negatywnego wspomnienia i nic nie zapowiadało, że nie zamierza utrzymać swojego wysokiego poziomu.

Organizatorom Festiwalu Jarocin 2015 należy się medal z ziemniaka w kategorii "najbardziej spektakularne zabicie ducha festiwalu" plus specjalne grand prix za "zdeptanie legendy". Tam po prostu nic mi nie grało. A gdzie, jak gdzie, ale na festiwalu muzycznym grać powinno. Zeszłoroczny festiwal naładował mnie energią na cały rok. Energii z tego roku nie starczyło nawet na podróż powrotną. W zeszłym roku byłam gotowa bić pokłony nienagannej organizacji. W tym roku miałam ochotę bić organizatorów. A i kilku muzykom chciałoby się powiedzieć do słuchu. Niestety, tym przed którymi wysoko stawiało się poprzeczkę.


Grunt to bunt! - mawiają.
Żeby nie było, że z Matki i Ojca tacy skończeni i zblazowani nudziarze... Fakt, może skakanie na koncerty przez płoty, tanie wina i inne tego typu akcje mają już dawno za sobą, ale jeszcze tak do końca nie zapomnieli czym jest rock&roll, a punk tak całkiem w nich nie umarł. Nawet na takim spokojnym festiwalu, jak tegoroczny Jarocin pozwolili sobie na bunt. Buncik taki. Bunciczek. Bunciątko.
Najpierw nielegalny przemyt. W plecaku. Pod aparatem i gazetką z programem koncertu. Później już tylko rozkosz delektowania się. Przy piwie. Od razu człowiekowi lepiej. Cztery porcje, starczyły na dwa razy. Po przejechaniu tylu kilometrów smakowały lepiej niż można się było spodziewać. Wyborne.
Bułki. Z serem.

Jaki grunt, taki bunt.


wtorek, 14 lipca 2015

Baby to masz w nosie! - czyli o moim feminizmie



Wyobraź sobie, że facet mówi dziewczynie bez ogródek, że jest gruba.
Ona myśli: "CHAM!". Jeżeli ma niewyparzony język, mówi coś gorszego. Jeśli nie potrafi, dusi to w sobie i po prostu ma kiepski nastrój do końca dnia, a na faceta krzywo patrzy do końca życia.
Taki scenariusz prawdopodobnie zadziałałby u większości kobiet.

Co jeżeli odwrócimy sytuację? Co jeśli to mężczyzna usłyszy, że jest gruby? Wyobrażasz sobie, że na bezpardonową uwagę o swojej tuszy odpowiada: "Ale z Ciebie chamka!"?

Skąd bierze się u tylu kobiet przekonanie, że facetowi można wypalić: "Jesteś gruby!", "Przydałoby się schudnąć, co?", "Uuu, ale oponka na brzuchu". Co ciekawe, wskaźnik BMI pani wypowiadającej się nie ma tu znaczenia.
Czy naprawdę kobietom wydaje się, że bez ich przytyków on nie wie jak wygląda albo jest dumy z tego, że nie ma już tak wysportowanego ciała, jak wtedy, gdy miał lat 20? Powołujemy się często na to, że oni są rzekomo mniej emocjonalni, mają "grubszą skórę", nie biorą tak wszystkiego do siebie. Cóż, to chyba z emocjami niektórych kobiet jest coś nie-halo, skoro sądzą, że mogą mężczyźnie powiedzieć wszystko to, czego same nie chciałyby usłyszeć.

Zdradzę Wam jeden sekret. Nie musicie zachowywać go dla siebie.
Otóż, mężczyźni także są ludźmi i również mają kompleksy.
Tylko zwykle nie kłapią dziobem, stojąc przed lustrem: "Czy uważasz, że w tych jeansach wyglądam grubo?".

O CZYM JEST TEN POST?

Być może wstęp na to nie wskazuje, ale tekst będzie o feminizmie. O równouprawnieniu.
Jestem feministką.
Mam nadzieję, że Ty też.

Feminizm to nic innego jak ideologia i ruch społeczny działający na rzecz równouprawnienia kobiet.
Nie trzeba nigdzie się zapisywać, by z feminizmem się utożsamiać. Nie trzeba być kobietą, by z feminizmem się utożsamiać. Wystarczy myśleć o ludziach w taki sposób, który nikogo nie deprecjonuje z powodu płci.

Nie jestem tak zwaną "wojującą feministką". Choć w dyskusjach ze znajomymi zdarza mi się za taką uchodzić. Cóż, łatka, nic więcej. Daleka jestem od chodzenia na manify, czy całowania mężczyzn w rękę, by coś udowodnić. Lubię, gdy mężczyzna przepuszcza mnie w drzwiach i nie wyobrażam sobie, by nie zabrał z moich rąk ciężkich toreb.
Wbrew dość powszechnym przekonaniom korzystanie z pomocy mężczyzny, makijaż bądź jego brak, czy sposób ubierania mają się do feminizmu, jak niedźwiedzie polarne do Afryki, czyli że nijak.

Moje osobiste pojęcie feminizmu pokrywa się z równouprawnieniem płci, czyli równym okazywaniem szacunku ludziom w każdej sferze życia, bez względu na płeć. Nie, nie uważam, że obie płcie wymagają równego traktowania w każdej sytuacji. Wymagają równego traktowania w każdej sytuacji, gdzie płeć nie ma znaczenia, a liczy się człowiek.
Mam na myśli prawo do decydowania o sobie, o własnym ciele, czy wyglądzie, o swoim stanie cywilnym, prawo do własnych poglądów, przekonań politycznych, prawo głosu, prawo do nauki, prawo do podejmowania pracy, do wyrównanych zarobków, decydowania o własnym majątku, nawet prawo do prowadzenia samochodu. Krótko mówiąc w głównym stopniu chodzi o prawa rodzinne, wyborcze i ekonomiczne.

EJ, LUDZIE, SZANUJCIE SIĘ!

Nie da się ukryć, że kobieta i mężczyzna różnią się od siebie, zarówno jeśli chodzi o fizyczność, jak i psychikę. To fakt, z którym próżno walczyć. Natura tak to stworzyła. I to nie tylko w przypadku ludzi.
I uważam za wspaniałe wzajemne okazywanie sobie szacunku wynikającego z tych różnic.
Cieszy mnie, gdy mężczyźni myślą o tym, by ustąpić kobiecie miejsca, gdy pamiętają, aby przepuścić ją w drzwiach do biura, ale iść przodem, gdy wchodzą do pubu. Gdy idąc w górę po schodach, idą za nią, a gdy schodzą - przed nią. Ot, drobne gesty.

Ale też i mężczyznom należy się od nas szacunek, o którym często zapomina się, myśląc stereotypami i powołując na równouprawnienie (bo przecież facet to już nie pan i władca, więc nie musimy się przed nim korzyć).
Jakże często śmiejemy się z ich tuszy, urojonego umierania z powodu katarku (bo to podobno dla nich takie typowe - nie wiem, chyba mało znam typowych mężczyzn), klepiemy podczas żartobliwej sprzeczki z całej siły w ramię czy plecy, bo przecież to facet, przeżyje (wyobrażasz sobie, że oddaje?).

Potwornie nie lubię w dyskusjach uogólnień ze względu na płeć.

"Bo faceci to zawsze..."
"Bo faceci to nigdy...."
"Bo baby to..."

Kiedy słyszę to ostatnie, zwykle ucinam: "Baby to Ty możesz mieć w nosie!".
I tyle.

NIE ŚMIESZĄ MNIE DOWCIPY O FEMINISTKACH

Podziwiam ludzi, którzy z przekonaniem walczą o jakąś sprawę, nierzadko poświęcając jej życie. Tym bardziej, jeżeli ta sprawa ma przynieść korzyści nie tyle samemu walczącemu, co ogółowi.

Gdy następnym razem zaśmiejesz się z rzekomo nieogolonych pach feministki, wyobrazisz ją sobie jako babochłopa, starą lesbę albo nieszczęśliwą starą pannę, najpierw stuknij się w łeb, potem niech przyjdzie Ci do głowy refleksja, że gdyby nie ta kobieta i inne jej podobne, odważnie działające od kilkuset lat, Twoja matka nadal nie miałaby prawa głosu, Twoja siostra szans na wyższe wykształcenie, a Twój ojciec, nawet gdyby był nieodpowiedzialnym kretynem, trzymałby w domu całą kasę i miał decydujący głos w każdej sprawie. Twoja córka nie mogłaby sama zdecydować kogo poślubi, a od jej intelektu wymagano by jedynie, aby umiała uciszyć dzieci, gdy płaczą, przygotować dwudaniowy obiad i znała haft krzyżykowy.

MIZOGINI SĄ WŚRÓD NAS

Wiecie co usłyszałam od pediatry mojego syna podczas pierwszej wizyty kontrolnej?

Miał szczęście, że w głowie bulgotała mi jeszcze hormonalna zupa poporodowa i aby mnie w tamtym momencie uspokoić wystarczyło, że mąż złapał mnie mocno za rękę i wyszeptał: "Ciiii".

Otóż, na widok Ojca zmieniającego Synowi pieluchę i Matki stojącej spokojnie obok, pan doktor, PEDIATRA, człowiek wykształcony, poniekąd autorytet w sprawach pielęgnacji noworodków i niemowląt rozpoczął swój wywód:
- Ja to się panu dziwię, że pan to robi.
- Ale co? - spytał naiwnie Ojciec z obawy, że może robić coś nie tak, mając jedynie niespełna dwutygodniowe ojcowskie doświadczenie.
- Żeby mężczyzna zmieniał pieluchę? Mężczyźni nie są do tego stworzeni.
- A kobiety są? - Niepotrzebnie kontynuowała dialog Matka, nie przypuszczając, co za chwilę usłyszy.
- Oczywiście. Pretensje można mieć tylko do natury, że tak to urządziła. Przecież tak już jest, że to dziewczynki bawią się lalkami, a chłopcy samochodami. Kobiety przygotowują się do tego od najmłodszych lat. Wiadomo zatem, kto powinien to robić. Jak moja żona zaczęła marudzić, że chce mieć trzecią lalkę, powiedziałem jej, że zgoda, ale ja przy niej palcem nie kiwnę. I tak też było. Dostała to, czego chciała, ale sama musiała się wszystkim zająć, ja przecież uprzedzałem, więc nawet nie mogła narzekać.

Ojciec Pierworodnego, wśród licznych zalet, ma cudowną cechę nieprzejmowania się kretynizmami. Po prostu nie tyka gówna, bo śmierdzi. Potrafi nie słuchać, nie wdawać się w dyskusje i szybko zapominać takie brednie.

Matka nie. Matce skacze ciśnienie, a emocje biorą górę, rozpala się do czerwoności i, mimo wszystko, próbuje przekonać kretyna patrzącego przez ciemne okulary, że białe jest białe, a nie szare. A na koniec zawsze samą siebie pyta: "I po co?".

NIE WSTYDŹ SIĘ BYĆ FEMINISTKĄ

Nie rozumiem, jak żyjąc w XXI w. ktokolwiek może nie być feministką bądź feministą. Nie rozumiem, jak mogło dojść do tego, że dla wielu osób (i co gorsza, w tym także dla wielu kobiet), pojęcie to nabrało pejoratywnego znaczenia.

Feminizm działa na wielu obszarach. Nie wszystkimi jestem bezpośrednio zainteresowana, ale wszystkie popieram.
By być feministką / feministą nie trzeba się zrzeszać, płacić składek czy nosić specjalnej plakietki. Wystarczy myśleć. Polecam każdemu. Myśleć z jednakowym szacunkiem o obu płciach.
Niestety, wciąż nie jest to normą. I dlatego przeraża mnie coraz bardziej powszechny pogląd, że feminizm w dzisiejszych czasach jest przeżytkiem, nie jest już nam potrzebny. Oczywiście, że jest potrzebny, i będzie potrzebny tak długo, jak długo rozpowszechnione będzie wśród społeczeństwa myślenie o którejkolwiek z płci jako tej gorszej, głupszej, wymagającej podporządkowania się. Historia pokazuje, że to właśnie kobiety miały zwykle w tych kwestiach pod górkę i to one musiały, i wciąż jeszcze muszą, walczyć o swoje prawa.

O pełnym równouprawnieniu płci możemy mówić dopiero, gdy myślenie o nim jako czymś oczywistym, będzie na porządku dziennym, a przejawy jego braku będą spotykały się z natychmiastowym społecznym ostracyzmem. Wtedy dopiero feminizm może zniknąć, zostając jedynie na kartach historii, a mówić będziemy o humanizmie.

Czego nam wszystkim życzę.



poniedziałek, 13 lipca 2015

3 minuty



Wyszła z pokoju tylko na 3 minuty. Trzy minuty. Nie więcej. Raczej mniej. 3 minuty dała sobie na to, by wypłakać w łazience całą swoją nieudolność wychowawczą z tego dnia. Wyryczeć w ścianę przy kiblu jego nieposłuszeństwo, swoje krzyki, warczenie, złość, niecierpliwość i to wszystko czego nie lubi w swoim macierzyństwie. Ten cały chaos, niespełnione obietnice każdej ze stron, to całe "mamusi jest przykro" i jego "ja chcię!".
To usłyszane z przejeżdżającego samochodu: "Dzieci się pilnuje!". Niesłuszne. Pilnowała. Rowerek nawet nie dotknął krawężnika. A dziecko wie, że nie może samo wchodzić na ulicę. Kilka minut później zapytał czy mogą przejść na drugą stronę. Ale ją już oceniono. Własnego dziecka nie potrafi upilnować. 4 kroki przed nim. Zaparkowali kawałek dalej, kogoś podwozili, chciała powiedzieć, że niesłusznie ocenili, ale nie mogła, bo on stał w miejscu z tym rowerkiem, w tym samym, w którym stanął, gdy akurat przejeżdżali. Oni ulicą, on na chodniku. Ale swoje powiedzieli. Nie mogła wytłumaczyć, że niesłusznie, bo nadal 4 kroki przed nim pilnowała, jak on stoi, nawet nie dotykając krawężnika. Odjechali. A teraz miała 3 minuty, by wyryczeć to ich "Dzieci się pilnuje!".
3 minuty by wyryczeć, ugryźć się w ramię, opanować i wrócić. By wypluć z siebie jego plucie, wykrzyczeć bezgłośnie jego wrzaski, wyrzucić z siebie jego rzucanie książkami. Tę wylaną wodę, nierozwieszone pranie, niemytą od dawna podłogę i ciągły niedoczas. Wypłakać jego płacz, swoją frustrację, plamę na bluzce i nieogolone nogi. Zalać łzami nieposprzątaną łazienkę i brudne okna.

Nie mogło minąć więcej. Raczej mniej. Gdy wracała pędem do sypialni, z której dobiegał męski głos. Spokojny, głęboki, ładny. Obcy. Skąd męski głos w sypialni? W mieszkaniu przecież tylko ona i trzyletni chłopiec. Otworzyła drzwi, wpadła, rozejrzała się zdezorientowana. Siedział na łóżku, wielce z siebie zadowolony, trzymając w ręku jej telefon. Włączył sobie audiobooka.
Jakiś kryminał.

W telefonie nie miała żadnych audiobooków. Przynajmniej tak jej się wydawało.


czwartek, 9 lipca 2015

Miłość, wierność, uczciwość małżeńską i Forda Mondeo



Niedawno Ojciec Pierworodnego kupił nowy samochód. Mówił, że trzeba zmienić to widocznie trzeba było. Matka to się tak zna na motoryzacji, że Ojciec od 10 lat się śmieje, że miał z nią ułatwione zadanie, bo poleciała na "golfa trójkę z szyberdachem", w dodatku pożyczonego. Fakt, takim zabrał ją na pierwszą randkę. Ale wtedy Matka wiedziała tylko, że zielonym.

Minęły może dwa dni od zakupu, jak zalegając wieczorem z Matką na kanapie przy piwku, zaczął coś mówić o zupełnie innym aucie, marce, modelu...

- A co Ty teraz? Przecież dopiero co kupiłeś samochód?

- No tak, ale... - Chciał coś wytłumaczyć. Z całą pewnością pokrętnie.

- I to taki o jakim ZAWSZE marzyłeś! - zbombardowała jego "ale" Matka, która ma w nosie jakim autem jeździ. Byle było sprawne i zatankowane. I miało kierowcę. Bo z Matki kierowca, jak z koziej... wiadomo.

- Zawsze? - zapytał nieśmiało Ojciec, najwyraźniej szczerze zdziwiony własnymi życzeniami.

- No tak. Pamiętasz jak był mój wieczór panieński? Dostałeś wcześniej taką ankietę do wypełnienia. Dziewczyny sprawdzały, czy dostatecznie dobrze Cię znam. Tam było między innymi pytanie o wymarzony samochód. I dobrze odpowiedziałam, że to właśnie TEN! Pamiętam, był wtedy tak reklamowany jako najnowszy model.

- Ale... to było... 6 lat temu...

- Widzisz? Marzenia się spełniają... Nawet w małżeństwie.



poniedziałek, 6 lipca 2015

Wybór ginekologa to nie żadne hop-siup



Lada moment Matka i Ojciec stracą swoją sypialnię. Odkąd są matką i ojcem sypialnia nie należy tylko do nich, ale nadal to właśnie ich łóżko zajmuje 50% jej powierzchni. Wkrótce zamiast łoża małżeńskiego stanąć ma nowe, niebieskie łóżeczko Pierworodnego. I komódka. I regał.

Regał też Matka traci, bo padło na ten z salonu, na którym trzyma swoje książki. Ostatnie niezesłane jeszcze do piwnicy.
Za każdym razem, gdy zmuszona jest pakować kolejną partię w kartony (odkąd przyszło jej mieszkać w maleńkim mieszkanku w bloku, tych razów było już wiele, bo księgozbiór, nie wiedzieć jak, mnoży się bez końca), trudno powstrzymać łzy, a w myślach przeprasza i Pilcha, i Leśmiana, i Cervantesa. I obiecuje, że spotkają się kiedyś wszyscy razem w nowym domu. I opowiada jakie biblioteczki już dla nich wybrała. Białe, ze szklanymi drzwiami. Duże i przestronne, by każdy miał swoje miejsce...
Będzie pięknie.
Bo Matka wie, że w [upragnionym, wyczekiwanym i ciągle tylko potencjalnym] nowym domu może długo żyć bez szaf, wieszaków czy biurka. Ale regały dla książek muszą być w pierwszej kolejności. Przecież już im to obiecała!

Tymczasem traci Matka sypialnię, regał, kanapę dla gości (która będzie teraz jej i Ojca kanapą), do tego resztki poczucia odrobiny luksusu w postaci ogromnego łóżka oraz komfort schowania się w ciągu dnia pod kołdrę, gdy trzylatek doprowadzi ją do stanu, kiedy to rozwiązanie jest najbezpieczniejszym dla wszystkich. W zamian zyskując jedynie nadzieję, że dziecięcy stuff przestanie okupować całe mieszkanie przez całą dobę, a skupi się na jednym pomieszczeniu.
Ha! I wreszcie będzie mogła powiedzieć: „Marsz do swojego pokoju!”.

I tak pakowała Matka swoje książkowe zbiory... Segregowała, oddzielając to, bez czego nie mogłaby żyć od tego, bez czego będzie musiała. Zostaje jedna mała półka, na której trzeba było zmieścić i Marqueza, i Hłaskę, i Poświatowską, i Kapuścińskiego...

Wiecie jak to jest z porządkami. Czy to wśród starych zdjęć, płyt, listów czy właśnie książek. Zawsze trafia się na jakieś wspomnienia, smaczki, coś, co nie wiadomo skąd się wzięło, coś, o czym dawno się zapomniało, coś, czego nie powinno już być. Tym razem wpadła na Grzesiuka. Jak to się stało, że jeszcze nie czytała? Już, już miała przepaść bez reszty, zapominając o całym bibliofilskim rozgardiaszu wokół, gdy kąt oka zahaczył o jeszcze jedną książkę - jej tytuł zdecydowanie należał do kategorii wspomnień.

Gdy swego czasu Matka z Ojcem zorientowali się, że będą matką i ojcem, byli w kwestii rodzicielstwa zieloni jak szczypiorek na wiosnę. Matka zarządziła wizytę w księgarni. Ojciec, choć nie jest w równym stopniu co ona czytelniczym entuzjastą, jest bardzo mądrym człowiekiem, więc wie że żonie i jej genialnym pomysłom nie warto się sprzeciwiać, a ciężarnej żonie po prostu nie należy. Doskonale pamięta Matka te zakupy. Zniżki 25% tak łatwo się nie zapomina.
Pamięta też, że kupiła dokładnie to, co było im wtedy potrzebne. Dla siebie cegłę-kompendium wiedzy na temat ciąży w stylu "Ciąża dla opornych". Dla obojga album do uzupełniania informacjami z okresu ciąży i 1. roku życia dziecka. A dla Ojca poradnik dla przyszłych ojców, jakby napisany specjalnie dla niego. Jego językiem i biegnący jego tokiem myślenia. I właśnie na ten poradnik trafiła Matka przy porządkach.

Otworzyła z uśmiechem małą, niebieską książeczkę, z sentymentem przywołując miłe wspomnienia czasu ciąży, i to przy tej lekturze przepadła...

Obok informacji praktycznych te naprawdę istotne:

"Chcesz znać sposób na kobiece zachcianki? Jest jeden - po prostu je spełniaj..."

"Kupa to nie dezodorant. Po prostu śmierdzi. Sprawnie przewinąć rocznego szkraba, to jak zabić muchę patyczkami do chińskiego jedzenia."

Natrafiła też na rozdział dotyczący wyboru lekarza. Jakże trafny i życiowy!
Streścić go można krótko:

jeśli ona powie, że to ten jedyny, nie masz nic do gadania.

Ha! Wspomnienia wędrują cztery lata wstecz iii: tak właśnie było!

Matka przewertowała wtedy ok. 8. razy cały internet wzdłuż i wszerz. Wybrała! Nic to, że drogo, nic, że coś tam jeszcze nie do końca mogło pasować. Czuła, że ten i żaden inny. I się nie pomyliła.
Nie oszukujmy się, wybór ginekologa przez kobietę to nie żadne hop-siup. Można go porównać chyba tylko do wyboru mechanika samochodowego przez mężczyznę. To nie może być pierwszy lepszy. Trzeba mieć zaufanie, poczucie bezpieczeństwa, czuć to COŚ. No sorry, ale bez tego mało która jest w stanie rozłożyć nogi. I czuć przy tym choć minimum komfortu. Dlatego warto przed podjęciem decyzji znać wszystkie możliwe opcje, by móc zdecydować się na tę dla siebie najlepszą.

Matka ma taką życiową tendencję, że zwykle trafia na dziwnych lekarzy. Nieważne czy chirurg czy lekarz medycyny pracy. Zawsze jest w nich coś osobliwego. 
Ginekolog-położnik również nie odbiegał od utartej normy. Z wizyty na wizytę oboje z Ojcem coraz bardziej do tego przywykali i wręcz czekali czym ich znowu zaskoczy, jakim tekstem, jakim spostrzeżeniem...

Mniej więcej w połowie ciąży - to taki etap, gdy dociera, że serio ma się w sobie prawdziwego człowieka, ale zupełnie nie wiadomo, co to niesie na przyszłość i co tak naprawdę z tego wyniknie - lekarz ni z tego, ni z owego, zupełnie gratis, bo po wystawieniu rachunku, uraczył Matkę i Ojca życiową mądrością.

Matka i Ojciec już mieli szykować się do wyjścia, już dumnie dzierżyli wydruki z wynikami badań, kartę ciąży i, co najcenniejsze, kolejne zdjęcia z USG. Jeszcze w głowach kołatało usłyszane przed chwilą bicie maleńkiego serduszka. Jeszcze myśleli o tym, że "wszystko w porządku", że zdrowe i że znów było widać, że chłopak... Już każde w myślach dzwoniło do swojej mamy. Gdy tymczasem, lekarz siedzący naprzeciwko nich za biurkiem zamyślił się... 

spojrzał w dal... 
niby na Matkę, niby na Ojca... 
w rzeczywistości jego wzrok trafił gdzieś między nich i sięgał het, het, daleko... 
Pokiwał powoli głową tak, jak kiwają ludzie, którzy mają do wypowiedzenia wielką prawdę życiową, wiedzą coś, czego jeszcze nie możesz wiedzieć, widzą coś, czego nie jesteś w stanie zobaczyć i chcą skupić na sobie możliwie jak największą uwagę. 
Matka i Ojciec oczekiwali w napięciu tego, co usłyszą.
W końcu młody pan doktor, zwykle rozluźniony, żartujący, ale konkretny, przemówił. Spokojnie, bardzo powoli, z jakąś taką filozoficzną zadumą, odrobiną melancholii, która wtedy kojarzyła się im ze smutkiem:

- Tak, tak... Wszystko się zmienia.... Wchodzimy w nowe role życiowe... Będziecie rodzicami... Trzeba się przyzwyczaić... - Wreszcie spojrzał każdemu głęboko w oczy i dodał: - Pamiętajmy, że nikt z nas nie był na początku Alfą i Omegą...

Nastała cisza. Ani Matka, ani Ojciec nie wiedzieli co powiedzieć. Tym bardziej, że do tej pory rozmowy z lekarzem dotyczyły przede wszystkim spraw medycznych. Niedoświadczeni w kwestiach rodzicielskich, uznali te wynurzenia za utarte frazesy. Choć bardzo nie pasowały do sposobu bycia, z którego znali lekarza. Zresztą pan doktor też po chwili wrócił do siebie i, jakby nigdy nic, wyznaczył termin następnej wizyty.

O co mogło mu chodzić? - zastanawiali się po wyjściu z gabinetu. Skąd ten dziwny nastrój, ta nagła niepewność w głosie, to zwątpienie?

Dopiero teraz, wspominając tamtą sytuację i jednocześnie mając tę wiedzę i doświadczenie, które ma, połączyła Matka fakty i zrozumiała. Zrozumiała, co lekarz próbował im powiedzieć, przed czym ostrzec...

Na biurku stało zdjęcie jego syna. Wspomniał kiedyś, że sprzed roku - na zdjęciu mały miał dwa lata.

Ten człowiek był ojcem trzylatka!!!

On już wiedział to, czego Matka dowiaduje się teraz.

Zaprawdę powiadam Wam, wybór ginekologa to nie żadne hop-siup. Wybierajcie mądrze mądrych lekarzy. I słuchajcie ich uważnie.


Post sponsorowany.


piątek, 3 lipca 2015

Co uwielbiam w trzylatku?

Niniejszy tekst powstał w oparciu o badania empiryczne, wnikliwą obserwację i całkowity brak przygotowania merytorycznego ze strony obserwatora. Badania wciąż trwają i obejmują grupę reprezentatywną, spełniającą podstawowy warunek doboru, tj. wiek: trzy lata.
Grupa liczy jednego osobnika, za to wywiązującego się z zadania poddawanego obserwacji za trzech (bo to fajny dzieciak jest, mój).



Co uwielbiam w trzylatku?

1.
Szczerość. 
Okazywanie uczuć przez trzylatka jest całkowicie szczere i naturalne (poza wymuszonym płaczem, gdy chce coś uzyskać, ale to inna bajka). Jak na dłoni widać, czy dobrze się czuje, bawi, czy kogoś lubi, czy jest stremowany, boi się, czy się cieszy. Nie udaje bardziej dzielnego, niż jest w rzeczywistości, nie śmieje się nerwowo, gdy jest zdenerwowany. Przytula się, kiedy tego potrzebuje i krzyczy, gdy się złości. Takie proste...

2. 
Zapominanie o życiowych dramatach w ciągu kilku sekund. 
To zadziwiające, jak łatwo można przejść od płaczu rozdzierającego serce i uszy do zaraźliwego śmiechu, od którego bolą jedynie mięśnie brzucha i twarzy.

3.
Zapach.
W nim jest wszystko: niewinność, beztroska, miłość, ciepło, przygoda i ostatni posiłek.

4.
Cieszenie się drobiazgami.
Kanapką, na której ktoś ketchupem narysował auto, kamykiem znalezionym na spacerze, naklejką "dzielny pacjent" otrzymaną po badaniu lekarskim, ulubioną kreskówką, garścią truskawek, pociągiem narysowanym kredą na chodniku specjalnie dla niego, widokiem samolotu przelatującego wysoko nad głowami...

5.
Wieczne zadziwienie i ciekawość świata.
Przyjmowanie w sposób naturalny zjawisk niezwykłych i zafascynowanie banalną codziennością.

6. 
Energię, która tak go rozpiera.
Choć trzeba przyznać, że uwielbienie trwa jedynie w godzinach od 08:00 do 17:00.

7. 
To, jak na słowa "Kocham Cię, synku" obejmuje łapkami szyję i cichutko odpowiada: "Ja mami", tonem jakby chciał powiedzieć: "Nie, to ja Ciebie kocham!"

8.
Brak skrępowania bądź poczucia obciachu (zwał jak zwał), nieoglądanie się na innych, tumiwisizm, gdy starsze dzieci z pobłażaniem patrzą na jego pomysły albo wyśmiewają umiejętności.

9.
Wyłuskiwanie z codzienności zjawisk, czynności czy przedmiotów, które dla dorosłych już dawno straciły magię, stały się niedostrzegalne, banalne, rutynowe, niedoceniane.
A przecież jak przyjemnym i fascynującym może być choćby obserwowanie pracy mrówki albo drogi pokonywanej z mozołem przez ślimaka? Chlapanie nogami w kałużach, rozbijanie baniek mydlanych, łażenie po krawężnikach, delektowanie się lodami jedzonymi na ławce, grzebanie bosą stopą w piasku, karmienie kaczek, zjazd z najwyższej zjeżdżalni na placu zabaw, turlanie się w świeżej pościeli, siedzenie pod stołem w "domku" z koców i krzeseł...

10.
Codzienne zadziwianie nowymi umiejętnościami.
Taki Syn Pierworodny na przykład...
ni z tego, ni z owego obsługuje Play Station (wyszukuje ulubione sceny w bajce, przełącza z filmu na dodatki, przewija, zatrzymuje itd.)
Odpala samochód (14 sekund od momentu, gdy dostaje do ręki kluczyki).
Włącza też światła, wycieraczki, radio...
Samodzielnie zjeżdża z największej zjeżdżalni na placu zabaw - tunelu, z całą pewnością projektowanego dla starszych dzieci.
A już przy pierwszej próbie gry w wyścigi samochodowe "Need for Speed", okazało się, że radzi sobie lepiej od Matki.


11.
Zatracanie się w zabawie.
Kiedy trzylatek jest w swoim świecie, znika wszystko, co dzieje się wokół niego. Jest jak w magicznej bańce mydlanej, z której nie sposób go wyciągnąć (choćby na obiad), ale przez którą możesz się przebić i wejść do środka, pod warunkiem, że robisz to na jego zasadach i uważając, by nie nabrudzić dorosłymi buciorami w tej jego krainie szczęśliwości.

12.
Jeden pocałunek mamusi jest w stanie ukoić każdy jego ból i pomóc rozwiązać większość problemów. 
Dodatkowe podmuchanie ma udowodnione działania lecznicze i działa lepiej niż Apap, kompres, plaster i operacja na otwartym sercu w jednym.

13.
Spostrzegawczość.
Trzylatek jest pieruńsko spostrzegawczy. Potrafi wychwycić każdy maleńki element niepasujący do całości, bez trudu rozwiązać zadanie polegające na wyszukaniu różnic, nie ukryje się przed nim najmniejsza zmiana, która zaszła w otoczeniu, zawsze znajdzie pilota od telewizora, okulary babci czy zagubiony telefon rodzica (przy okazji wynajdzie w nim takie funkcje, o jakich właścicielowi się nawet nie śniło).

14.
Niezbadanie dróg jakimi pędzą jego myśli.
Skojarzenia jakie powstają w jego głowie powalają, jak nie logiką to śmiechem.

15.
Ze szczęścia potrafi skakać i biegać w kółko do upadłego.

A Ty kiedy ostatni raz biegałeś w kółko z radości?

16.

(...)






A żeby nie było tak słodko: