wtorek, 29 grudnia 2015

Dialogi świąteczne A.D. 2015




Dobry chłopak był i mało pił

Zorientowanym przypomnę, niezorientowanym wyjaśnię, iż Syn Pierworodny i Ojciec Pierworodnego mają tak samo na imię. Dotychczas raczej nie przysparzało to żadnych kłopotliwych sytuacji i dużego zamętu. Może jedynie, gdy Matka coś opowiada, dostrzega czasem zdezorientowanie na twarzy słuchacza i spieszy z wyjaśnieniem o kim mowa, bo w przeciwnym razie, zważywszy na różnicę wieku między Ojcem i Synem, historie tworzą się nazbyt fantazyjne, nawet gdy mowa o zwykłych zdarzeniach dnia powszedniego.

Aż tu nagle w Święta...

Matka Matki, najpierw zwracając się do zięcia po imieniu, głośno pyta:

-  (...), chcesz piwo?

Na co odzywa się siedzący obok Ojca Syn Pierworodny i z zatroskaną miną, tak, jakby nie chciał urazić Babci, smutno odpowiada:

- Ja nie mogę...


Jakie dobre dziecko ;-)

- Bardzo dobrze, Synuś. I tak masz odpowiadać jeszcze przez najbliższych 15 lat. - Musiała swoje dodać Matka.



Ostatnia wola

W mieszkaniu Matki Matki.
Podchodzi Ojciec Pierworodnego do lodówki. Zamiast ją otworzyć, zaczyna czytać na głos jakąś przyczepioną magnesem do drzwi listę zakupów ze sklepu budowlanego:

- "Wentylator, uchwyt nad wannę, drabina...". A Ty co? - zwraca się do teściowej. - Testament piszesz?



Idź tam, gdzie wzrok nie sięga

Podczas świątecznego spaceru Pierworodny tak szalał, że w drodze powrotnej nie miał już siły przebierać nogami. Ojciec wziął więc go na barana.
Syn szczęśliwy i przejęty. Po przejściu paru metrów, na komendę, aby trzymał się mocno, złapał Ojca za głowę, zakrywając przy tym dłońmi jego oczy.

- Ale nie możesz zakrywać mi oczu, bo nie widzę dokąd idę - tłumaczył Ojciec.

- Ja widzę, tata. Dobrze idziesz.


Cholera, ma zadatki na polityka. Gdzie popełniłam błąd?



Całe życie z wariatami

Zaraz po śniadaniu, którego Pierworodny w zasadzie nie zjadł (1 pieróg, szaleństwo), za to chętnie zastąpił je sobie słodkim Danio, poprawił bananem i kilkoma cukierkami-żujkami, dała mu Babcia ze swojej szafki na słodycze ciastko - Lubisia. Bo przecież chciał.
Pierworodny ciastko schował do zabawkowej walizki.
Matka spojrzała znacząco w stronę swojej Matki. Znacząco, czyli że z wyrzutem.

- No co, przecież i tak teraz nie zjadł.

- Teraz nie, bo jest pełen. Przypomni sobie o tym ciastku, gdy tylko będziemy siadać do obiadu. - Babcia nie uwierzyła.

Dwie godziny później, gdy tylko zaczął się temat obiadu, Pierworodny oznajmił, że on jeść nie będzie i pobiegł po swoją walizkę.

- Powiedziałabym "A nie mówiłam", ale są Święta, wiec nie będę złośliwa - mruknęła Matka, mimo wszystko rozbawiona sytuacją.

- Skąd mogłam wiedzieć, że tak będzie? - Babcia udawała niewiniątko. - Myślałam, że zostawi sobie na po-obiedzie, albo na jutro, albo najlepiej, jak będziecie kiedyś wracać z przedszkola... - Babcina wizja, dotycząca trzylatka będącego w posiadaniu ciastka, zaczynała już mocno trącić science-fiction.

- Taa, najlepiej 29 grudnia - przerwał jej Ojciec Pierworodnego. - Między środą a czwartkiem, w godzinach od  9:00 do 11:00. I kiedy Słońce będzie w znaku Wodnika.


I jak tu wychowywać dziecko, kiedy za jego plecami Babcia Ojcu język wytyka?


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Przepis na Wyluzowane Święta




Udało się! Wreszcie się udało! Pierwszy raz od lat!
Nie wrobiła Matka samej siebie w organizowanie Świąt dla całej rodziny! Jupiii!!!
Pierwszy raz od wieków pojechała na gotowe. Hurrrraaaa!!! Pierwszy raz odpuściła sobie sprzątanie i zaglądanie w kąty, w które normalnie nie zagląda przez cały rok. Da siiiiięęęę!!!

W udziale przypadło tylko przygotowanie ryby po grecku i zrobienie ciasta. Do tego pieczenie pierników. I barszcz. Uszka kupne (jak szaleć to szaleć).
Czyli tyle co nic.

Jeśli chodzi o pierniki, jak zwykle się popisała - tym razem zapominając o wyrobionym i czekającym w lodówce cieście. Miało leżeć 12 godzin. I leżało. Do tego plus/minus 5 dni. Albo 6. Wyszły najlepsze w historii kulinarnych potyczek Matki Wyluzuj!

Ha! Nagle się okazało, że można spędzić Wigilię bez padania twarzą na obrus z siankiem, bez podpierania brody sztućcami do ryb, bez uprzedniego nawrzeszczenia na przynajmniej połowę rodziny, bez stresowania się pstrągami (jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało), bez myślenia o serwetkach, polerowania łyżeczek, wycierania kurzu ze wszystkich żarówek w domu (tak, naprawdę to robię), bez kitrania jedzenia po kątach, bo przecież żadna lodówka tego nie wytrzyma, bez szukania w ciągu dnia 10 minut na prysznic, by zmyć z siebie zapach kapusty, bez nerwówki, bo teściowie znów przyjechali godzinę przed czasem...

Samodzielne tworzenie magii Świąt jest przereklamowane!

Doskonałym na to dowodem była zeszłoroczna Wigilia, kiedy to udało się Matce koncertowo spier...niczyć KAŻDĄ potrawę. Poza tym ziewać nad grzybową, a przy deserze i kawie już nie panować nad zamykającymi się oczami. I pokłócić się z Ojcem Pierworodnego, który nawet gdy Matka jest spokojna, staje się nerwowy na samą myśl, że Matka zaraz będzie nerwowa, bo przecież w Wigilię zawsze jest.

No dobra, przesadzam. Każdą potrawę, poza jedną.

Jest jedna taka, która zawsze się udaje...
Kto wie, czy to nie ta najważniejsza.
Właściwie mogłaby nosić nazwę "Magia Świąt", choć Matka ze swoją Matką często łobuzersko zwą ją "deserkiem".

Wiecie, to taka wyjątkowa potrawa, którą warto przyrządzić już na początku przedświątecznych przygotowań. Ale doskonale sprawdza się także po Świętach, by przedłużyć sobie ich atmosferę. Zdecydowanie pomaga w odnajdywaniu w sobie świątecznego nastroju, uzdrawia przedświąteczną gorączkę, koi nerwy przeciążone nadmiarem świątecznych przebojów usłyszanych z głośników w galeriach handlowych... Pomaga zapomnieć o przedświątecznych porządkach i sprawia, że okna są jakby czystsze, więc spokojnie mogą poczekać do wiosny. W Święta pomaga w bezbolesnym przetrwaniu kurtuazyjnego podtrzymywania kontaktów z członkami rodziny, z którymi niekoniecznie ma się ochotę podtrzymywać kontakty. Pomaga z uśmiechem przejść przez rozpakowywanie kolejnych nietrafionych prezentów. Rozgrzewa przed pasterką. I po. Smakuje jak skrzyżowanie piosenki "Last Christmas" z filmem "Love Actually" ("To właśnie miłość"). Wygląda jak niebo w kolorze cappuccino, a pachnie niczym pracownia elfów w domu świętego Mikołaja.

Wyjątkowe w przypadku tej jednej potrawy (która, podkreślam, zawsze się udaje) jest też to, że zamiast krzyczeć: "Zostaw, to na Święta!", pomyślisz: "Trzeba będzie dorobić".

Jest tylko jedno "ale". Warto kosztować, ale lepiej nie objadać się bez opamiętania, bo możemy mieć problem ze zliczeniem 12 potraw na stole, a zwierzęta naprawdę zaczną mówić ludzkim głosem.

Uwaga! Po raz pierwszy na blogu Matki Wyluzuj! przepis kulinarny.

Świąteczny likier - Irish Cream, czyli poczuj w sobie magię tych Świąt

Potrzebujesz:

❄ 2 szklanki śmietany kremówki
❄ podwędzić dziecku 2 paski czekolady - jeden pasek zjeść w ukryciu, drugi (4 kostki) potrzebny jest do przepisu 
❄ 2-3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
❄ szczypuszki, czyli trzy puszki mleka skondensowanego słodzonego (1 puszkę warto zastąpić karmelem/kajmakiem w puszce - będzie jeszcze bardziej mmmmm)
❄ łyżeczkę ekstraktu z wanilii
❄ ok. 2 szklanek whisky, czyli tak właściwie to ok. 0,5 l

Do roboty! Będzie gotowe szybciej niż myślisz. Przygotowanie zajmie Ci mniej czasu niż zmarnowałaś/-eś na przeczytanie tego postu ;-)

1. Pół szklanki kremówki podgrzać.
2. Rozpuścić w niej czekoladę i kawę.
3. Zmiksować z pozostałymi składnikami.
4. Przelać do karafki albo bajeranckich butelek i odstawić na kilka godzin do lodówki (tam też przechowywać).

Voilá!

Podziękujecie po pierwszym kieliszku.

wtorek, 22 grudnia 2015

Nasza Pani kochana




Od dawna zabierała się Matka do napisania czegoś o zmianie przedszkola. W myślach się zabierała. I ciągle w tych myślach wychodziły jakieś elaboraty pełne plusów i minusów, porównań starego z nowym, punktów, podpunktów i przypisów, opinii ekspertów i wspomnień z własnego dzieciństwa. Nu-da. A w ogólnym podsumowaniu chodzi przecież tylko o to, że stare przedszkole nie było fajne, a nowe jest. Chodzi o to, że żadne przedszkole nie jest idealne w każdym calu, ale ważniejsi od pięknych ścian, nowych zabawek i gadżetów są zawsze ludzie.
A na ludzi to teraz pięknych trafili...

I tak, we wrześniu, Matka pokochała miłością szczerą, czystą i pełną zaufania nową wychowawczynię Pierworodnego. Pokochała tak, jak tylko może pokochać matka przedszkolankę swojego dziecka. Na tyle, na ile pozwalają na to zdrowy rozsądek, ogólne obyczaje i normy zdrowych kontaktów międzyludzkich. Nie ma sensu pisać za co, bo za całokształt. Za to, że to "coś" poczuła od pierwszego wejrzenia. Za to, że Pierworodny też to poczuł.

No dobra, z tymi normami to tak na granicy, bo najchętniej Matka przysposobiłaby tę kobietę, przyjęła do rodziny jak swoją i uprosiła, aby ich wszystkich wychowała. A to już chyba wymyka się regułom prawa.

Ale, co by nie pisać, nie zrozumiecie jak bardzo ceni Matka pracę, zaangażowanie i pasję Pani Przedszkolanki, jeżeli nie uruchomicie wyobraźni.

Wyobraźcie sobie, że Matka tak ceni pracę, zaangażowanie i pasję Pani Przedszkolanki, że prawie nie słyszy wyimaginowanego dźwięku tłuczonego szkła, symbolizującego emocjonalne rozbicie na kawałki matczynych standardów komunikacji z dzieckiem, nie słyszy młota pneumatycznego, będącego metaforą niszczenia zakorzenionych w umyśle ideałów językowych, nie odczuwa tarana rozbijającego mur tuż przy jej skroni, oznaczającego po prostu werbalne walnięcie obuchem w łeb, ani nawet kredy skrobiącej o tablicę, wywołującej ogólną irytację, czy cichutkiego stukania kości (to Mickiewicz przewraca się w grobie)... Nic z tych rzeczy, kiedy Pani Przedszkolanka mówi do Pierworodnego i reszty jego grupy: "włanczać", "cofnij się do tyłu", "usiądź się" albo "wisionka".

Dla porównania, własnemu mężowi, czy rodzonej matce, na taką stałą swobodę językową w obecności Syna by nie pozwoliła. Za to gdy Pani Przedszkolanka opowiada o tym, jak Pierworodny chętnie "włancza" się do zabawy, Matka ma takie zen, że mało brakuje, aby przysiadła sobie w lotosie. Bo jak on się włancza to Matka jest szczęśliwa, i jak nikt Matce nie wmawia, że jej dziecko jest ciche, spokojne, wycofane i nieśmiałe to Matka sama się wycisza i uspokaja, a jak widzi Pierworodnego, który po przekroczeniu przedszkolnych progów, czuje się jak u siebie i nie trzyma kurczowo jej nogi, tylko, nie oglądając za siebie, biegnie po schodach do sali, wie, że będzie tam bezpieczny.

Z kolei resztę pań z przedszkola Matka tak lubi, że za każdym razem wybacza im, gdy odbierając Syna, widzi go z koszulką wepchniętą głęboko w spodnie i jego luźnymi dresami z obniżanym krokiem podciągniętymi niemal po pachy.

Sami widzicie, że potrafi Matka wyluzować ;-)

piątek, 18 grudnia 2015

Gadka trzylatka #4

Gadka trzylatka #1 #2 #3

A dziś dialogi "poprzedszkolne". Czyli umęczony życiem Syn w akcji.


Negocjacje

Po powrocie do domu Matka w nieskończoność przypomina Pierworodnemu o konieczności zdjęcia butów i kurtki. Za każdym razem. Nie ważne czy wychodzili z domu na 5 minut, czy nie było ich cały dzień. Za każdym razem. Każdym. Po czterdzieści razy. Co najmniej. Bo Syn Pierworodny za każdym razem zaraz po wejściu do mieszkania ma minimum dwadzieścia siedem ważniejszych rzeczy do zrobienia niż zdjęcie butów i kurki. Za każdym! I biega w tych butach po pokoju, szuka czegoś, włazi na kanapę, sprawdza co za oknem, inwentaryzację zabawek robi. A kurtki nie zdejmuje, bo mu podobno zimno, butów - bo go rączki bolą, albo nóżki, różnie bywa.

Powtarza więc Matka, po raz trzydziesty dziewiąty, by Syn krzątający się po przedpokoju zdjął wreszcie buty i kurtkę. A od pierwszego powiedzenia do tego trzydziestego dziewiątego powtórzenia głos Matki na tyle przybrał na sile, że Pierworodny w końcu zrozumiał, że żarty się kończą - usiadł na podłodze i zerknął w stronę butów na swoich stopach - chociaż tyle, bo tu już podjęte wysiłki się skończyły.

- Zdejmij buty i kurtkę! - Czterdziesty raz.

- Ale mama dim! - zaczął negocjacje Syn.

- Co mama?

- Dim.

- Dym?

- Tak, dim.

<myśl, Matka, myśl>  <dym???>  <dym, dym, dym>

- Aaa!!! - przyszło olśnienie. - Mama ma Ci zdjąć KOMIN?

- Tak.

- Dobrze. Tylko zdejmij buty i kurtkę. - Czterdziesty pierwszy.



Przedobrzył

Po przedszkolu zakupy w centrum handlowym. Najgorsze z najgorszych. Czyli buty dla Pierworodnego. I jeszcze kapcie - w razie jakby wszystkim mało było wrażeń na jedno popołudnie.
Zbyt duża ilość bodźców w galeriach handlowych działa na Syna pobudzająco, w związku z czym jemu trudno zapanować nad emocjami, a Matce trudno zapanować nad nim. Dopóki nie demoluje sklepu, w przerwach między przymierzeniem jednego a drugiego buta, pozwala Matka Synowi biegać wokół sklepu, w którym akurat są jedynymi klientami. Nawet kiedy Pierworodny ma sprawdzić, jak mu się chodzi w wybranej parze, nie chodzi, a pędzi przed siebie, zapominając że coś w ogóle ma na nogach. W końcu udało się go posadzić. Akurat ma założoną parę wstępnie przez Matkę wybraną, by ją kupić.

- I jak się czujesz w tych butach?

Twarz Syna stopniowo przybiera zbolały wyraz człowieka obłożnie chorego.

- Niedobzie - odparł, po czym spogląda Matce głęboko w oczy i rozpoczyna atak udawanego kaszlu.

Tak ewidentnie symulowany, że z postawieniem diagnozy nie miałby problemu nawet dr. Martens.



Kto krzyczy ten ma rację

Tamtego dnia, od powrotu z przedszkola wszystko po kolei stawało się powodem do łez, krzyków, histerii... Choć nadrzędną przyczyną tego stanu rzeczy było po prostu zmęczenie. Najpierw 15 minut płaczu dlatego, że trzeba się rozebrać. Później 10 minut o to, że obiad nie taki jak wczoraj - wczoraj był dobry, więc ten dzisiejszy na pewno nie będzie smaczny (ot, taka logika). Następnie 20 minut histerii o to, że Ojciec ośmielił się usiąść na kanapie, na której Pierworodny leżał, a leżeć chciał SAM. W końcu, już po wstępnym uspokojeniu emocji, darcie paszczy o bajki:

- Ja chcę MiniMini!!! - łkając, wrzeszczał Syn tak, jakby do tej pory kreskówki były mu puszczane jedynie w pierwszy piątek miesiąca, a nie kilka razy dziennie, jakby musiał o nie co najmniej walczyć.

Tłumaczy więc Matka, że włączy dopiero, gdy Syn się uspokoi i bez krzyków poprosi o bajki. Syn zawzięcie powtarza swoje:

- Ja chcę MiniMini!!!.

Matka i Ojciec swoje. Wydobywając najbardziej ukryte pokłady stoicyzmu. Na różne sposoby tłumaczą Pierworodnemu błędy w jego przekazie werbalnym.

- Czy w tym domu ktoś krzyczy? - zapytał wreszcie Ojciec najspokojniej, jak tylko mógł. Choć w uszach Matki zgrzytnęła nieścisłość w postawionym pytaniu. Wszak święci z Ojcem nie są i nie ukrywają, że japy od czasu do czasu drą.

- Tak! - odkrzyknął na to Syn, a Matka zbladła, czując, że już za chwilę zostaną im wytknięte wszystkie błędy wychowawcze.

- Ja! - dokończył swoją wypowiedź Syn. Nadal krzycząc.


No. Może dziecko średnio wychowane, ale przynajmniej szczere, samoświadome i nie dusi w sobie emocji. Nad "proszę" się popracuje i będzie cacy.


środa, 9 grudnia 2015

Dlaczego?




Nieoczekiwanie i jakoś tak z dnia na dzień Syn Pierworodny wszedł w okres rozwoju, który można by zatytułować: "Miliard w rozumie", "Wielka gra" albo "100 pytań do...".
Do tej pory zadawał pytania i dziwił się światu z dość umiarkowaną częstotliwością i natężeniem. Bywały pytania niełatwe, choćby o to, jak pan doktor wyjął go z brzuszka albo dlaczego nie ma już czekolady w domu skoro wczoraj, gdy wieczorem szedł spać, jeszcze była. Jednak z większością z nich Matka jakoś sobie radziła.

Przede wszystkim były pytania o to "kiedy" i "jak".

Aż tu nagle Syn odkrył moc jednego konkretnego zaimka przysłówkowego i od tej pory życie Matki nie jest już takie, jak przedtem.

Padło znamienne "DLACZEGO?".

Najpierw jedno, niewinne.
Odpowiedź Matki - spokojna, zaangażowana, wyczerpująca.
Kolejne "dlaczego".
Odpowiedź.
"Dlaczego?". Odpowiedź. "Dlaczego?". Odpowiedź. "Dlaczego?". Odp...

Pierworodny strzela "dlaczego" seriami niczym z karabinu maszynowego. Gdy trafia w Matkę, od razu do głowy przychodzi jej już tylko jedna myśl: "Dobijcie mnie!".

Tak, kiedyś też uważała, że dzieciom trzeba na pytania zawsze odpowiadać, że budzi to w nich ciekawość świata, rozwija je, daje poczucie bezpieczeństwa i wzmacnia więź z rodzicem. Też kiedyś uważała, że kluczowa jest cierpliwość i dobre chęci rodzica. Też kiedyś uważała, że to dobrze, gdy dziecko pyta. Tyle że wtedy dzieci to chyba tylko z filmów znała. Też kiedyś myślała, że będzie matką, która zawsze stara się udzielić odpowiedzi, która nie będzie dziecka zbywać i nie będzie odpowiadać "Bo tak.".

Teraz wie, że się nie da. Wie, że to ona nie da rady. Teraz wie, że zostało tylko udawanie.
Więc udaje. Że daje radę. Udaje, że jest cierpliwa, spokojna i ma dobre chęci. Prawda jest taka, że cierpliwość ulatuje z niej, gdzieś w okolicach szóstego "dlaczego", spokój przy ósmym, a o dobrych chęciach nie pamięta już od czwartego.

Nie zna jeszcze Matka rekordu Pierworodnego, i nie wie, ile razy jest w stanie powtórzyć swoje "dlaczego", ale zapewne kiedyś, by znieść ten czas, policzy. Tak jak wtedy, gdy był noworodkiem i liczyła, aby czymś się zając, przetrwać i nie zwariować, ile dziecko jest w stanie zużyć pieluch w ciągu doby (17), wie też kiedy zużył setną pieluchę w życiu (w 11. dobie), albo, gdy zaczynał mówić i na wszystko odpowiadał "NIE", policzyła, ile razy powtarza to "nie" w ciągu takiego zwykłego dnia (276), albo, gdy miał nieco ponad rok, podczas sprzątania zabawek policzyła, ile już tego stuffu zdążył naciułać. Jak Matka siebie zna, tak pewnie te jego "dlaczego" też kiedyś zliczy.

A teraz uwaga! Matka ma teorię!

Wprawdzie na razie nie wie dokładnie, ile razy dziennie powtarza Syn pytanie "dlaczego"(wiadomo tylko, że jak na możliwości Matki zdecydowanie za dużo), jednak zauważyła pewną prawidłowość. Otóż istnieje jakaś określona liczba pytań "dlaczego", które można zadać ciągiem, a raczej pytań, które można wysłuchać, jakaś maksymalna liczba, której nie idzie przeskoczyć. A każda seria takich pytań, chcąc nie chcąc, musi skończyć się w podobny sposób, choćby się człowiek nie wiadomo jak starał, choćby brnął w to odpowiadanie z nastawieniem heroicznym i przekonaniem, że wytrzyma, że nie polegnie, że się nie złamie. No nie da się. Kiedy pada jedno pytanie to luz. Kiedy po odpowiedzi pada pytanie do tej odpowiedzi, też jeszcze luz. Czasem na tym koniec. Ale kilka razy dziennie Pierworodny się zapętla. Po każdej wysłuchanej odpowiedzi znów pyta: "Dlaczego?". I jeżeli nie uda się odwrócić czymś jego uwagi (na szczęście często się udaje), wtedy biada Matce. Bo z Matki cienias - wymięka, gdy wyniki robią się dwucyfrowe, kiedy mniej więcej po dwunastym "dlaczego?"jej mózg paruje, naleśniki przywierają do patelni, telefon dzwoni, a Pierworodny pyta na przykład o to dlaczego wieczór jest po popołudniu, a nie rano, dlaczego galaretki są na deser, a nie na obiad, dlaczego truskawki są czerwone. A Matka już wie, że cokolwiek odpowie teraz, za chwilę dobrną do tego jednego momentu, kiedy będzie musiała powiedzieć to-jedno-zdanie.

Zasada podobna, jak ze składaniem kartki na pół.
Każdą kartkę, niezależnie od jej wielkości czy gramatury papieru, można złożyć na pół tylko 7 razy. Może to mit, może to prawda, nieważne. Każdy w życiu choć raz, gdy o tym usłyszał, próbował udowodnić, że tak nie jest i ze zdziwieniem stwierdzał, że "O ja pitolę, rzeczywiście siedem!".

Z pytaniami Pierworodnego jest jak z tą kartką. Teoretycznie można na nie odpowiadać bez końca. W praktyce okazuje się, że najszczersze chęci nie wystarczają i kiedyś się kończą. A gdy się kończą, gdy nie można już znaleźć odpowiedzi, kiedy już samemu nie rozumie się, kiedy i w jaki sposób rozmowa dotarła do takiego momentu i nie można przypomnieć sobie od czego w ogóle się zaczęła, kiedy nie można określić czy to możliwe, że pierwszym pytaniem było: "Co będzie na obiad?", skoro właśnie zastanawiasz się dlaczego teraz jest jesień, dlaczego buty są czarne, kanapa brązowa, a mikołajki tylko raz w roku...  Otóż w końcu zawsze następuje taki moment, kiedy człowiek nie jest już w stanie odpowiedzieć na pytanie: "dlaczego" (a przynajmniej nie bez Googl'a i/lub Wikipedii, encyklopedii PWN, Biblii, instrukcji obsługi, atlasu anatomii, leksykonu zwierząt, telefonu do przyjaciela, babci, egzorcysty...) i wtedy pada ta jedna odpowiedź:

"Bo tak ten świat już jest urządzony"

Matka wierzy, że jest to, mimo wszystko, bardziej filozoficzna wersja "Bo tak." czy, tego gorszego, "Bo ja tak mówię!".
Bardziej filozoficzna, czyli znacząca wszystko i nic.
Na szczęście pasująca w większości sytuacji. A zwłaszcza w tych bez wyjścia.

I tylko patrzeć kiedy się zemści.



________________
EDIT:

Już się zemściło się. I to tuż przed publikacją powyższego postu.
Kilka dni temu Pierworodny napisał list do Świętego Mikołaja, gdzie precyzyjnie określił, co chciałby znaleźć pod choinką. Jednym z punktów był robot-auto, czyli "transformers". Tymczasem przyjechała Matka Matki... Babcia jest nadgorliwa w obdarowywaniu swego jedynego wnuka i nie wyobraża sobie, że przy jakimś spotkaniu, mogłaby nie podarować Pierworodnemu nowego auta. Problem w tym, że chociaż mieszka w innym mieście, wnuka widuje często, nawet dwa-trzy razy w tygodniu. Aut dostaje więc Syn od Babci zdecydowanie nieprzyzwoite ilości. A gdzie tu jeszcze inne prezenty, inni darczyńcy... Jeżeli Matka napisze przed wizytą SMS lub cichaczem zadzwoni, by Pierworodnemu niczego nie przywoziła, Babcia jakoś ostatkiem sił potrafi się powstrzymać. Niestety Matka nie zawsze pamięta, że musi przypominać o tym co kilka dni. Babcia traktuje to jako danie jej wolnej ręki. Tym razem Matka Matki bez okazji uszczęśliwiła Pierworodnego autem-robotem (A niech Mikołaj nie ma za łatwo).

Ojciec rozmawia z Synem:

- A pamiętasz, co napisałeś w liście do Mikołaja?
- Tak.
- I czego sobie życzyłeś?
- Rybki, ciuchcia, nowe auto, puzzle z autami...- wymienia po kolei i bez zająknięcia Syn. - I auto-robot!
- Auto-robot? To chyba już nieaktualne, przecież dostałeś od Babci, Mikołaj już chyba nie musi przynosić Ci takiego auta...
- Musi. Będę miał dwa.
- CO?? A to niby dlaczego? Po co Ci drugie?

- Bo tak to już jest - odpowiedział Syn najbardziej poważnym tonem, jaki może przybrać przedszkolak prawiący o sprawach życiowych.





niedziela, 22 listopada 2015

Gadka trzylatka #3


Gadka trzylatka #1, #2



Gol

Przedszkole Pierworodnego odwiedzili piłkarze z pierwszoligowej drużyny. Dzień przed tym spotkaniem, kiedy Matka rozmawiała z Synem, okazało się, że dziecko nie ma pojęcia kim jest piłkarz... No jakoś tak wyszło, że mecze, jeżeli Ojciec ogląda, to wieczorami, gdy Syn śpi, Matka od sportu (szczególnie drużynowego) stroni i chociaż z Pierworodnym w piłkę się kopie, sportową edukację, poprzez przeoczenie, zaniedbano.

Za to tuż po przedszkolnym spotkaniu Syn ogłosił, że jak będzie duży, zostanie piłkarzem.

Z tą radosną nowiną zaraz zadzwoniła Matka do Ojca Pierworodnego. Niech się chłop cieszy.

Następnego dnia, podjarany Ojciec wypytuje Syna o jego plany:

- A to prawda, że jak będziesz dorosły to chciałbyś zostać piłkarzem?

- Nie. - Syn bezpardonowo odarł tatusia z marzeń.

- A kim chciałbyś być jak będziesz duży? - zapytali zaciekawieni rodzice.

- Królikiem.


o_O




Siła argumentów

Od rana Pierworodny zjadł sporo słodyczy. Sporo w mniemaniu Matki, we własnym wciąż niewystarczającą ilość.
Tłumaczy Matka, że tyle nie można, że niezdrowo, że w końcu brzuszek będzie bolał, że trzeba jeść też inne rzeczy poza słodyczami...
Pierworodny swoje. Zaraz po zjedzeniu jednego ciastka zaczyna jęczeć o następne:

- Mamusiuuu, poproszę Hita. (I to jakoś potrafi powiedzieć wyraźnie i poprawnie)

Matka w kontrze bierze głęboki oddech i rozpoczyna swoją batalię:

- Dziecko, podaj mi jeden sensowny argument...

Nie zdążyła dokończyć zdania, jak zaskoczona, stojąc, poczuła malutką dłoń Pierworodnego łapiącą ją za rękę. Spojrzała uważniej w dół w jego stronę. Drugą rączkę zacisnął w piąstkę tak, jakby coś w niej trzymał i udaje, że to coś przekłada do ręki Matki. Po czym, by tego nie upuściła, zaciska jej dłoń i z uśmiechem mówi:

- Masz!

Spojrzała Matka rozczulona na tę swoją zaciśniętą dłoń z jednym sensownym argumentem w środku i wymiękła.

- No dobra, przekonałeś mnie. Ale to będzie ostatni!

A co, Wy byście nie dali?




Dobre poczucie humoru. Chociaż czarne 

Pierworodny miał kij. Kij był długości mniej więcej trzech czwartych Pierworodnego. Przytachali kiedyś ten kij Pierworodny z Babcią ze spaceru. Kij mieszkał sobie na klatce schodowej. Dopóty dopóki jakiś nadgorliwy sąsiad kija nie wyrzucił. Czasami wyprowadzał Pierworodny kij na spacery, co kończyło się tym, że ludzie pytali Matki: "A po co pani tak z tym kijem chodzi?".

I któregoś dnia, kiedy akurat Pierworodny zabrał kij na spacer i właśnie wychodził z nim przed blok, obok Syna przechodził pan sąsiad. Pan sąsiad jest niepełnosprawny i chodzi o kuli.

- O! O! O! Pan też ma kij! - rozemocjonował się Syn Pierworodny tak, że słyszało go pół osiedla.

- Tak, kochanie. Ale kij tego pana to taki specjalny kij. Nazywa się kula. Mówi się, że pan chodzi o kuli.

- Kula? - zdziwił się Syn, którego poznawanie homonimów wciąż wprawia w zdumienie.

- Tak, kula. Pan ma chorą nogę i dlatego chodzi o kuli.

- Aua?

- Tak, kiedyś miał "aua" i nóżka nie do końca mu wyzdrowiała.

- Pan musiał do doktora? - (W Słowniku Języka Pierworodnego doktor to "pu-pu")

- Tak, na pewno musiał IŚĆ do doktora. - Niefortunnie złożyła zdanie Matka.

- Pieszo??? - zapytał ironicznie Syn. Po czym sam zaczął zaśmiewać się z własnego dowcipu tak, że musiał podeprzeć się kijem.

Matka i Ojciec zachodzą w głowę, gdzie on się nauczył tak ironizować? I tylko na jedną odpowiedź wpadli. Strach pomyśleć czego jeszcze nauczą go w tym przedszkolu ;-)


czwartek, 19 listopada 2015

Żona swojego szefa, czyli życie jak w bajce




Jak wiadomo Ojciec Pierworodnego prowadzi firmę, a w firmie tej Matka również się udziela. Niby pracują razem, ale przeważnie każde zajęte własnymi sprawami i nierzadko w różnych częściach miasta.

Rano. Matka już wie, że spóźni się do pracy. Biega więc po mieszkaniu jak oparzona i zbiera po kątach to, co ma do zabrania. Łatwo się domyślić, że nie jest w związku z powyższym przyjaźnie nastawiona do świata. Ojciec Pierworodnego siedzi przy stole i spokojnie patrzy na matczyne wysiłki - dobre i to, przynajmniej nie przeszkadza.

- Ale po co ty się tak spieszysz? - pyta nie wiadomo po co.

- Przecież się spóźnię! - Niby co innego mogła odpowiedzieć Matka?

- I po co się denerwujesz? Stanie się coś, jak otworzysz biuro później?

- ?

Przerwała Matka na chwilę swą krzątaninę, by podnieść brew i spojrzeć pytająco w stronę Ojca.

- Zwolni cię ktoś? - Jego ton głosu ani przez chwilę nie stracił swego wkurzającego stoicyzmu.

- Nie, ale przecież jeżeli..

- ...jeżeli pod drzwiami będzie czekał klient, to coś wymyślisz - wszedł Matce w słowo.

- Co niby wymyślę?

- Możesz zacząć tak: "Szłam rano do pracy, szłam, szłam, szłam... Aż tu nagle patrzę, a na drodze rozsypane mrowisko. Pomogłam więc to mrowisko z powrotem ułożyć. I wtedy wyszła jedna z mrówek i mówi do mnie: 'Bardzo Ci dziękujemy, dobra kobieto. Tylu ludzi tędy przechodziło, ale tylko Ty jedna się zatrzymałaś. Jeżeli kiedyś będziesz potrzebowała pomocy, zagwiżdż tylko, a wszystkie mrówki świata ruszą Ci z pomocą'. Pożegnałam się i poszłam dalej. I tak szłam, szłam i szłam dalej. I kiedy byłam akurat nad Wisłą, z wody na brzeg wyskoczyła wielka ryba. Pomogłam jej wskoczyć z powrotem do rzeki, a wtedy ona powiedziała: 'Dziękuję Ci za uratowanie mi życia. Jeżeli będziesz kiedyś w potrzebie, zawołaj tylko, a wszystkie ryby ruszą Ci z pomocą." No! A dalej to już sama coś wymyślisz.


*
Post miał mieć pointę. Ale adekwatnej Matka nie wymyśliła.

P.S. Do biura spóźniła się 10 minut. Tym razem żaden klient nie czekał. Nie dowiemy się zatem, jak dalej potoczyła się ta historia. Ale na pewno był w niej jakiś smok zamieniony w dynię i krasnoludek, co o północy zgubił pantofelek. Czy jakoś tak.

niedziela, 15 listopada 2015

Mam i ja!



Życie potrafi zaskoczyć. Truizm. Prawda to najoczywistsza z oczywistych. Ale takie na przykład życie pod jednym dachem z trzylatkiem, to, proszę ja Was, potrafi zaskoczyć wyjątkowo niebanalnie. I wie o tym każdy, kto pod jednym dachem z trzylatkiem żyje.
Rodzice i opiekunowie dzieci starszych też kiedyś wiedzieli, ale pod natłokiem nowych wyzwań, pojawiających się z każdym rokiem, prawdopodobnie już zapomnieli.
Rodzice i opiekunowie dzieci młodszych zapewne już mogą co nieco w tej kwestii sobie wyobrazić, co nie znaczy, że są w stanie na to się przygotować.
Ci, którzy z dziećmi nigdy nie mieli do czynienia, gdyby to czytali (ale nie oszukujmy się, niby po co mieliby to robić?) i tak by nie zrozumieli.

Pierwsza lepsza sytuacja. Na faktach autentycznych, żeby nie było.
Dla bezdzietnych tym bardziej nie do pojęcia, że rzecz się dzieje w mieszkaniu, którego stan czystości na daną chwilę (podkreśla się CHWILĘ) uznać można za bardzo zadowalający, można wręcz powiedzieć: dobry plus. A biorąc pod uwagę, że chodzi o mieszkanie rodziny z dzieckiem energicznym i, że mowa o sobocie, kiedy to dziecko jest w domu, a nie w przedszkolu, to ocena ta znacznie zyskuje na wartości.

A było to tak...
Łazienka. Umywalka. Mydelniczka. Matka.
Wiadomo, ręce myć trzeba, choć podobno jak zbyt często to też niedobrze - skóra się ściera i człowiek umiera. Syn Pierworodny prawdopodobnie mocno wierzy tej zasadzie, a przynajmniej nie wyklucza jej słuszności i na wszelki wypadek nie ryzykuje.
Stoi Matka przy umywalce, patrzy - mydło się kończy. Jeden rzut oka wystarcza, by wysnuć hipotezę, graniczącą z pewnością, że przed Matką, w tym samym miejscu musiał stać wcześniej Syn i również patrzeć na tę samą końcówkę mydła - bo mało prawdopodobne, żeby dobrowolnie zmusił się do mycia rąk. Tyle że z tego patrzenia, nie wiedzieć jak, mydło rozbabrało się na kilka kawałków i w dodatku leży zanurzone w wodzie wlanej do mydelniczki.
Po ogarnięciu mydlanej pożogi i powstrzymaniu się od wyszorowania całej umywalki (bo tego dnia przecież raz już czy dwa to robiła - po ponad 3 latach prób posprzątania najbliższego otoczenia gubi się już rachubę), zabrała się wreszcie Matka za to, po co przyszła, czyli mycie. Hm, dziwne to mydło. Coś z nim nie tak. Chyba w dotyku jakieś inne. I nie mydli się, tylko jakby... klei???
Wygląda normalnie, ale w dotyku zdecydowanie coś nie pasuje... A zapach? Przykłada Matka mydło do nosa. Pachnie jakoś znajomo... Czyżby...? Tak, na pewno.

- Synuuuu, co Mamba robi w łazience?

- Nie wiem!

Oscara to on raczej nie dostanie.


piątek, 13 listopada 2015

Dylemat



Dylemat Matka ma. 
Rzecz rozchodzi się o to, że nie chce wyjść na żonę zrzędzącą, taką co się czepia i w kółko mędzi o tym samym. Nawet jeżeli to prawda. Trzeba zachować jakieś pozory.

Znacie to staropolskie porzekadło: "Jeżeli facet mówi, że coś zrobi, to zrobi - nie trzeba mu o tym przypominać co pół roku."? Więc sytuacja wygląda tak, że niedawno, chyba w zeszłym tygodniu, a dokładnie to 2 lata temu, odpadła ze ściany w łazience kratka wentylacyjna - taka plastikowa osłonka na dziurę w ścianie. Po prostu się wzięła i odpadła, kiwała się jakoś długo i wreszcie przy którychś porządkach, podczas jej odkurzania, została Matce w ręce. Ojciec obiecał, że naprawi.

Obiecał przecież.

Już pół roku później, w dzień 2. urodzin Syna Pierworodnego, na jakieś 20 minut przed przybyciem gości, czyli w samą porę, Ojciec zabrał się za mocowanie kratki. Mieszkanie wysprzątane na błysk, Matka przez 2 tygodnie, jak nie biegała ze ścierą, to coś gotowała albo piekła, więc głupio, żeby tak zaraz po wejściu do łazienki straszyła wyrwa w ścianie i psuła efekt. Ojciec szybko zorientował się, że bez specjalistycznego sprzętu nie da rady, bo coś się ułamało. Postanowił sprawę załatwić raz, a porządnie, bo na certolenie się nie było już czasu. Silikon!
Przytaszczył z szafy butelkę silikonu, która ostała się po ostatnim remoncie, a do tego jeszcze taki specjalny niby pistolet, by móc ten silikon wyciskać.

Pięknie przykleił. Pełen profesjonalizm.

Ale Matka rzekomo ma to do siebie, że zawsze znajdzie dziurę w całym, podobno jest czepialska i nazbyt drobiazgowa. I właściwie to prawda. 
Jednak raz na jakiś czas ma też zryw, by z tym walczyć. I to był ten moment.

Bo co z tego, że kratka na swoim miejscu, jak silikon już nie. Wspomniany "pistolet" (wyciskacz?) odłożył Ojciec na łazienkową szafkę (taki słupek). Położył na samą górę i zostawił. Wiadomo, pośpiech, roztargnienie, mało czasu miał, tylko pół roku, a tu zaraz goście...

Zacisnęła Matka zęby, nie odezwała się. Tylko kratkę pochwaliła.

Przez pierwszych kilka miesięcy nawet się denerwowała. Głównie dlatego, że szafka otwierana i zamykana jest kilka-kilkanaście razy dziennie, a "pistolet" leży tak, że za każdym razem haczy o drzwiczki.
Jednak człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego.
Mijały miesiące, żółto-pomarańczowy "pistolet", niby do niczego niepasujący, stał się już stałym elementem łazienkowego krajobrazu. Syn Pierworodny prawdopodobnie nie wyobraża sobie, że kiedyś tego czegoś tam po prostu nie było. I choć "pistolet" gryzie w oczy niemiłosiernie i przeszkadza w normalnym korzystaniu z szafki z kosmetykami, Matka postanowiła, że nie będzie zrzędzić. Nie co pół roku.
Wstępnie zdecydowała się odczekać półtora. Bo Matka, jak się zaweźmie, potrafi być bardzo cierpliwa.

Pech chciał, że po roku (w dniu 3. urodzin Syna) potrzebny był dostęp do otworu wentylacyjnego. Ojciec musiał kratkę odkleić, po czym zakleić ponownie. Oczywiście tym silikonem z łazienki.

- No rzeczywiście, ma chłop łeb na karku - pomyślała Matka. - Jakby przewidział, że nie ma sensu chować tego kleju do szafy, bo już po roku będzie znowu potrzebny.

Wiszącą na miejscu kratkę Matka oczywiście pochwaliła, a wychodząc z łazienki, kątem oka zerknęła tylko w stronę tubki z silikonem na szafce i westchnęła. Bo co jej innego pozostało.

Od tego westchnięcia minęło już 8 miesięcy. "Pistolet" nadal haczy przy otwieraniu drzwiczek.

I teraz powstaje dylemat. Początkowo dawała sobie Matka półtora roku zanim nieśmiało przypomni (w głębi serca miała skrytą nadzieję, że nie będzie musiała, naiwna) i jeszcze chwilę, nim ruszy do ataku. Teoretycznie minęło więcej, rok i 8 miesięcy. ALE... skoro po roku użył jeszcze raz tego samego kleju, to powstaje pytanie, czy czas się zeruje i trzeba mierzyć od nowa, czy licznik bije dalej???

Bo tak się Matka zastanawia, czy jakby teraz, przy okazji świątecznych porządków, wspomniała, że mógłby po sobie sprzątnąć, to może akurat do Wielkanocy by się wyrobił, co?

Ale tak z drugiej strony... w ciągu najbliższych kilku tygodni, może miesięcy, najdalej w przyszłym roku, planują Matka z Ojcem spory remont w mieszkaniu. Jest sens tracić energię na jedną tubkę kleju? Zwycięstwem, jeżeli przyjdzie, nie będzie dane cieszyć się długo, a w miejsce tej jednej tubki staną dziesiątki nowych... Więc i swoje siły należałoby zdziesiątkować, na zapas.



Uwaga! Zwrot akcji!
Rok i 8 miesięcy leżał sobie na szafce w łazience silikon z pistoletem. Aż tu nagle, akurat gdy Matka pisała powyższy tekst, stwierdził Ojciec, że potrzebuje coś gdzieś załatać/uszczelnić/czy jakoś tak i musi zabrać ten wyciskacz do pracy. Ruszyła Matka z kopyta do łazienki. Patrzy i nie wierzy.
Zniknęło! Zniknęło to żółto-pomarańczowe ustrojstwo! Nie ma! Nie haczy!

Silikon został.
Trzymejta mnie.


wtorek, 27 października 2015

Wieczór wyborczy




Siedzą Matka z Ojcem na kanapie i z niecierpliwością oczekują pierwszych sondażowych wyników wyborów parlamentarnych. Wybiła godzina 21:00, na ekranie telewizora to rosnące to opadające słupki wykresu wreszcie stanęły w miejscu.

Cóż.

Tym razem chociaż Matka się nie popłakała tak, jak po ostatnich prezydenckich. Choć za każdym razem przeczuwać, a zobaczyć to nie to samo.
Na szczęście tego dnia była w monopolowym. Fakt ten znacznie usprawnił wyłączenie telewizora w pizdu już po kilku zdaniach przemówienia Pana Prezesa. Po prostu bez słowa wyłączył Ojciec program i poszedł robić drinki.

Wrócił. Złapał z powrotem za pilota:

- A włączę, może leci jakieś "Warsaw Shore"...

- Włącz, włącz. Popatrzmy wreszcie na jakieś prawdziwe życie...

Włączył. Ale na MTV akurat Justin Biber. A w takim wypadku to Matka chyba woli jednak ten wieczór wyborczy.
Przeskoczył jeszcze przez kilka kanałów. W końcu, bez przekonania, zatrzymał się na Polsacie i "Must be the music". Siedzą więc sobie na tej kanapie, popijają po drinku... Ale nie oszukujmy się, nie jest to takie popijanie, jakie byłoby na przykład w "Dynastii" po kolacji Blake'a i Krystle Carrington'ów, czy w jakiejś innej, równie luksusowej, scenerii. Normalnie piją. Czyli, że nie na skórzanych szezlongach, czy na innych eleganckich mebelkach od projektanta. Normalnie tak. Zalegają przytuleni na zwykłej kanapie z BlekRedŁajta, takiej, co to niejedno już w życiu przeszła. Nogi wyciągnięte przed siebie, pozycja wyjściowa przyjęta taka, że trudno stwierdzić czy to jeszcze siedzenie, czy już leżenie, ale, co ważne, pozycja to o wysokich walorach strategicznych, gdyż łatwo odstawić szklankę na parapet. Siedzą, oglądają i już przy pierwszym wykonawcy zachowują się, jakby byli co najmniej piątym jurorem w komisji. I to takim o decydującym głosie.

- Całkiem fajnie grają. Tylko z tą piosenką jest coś nie tak - stwierdziła Matka.

Ojciec zamilkł, co oznaczać może tylko, że na temat tego, co słyszy myśli znacznie gorzej niż Matka.

- Głos też ma fajny, tylko jakby nie współgra z zespołem, czy coś. Jakby śpiewał obok.

Padło jeszcze kilka innych, równie fachowych, komentarzy, gdy w końcu wokalista zaczął już fałszować na tyle, że samozwańcze "żyri kanapowe" równo się skrzywiło i już zostało z takim grymasem na twarzach, a Ojciec to nawet przemówił:

- Masakra.

Koniec piosenki, zespół na ekranie z niecierpliwością czeka na werdykt, Matka i Ojciec raczej bez emocji - na ten wieczór już ich wystarczy, zresztą tu o wyniku są przekonani.

Tymczasem...

3 x TAK

Szanowne jury stwierdza, że było tak dobrze, ciekawie, interesująco, że im te drobne niedociągnięcia prawie nie przeszkadzają. Niemal dokładnie powtarzają wypowiedzi Matki, ale używając przy tym profesjonalnego słownictwa, co nabiera jakiegoś eufemistycznego wydźwięku. Ojcowska "masakra" zamienia się w ustach Eli Zapendowskiej w "było trochę nieczystości". Plus dodają jeszcze coś o samplach i zgodnie orzekają, że "3 razy TAK" to ocena sprawiedliwa i w pełni zasłużona (jednak na "4 taki" to wciąż za mało).

Matka i Ojciec siedzą zdziwieni, z minami nadal skrzywionymi po zasłyszanych "nieczystościach". W końcu Ojciec się odzywa:

- Wiesz, dzióbek, my to się, kurwa, nie znamy ani na polityce, ani na muzyce.


Cóż.
I co pan zrobisz? Nic pan nie zrobisz.


środa, 14 października 2015

Lista osobista

Inspiracją poniższego postu była lektura książki Uli Ryciak "Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej". Na ostatnich stronach tej biografii można przeczytać podobną listę stworzoną przez Osiecką. Nie aspiruję. Pisałam dla czystej przyjemności. 


LUBIĘ

Absurd i abstrakcję. Audrey Hepburn

ĄĘ - w małych ilościach
Bąbelki szampana. Bazgranie w zeszytach
Chabry i maki. Ciastka z kremem. Cięte kwiaty i riposty. Czarno-białe fotografie.
Cynizm, sarkazm i ironię - bo występują tylko w parze z inteligencją
Drobne dziwactwa, Doors'ów
Esy-floresy
Fantasmagorie. Festiwale muzyczne. Fisza
Filmy Almodovara, Allena i Kieślowskiego
Gramatykę i ortografię
Jadać po osiemnastej
Kolorowe jarmarki. Kapelusze. Kawę czarną i gorzką
Kluski, kopytka i knedle
Kłaść się późno i tak też wstawać
Listy i liściki pisane odręcznie. Lody. W ilościach nierozsądnych
Lumpeksy, antykwariaty i pchle targi
Marqueza. Musicale filmowe
Nosić okulary
Notesy, zeszyty i karteluszki
Obrazy Dali'ego. Osiecką
Paryż - do zobaczenia kiedyś!
Piegi. Piwo. Perfumy Chloe
Pierwszy śnieg. Taki, co pod nieskalaną bielą od razu więzi szarość
Pidżamę Porno
Psychologiczne dyrdymały
Piekarnie. Za ciepło, smak i zapach dający "poczucie bezpieczeństwa"
Poezję. Prozę i dramat. Również życia
Rock&roll
Słowa, słówka i półsłówka
Stare filmy
Świetlickiego. Za "nastrój nieprzysiadalny"
Tatuaże. Toma Hanks'a. Truskawki
Torebki damskie
Upały. Układać puzzle
Van Gogha
Wino. Wódkę. Ale zimną.
Wszystkie kolory. Włoską kuchnię. 
Zakląć szpetnie
Zaśmiać się z siebie
Ździebko przesadzić



NIE LUBIĘ


Adriana. Jako imienia. Przepraszam wszystkich Adrianów, nie ich wina.

Agrestu
Babrania się w ziemi. Bezsensownych prezentów. Bzyczenia komarów. Białych skarpetek.
Biedronek. W sensie bożych krówek. I pająków nie lubię też.
Coli. Country. Cyrku.
Chamstwa na każdym rogu
Cycków w każdej reklamie
Ćwiczeń na płaskie pośladki, szczupły brzuch i jędrne uda. Czy jakoś tak
Doniczkowych kwiatów, o które to ja muszę dbać
Głupich mężczyzn. Głupich kobiet
Gdy ktoś "strzela palcami"
Herbaty z cukrem
Języka niemieckiego. Jeździć autobusami
Klaunów (!)
Lakieru do włosów
Łowić ryb
Majonezu. Masowych życzeń świątecznych. Mycia okien i podłóg
Malować paznokci. Upierdliwa to czynność
Nadmiernego patosu. Również tego we własnym wykonaniu
Narzekania na poniedziałki
Ós
Pediatry mojego syna
"Pieniążków" w ustach dorosłych ludzi
Pouczania. Prasowania. Prowadzić samochodu
Rajstop. Remontów. Róż
Skrobania metalowymi sztućcami o garnki
Słowa "pacha"
Szycia, cerowania i przyszywania guzików
Tuńczyka
Tekstów własnych. Zwłaszcza czytanych po czasie. Wszystko napisałabym inaczej. Albo wcale
Traktowania zwierząt jak dzieci
Wstawania skoro świt. Wszystkowiedzących ludzi
Wyszczerbionych kubków. Whiskey. Wymyślać codziennie obiadów
Zupy ogórkowej. Zbożowej kawy. Zapachu benzyny
"Żono moja"
Żałować przeszłości. Zdarza się
Żartów o Żydach. I o Wąchocku
Źle zredagowanych książek. Z powodu natarczywości literówek niejedną bezwzględnie trzasnęłam



NUDZĄ MNIE


Angielski humor. Astronomiczne sumy

Banki
Bond. James Bond.
Dekorowanie ciast
Długie opisy przyrody. Drylowanie owoców
Erotomani-gawędziarze
Ekonomia, finanse, umowy kredytowe, płacenie rachunków, robienie przelewów
Filmy science-fiction
Gotowanie dla siebie samej. Gwiezdne wojny
Hipochondrycy. Homofobi
Inteligentni, informujący cały świat o swej intelektualnej wyższości
Książki Sienkiewicza. Wszystkie
Lepienie pierogów. Losowania lotto. Liczenie kalorii
Ładni chłopcy. Tak wynika z dotychczasowego doświadczenia życiowego
Majsterkowanie. Motoryzacja. Mecze piłki nożnej
Opalanie się
Opera
Prognozy pogody. Pieski kanapowe
Robienie zapraw na zimę. Rozpalanie grilla
Stepowanie
Spidermany, supermany i inne batmany
Uczenie dziecka korzystania z nocnika
Ustalanie trasy, czytanie mapy, szukanie drogi
Wieczni malkontenci
Zakupy przez internet
Zdjęcia cudzych dzieci
Żelazne reguły


niedziela, 11 października 2015

Gadka trzylatka #2


Gadka trzylatka #1




Hello kitty


Pobyt u Dziadków. Rzecz się dzieje na podwórku przed domem.
Właśnie trwa jedna z wielu atrakcji dnia, czyli zbieranie z ziemi orzechów laskowych (jakże ważna misja dla trzyletniego chłopca), gdy w krzakach pod drzewem pojawia się kotek sąsiadów. "Nju!". Młodziutki, najwyżej kilkumiesięczny, jeszcze zupełnie narwany - z jednej strony chce się bawić, z drugiej nie ma zaufania do ludzi, więc niewiele z tej zabawy wychodzi. "Nju" po prostu nie wie, jak ma zareagować na "kici-kici" Pierworodnego. Syn jest tym zawiedziony, mimo wszystko uparcie nie daje za wygraną.

Matka, chcąc złagodzić zawód, krótko tłumaczy dziecku sytuację:

- Wiesz, kotek nas jeszcze nie zna i dlatego się boi.

Syn przetrawił informację. Po chwili staje wyprostowany przed krzaczkiem, w którym chowa się kot i ponawiając próbę, tym razem bardziej oficjalnie, jak na człowiek o dobrych manierach przystało, zwraca się do kotka:

- Cześć nju. Ja - Synuś*, a ty - nju.

Po czym znów przykuca i kontynuuje spoufalanie się za pomocą "kici-kici".


*rzecz jasna użył tu zdrobnienia swojego imienia



Kiepskie wychowanie

Historyjkę o nowo poznanym kotku usłyszała następnego dnia Matka Matki. Wyjątkowo jej się spodobała, niemal się spłakała ze śmiechu. Godzinę później, będąc z Wnukiem Pierworodnym na spacerze, w związku z tym, że Pierworodny gdzieś na osiedlowych alejkach wypatrzył kolejnego kota, Babcia zagaduje:

- A słyszałam, że wczoraj też poznałeś małego kotka i ładnie mu się przedstawiłeś...

Z twarzy Pierworodnego zniknął uśmiech na widok kolejnego zwierzaka. Zamiast tego przybrał swą poważną minę nr 4 i zdegustowany odpowiada krótko:

- Ja - tak, mama - nie.

Widać, że to dziecko, jak samo porządnie się nie wychowa, to już chyba nie będzie miał go kto wychować.




Umiesz lilić? Licz na tatę

Dostał Pierworodny do zabawy stary kalkulator Matki. Kalkulator miał się świetnie przez jakieś 15 lat. Po paru minutach spędzonych z Synem miał się znacznie mniej świetnie. Syn rozpaczał, że "jeśt źepśute", na co jak zwykle w podobnych sytuacjach mogła Matka odpowiedzieć tylko jedno: "Jak tatuś wróci z pracy, to naprawi". Jak powiedziała, tak się stało. Tatuś wrócił, kalkulator naprawił. Euforia.

Leży Matka na łóżku w sypialni. Ojciec zajmuje się czymś w drugim pokoju. Rozentuzjazmowany Syn biega od jednego rodzica do drugiego i podskakując, powtarza radośnie:

-Juź nie jeśt źepśute! Juź nie jeśt źepśute! Juź nie jeśt źepśute! Juź nie jeśt źepśute!

Wtem! 30 sekund później Matka i Ojciec, nie widząc, co się stało, słyszą głośne:
BAM, TRZASK, BRZDĘK!!! - dźwięk spadającego z hukiem na podłogę w przedpokoju kalkulatora. Po czym dobiega ich smutne:

- Oooojj! Juź jeśt źepśute...



Pora ćwiczyć się w argumentacji

Przy kolacji.
Syn wyraźnie wyraża swoje niezadowolenie z powodu parówek bez dodatku ketchupu. Bo brak ketchupu na parówkach, moi mili, w oczach trzylatka (a przynajmniej tego konkretnego trzylatka) to niemal tych parówek profanacja. To jak jing bez jang, jak jak Bert bez Ernie'go, jak Bolek bez Lolka, jak Thomas Anders bez... no, tego drugiego z Modern Talking.
Krótko mówiąc: Pierworodny marudzi. Ale je.

- Byłeś wczoraj z tatą w sklepie, to czemu mu nie powiedziałeś, że trzeba kupić ketchup?

- Mama też nie - wyparował w odpowiedzi Pierworodny tonem zblazowanego nastolatka, do którego zawsze musi należeć ostatnie słowo.

Nim zdążyła Matka dobrze opanować śmiech, patrząc na tę bezczelną minkę ledwo wystającą znad stołu i otworzyć usta, by obronić się argumentem, że przecież nie było jej z nimi na zakupach, Syn dodał od niechcenia, jednocześnie zajęty przeżuwaniem swojej kanapki:

- Mama (h)alo taty.

No fakt, mogła zadzwonić do taty.
Mądrala. A jeszcze niedawno ani be, ani me, ani nie wiedział co to ketchup.



Wyjścia są dwa. Na szczęście tylko dwa.

Przed kąpielą.
Nauczona tym, że inaczej odczuwa temperatury niż Ojciec i Syn, zwraca się Matka do potomka, czyli głównego zainteresowanego, dla którego własnie nalała wodę do mycia:

- Sprawdź, czy woda jest dobra czy za gorąca.

- Jest.

- Ale co jest: dobra czy za gorąca?

- Tak.

- Dobra czy gorąca???

- No.

- Synek, dobra jest ta woda?

- No. ... Nie.

- Za ciepła?

- Nie. ... Tak.

(...)

I to wciąż nie był koniec. Ostatecznie nie utopiła. A mogła. A woda jednak za gorąca.


wtorek, 6 października 2015

Gadka trzylatka #1



Z tym całym mówieniem Pierworodnego to niełatwa sprawa. Buzia mu się nie zamyka, słownictwo się rozwija, po zmianie przedszkola Syn otworzył się na obcych i zaczął się odzywać chociażby do przedszkolanek. Mimo to prawdopodobnie bez logopedy się nie obędzie. Wokabularz Pierworodnego wprawdzie jest z dnia na dzień coraz bogatszy, jednak nadal w większości zrozumiały tylko dla rodziców.
A bywa, że i Matce i Ojcu z trudem przychodzi rozszyfrowanie, co Pierworodny miał na myśli. Jak choćby wtedy, gdy wpadł w półgodzinną histerię przed spaniem, bo nie chciał się kłaść tylko najpierw "lilić". Zrezygnowana Matka kazała mu w takim razie "lilić" (rzecz jasna nie mając najmniejszego pojęcia o co chodzi), tylko szybko, bo czas spać. Wtedy dopiero okazało się, że to nie on ma "lilić", ale Matka, a Syn będzie sprawdzał. I klops. Po blisko godzinie udało się ustalić, że Pierworodny przed spaniem chce... policzyć swoje auta. Najs.

Na szczęście czasem jest łatwiej, zwłaszcza gdy chodzi o rzeczowniki i przedmioty, które można po prostu pokazać. Inaczej do dziś Matka głowiłaby się, co znaczy "tetetasz". A przecież Pierworodny jada go codziennie. Jada frytki z "tetetaszem".  I parówki. I chleb. Jada "tetetasz" łyżkami i wyskrobuje ze słoików."Tetetasz" to ulubiony składnik jego diety i najchętniej smarowałby nim nawet czekoladę. A właściwie to może jeść "tetetasz" zamiast czekolady.
Koncentrat pomidorowy!!! Oczywiście chodzi o koncentrat.

Albo wczorajsze: "tetsz"... 
Ktoś coś?
Nikt?
Spoko, Matce też sporo zajęło zanim doszła do tego, że chodzi o sklep.

Rozmowy z Synem najlepiej byłoby nagrywać, bo nie ma dnia, by nie chciało się choć jednej z nich jakoś uwiecznić i zapamiętać na wieki. Jednak ciągły pośpiech, obowiązki i, tak zwyczajnie, po prostu codzienność nie sprzyjają spisywaniu wszystkiego na bieżąco. Szkoda.

Co nieco jednak udało się od zapomnienia ocalić.
A co się udało, tym się Matka podzieli.
W cyklu roboczo nazwanym "Gadka trzylatka".


Bam!

Matka przygotowuje coś w kuchni. Właśnie kroi mięso na desce do krojenia, gdy na szafkę wskakuje Kot. "Kot" to pseudonim artystyczny używany na potrzeby blogu. W rzeczywistości kot jest kotką i ma nawet imię. Którego to imienia domownicy zwykle nawet używają (kiedy akurat nie używają pseudonimów dla kota obelżywych, ale tych to akurat nie przy dziecku). Wszyscy domownicy poza Pierworodnym. W Słowniku Języka Pierworodnego kot = nju, dlatego tak też woła do wszystkich kotów, nie zawracając sobie głowy imieniem nawet tego, z którym mieszka.

Tak że ten... Matka kroi, Kot na szafce, Matka się drze:

 - Kot, spadaj!

Na co Syn zaraz odrywa się od swojej zabawy i podbiega do szafki. Przybiera poważną minę, po czym, groźnie patrząc Kotu prosto w oczy, powtarza po Matce:

- Nju, bam!

Mimo tego złowrogiego tonu, jego także Kot nie posłuchał.



Nie pytaj - nie zdenerwuje Cię odpowiedź

- Ile razy mam Ci mówić, że tak nie wolno?

- Trzy.



Nie bądźmy pazerni

Są takie znaki na niebie i ziemi, które mogą oznaczać tylko jedno. Spojrzała więc Matka podejrzliwie na Syna i pyta wprost:

- Chcesz kupę?

- Nie, już mam.

I rzeczywiście już miał.



Syn w wersji dla niedosłyszących

Ze względu na jakieś pochorobowe niedobitki, spędzał Pierworodny dzień z Babcią zamiast w przedszkolu. Wieczorem, po powrocie z pracy Maka i Ojciec wypytują o to, jak minął mu dzień.

Ojciec: A byłeś dzisiaj na spacerze?

Syn: Tak

Babcia: Co? Tego jeszcze nie słyszałam.

Syn podbiega do Babci, po czym głośno i wyraźnie, prosto do jej ucha powtarza: TAAAK!!!



Czas goni nas

Przed spaniem. Wszystkie wieczorne rytuały odprawione, najwyższa pora na położenie się Pierworodnego do łóżeczka - Syn jednak szuka byle pretekstów, żeby tylko jak najbardziej ten moment odwlec. W końcu udaje mu się czmychnąć z sypialni, zasiąść na kanapie w salonie i jak gdyby nigdy nic zaczyna zabawę samochodzikami.
Zrezygnowana Matka ucieka się do podstępu podszytego emocjonalnym szantażem. Udając się powoli do drugiego pokoju, rzuca przez ramię gdzieś w przestrzeń:

- W takim razie dziś chyba nie będę czytać na dobranoc...

Tup, tup, tup - słyszy za sobą drobne, bose, biegnące kroczki i pośpieszne:

- Pa, pa, auta. Nie mam już czasu.



Kolejna porcja dialogów z Synem już wkrótce. Dostępna w dobrych przeglądarkach internetowych.

A jeszcze w gratisie opowiastka sprzed paru miesięcy.

Siedzi Syn na podłodze w przedpokoju i męczy się z nałożeniem buta. Matka, zajęta pakowaniem ostatnich rzeczy przed wyjściem, zerka tylko kątem oka w czym tkwi problem, ocenia szybko sytuację i podpowiada:

- Wyciągnij ten język, będzie łatwiej założyć.

Mija chwila. Matka stwierdza, że Syn nadal ma trudności. Patrzy tym razem uważniej w jego stronę i widzi, że w sprawie buta nic się nie zmieniło, wciąż trwa walka siłowa, za to Pierworodny... siedzi z jęzorem wywalonym z buzi.

środa, 30 września 2015

Jesień 2015. Stało się




Stało się. Stało i nie ma odwrotu. Stało się i się nie odstanie. Co się powiedziało, już się nie odpowie. Co Pierworodny usłyszał, już nie odsłyszy. Co się pomyślało, już się nie odmyśli.

Krótko mówiąc, wraz z jesienią 2015 nastała jesień życia.

Nie da się oszukać faktów. Nie da się oszukiwać samej siebie. Należy zaakceptować, przyjąć do wiadomości, pogodzić się z tym, że czas płynie, a w dodatku, na co przystać trudniej, wraz z upływem tego czasu człowiek powoli zamienia się... we własną matkę. Albo ojca, wiadomo.

Można było bagatelizować różne sygnały. Ten sposób śmiania się trochę podobny, to identyczne składanie reklamówek "na trzy", trochę wygląd, trochę gesty, podobne reakcje. Można było udawać, że się nie zauważa. Ale nie TO. TO przeciążyło szalę. Stało się.

Podczas spaceru.
Jedno zdanie. Nieplanowane, silniejsze od wszystkiego, tak mocno zakorzenione wewnątrz. Zmieniło wszystko.




"Opuść koszulkę, bo przeziębisz nerki!!!"


Czujecie to? "Przeziębisz nerki".

"Gołe nerki" - zwrot wytrych stosowany w rodzinie Matki od dziesięcioleci.

Każdy nieletni członek rodziny musiał go usłyszeć rokrocznie w okresie od września do kwietnia co najmniej kilkukrotnie. Bez tego po prostu nie przyszłaby zima - tak, jak by nie odeszła bez topienia Marzanny. W latach '90 i późniejszych trendy w modzie zdecydowanie w tej kwestii nie stały po stronie dziewcząt, zaś kurtki ledwie sięgające do pasa nie sprzyjały w okresie nastoletnim bezkonfliktowemu współżyciu z rodzicami. Dlatego normą była reakcja obronna w postaci przekonania, graniczącego z pewnością, głoszącego: "Ja moim dzieciom tak nigdy nie powiem!".

"A nerki gołe..." - wypowiadane z pobłażaniem i jednocześnie nie pozostawiające złudzeń, co do tego, że w domyśle masz usłyszeć: "Tak z domu nie wyjdziesz. Proszę iść się przebrać".

Zwrot słyszany od matki, ojca, ciotek i wujków, stryjenek i stryjków, po mieczu, po kądzieli, a i od piątej wody po kisielu też. Dodatkowo częstotliwość wypowiadania, ekspresja i moc poprzez zebranie sił z całej rodziny znacznie przybierają na sile, wręcz osiągają swoje apogeum, zawsze 1 listopada. Co roku. Niezależnie od pogody. Cóż poradzić, taka rodzinna tradycja. Każda rodzina ma swoją.

Tak na marginesie, jak daleko sięga Matka pamięcią, nie przypomina sobie by kiedykolwiek ktoś z rodziny te osławione, symboliczne, mityczne wręcz nerki rzeczywiście miał przeziębione. Jak by nie było można po prostu powiedzieć: "Ubierz się cieplej, bo zmarzniesz i będziesz chora/-y".

Jak widać od pewnych schematów przekazywanych z pokolenia na pokolenie nie sposób uciec. Czasem po prostu trzeba nauczyć się z nimi żyć, pozostając przy nadziei, że kolejnym młodym (w tym wypadku Pierworodnemu) uda się przerwać ten zaklęty krąg. Mieć nadzieję, że gdy za jakiś czas kolejne dzieci usłyszą, tym razem od Babci Wyluzuj!: "A nerki gołe...", będą mogły sobie z tatą przekazać porozumiewawcze spojrzenia okraszone pobłażliwymi uśmieszkami.

A tymczasem trzymajcie się ciepło! Żebym i Wam nie musiała zrzędzić.


czwartek, 24 września 2015

Ja chyba zaraz całkiem stracę głowę!



Macierzyństwo.
Wiadomo, najpierw słodkie małe bobo, łapanie za paluszek, gaworzenie, śmieszki-uśmieszki, łzy szczęścia, pierwsze "mama", jaki śliczny mały ząbek, pierwsze kroczki, przytulaski, dzióbaski, uroczy przedszkolaczek, kwiatki, laurki, wierszyki... Co dalej nie wiem, bo jeszcze nie doświadczyłam, ale na pewno równie rozkosznie. 

A tak na serio to komu my tu będziemy ściemniać? Macierzyństwo to nie jest łatwy kawałek chleba i istnieje też ciemna strona tego księżyca. Są rzeczy, które filozofom się nie śniły i przy których niejeden święty stwierdziłby: "Ja to chromolę, ja stąd spier...m", a które dla każdej matki są codziennością. Ale są też takie, których nawet Matka Wyluzuj!, która jasna sprawa świętą nie jest, zdzierżyć nie może.

Owszem, przeżyła 9 miesięcy ciąży. Przeżyła 14-godzinny poród. Przeżyła nieprzespane noce, wielogodzinne karmienie piersią, kolki, bolesne i długie ząbkowanie. Przeżyła etap plucia na wszystko i wszystkich i gryzienia domowników. Przeżyła trudny pierwszy rok przedszkola. Tysiące razy zmieniała pieluchy, o każdej porze dnia i nocy i w miejscach oraz pozycjach co najmniej ekstremalnych. Przeżyła upierdliwe odpieluchowywanie. Trzy zapalenia ucha, ospę, rumień zakaźny, kilka zapaleń gardła, kilkanaście przeziębień, zapalenie spojówek i jeszcze parę innych chorób. Szczepienia, badania, chodzenie po lekarzach specjalistach. Siniaki, stłuczenia, zadrapania, zdarte kolanka, rozcięte wargi. Przeżyła, gdy nie mając jeszcze roku udało mu się zamknąć ją w łazience i zablokować drzwi i gdy nie mając nawet półtora roku pojechał sam windą na 10. piętro. Przeżyła bunt dwulatka i żyje z trzylatkiem, przy którym bunt dwulatka to małe miki. Przeżyła stłuczony wazon, plamy na kanapie, zniszczone panele i meble. Skargi sąsiadów. Koszmary w nocy i lęki za dnia. Kupę na podłodze, śmieci z kosza na środku pokoju i mnóstwo innych sytuacji, które nie powinny mieć miejsca. Przeżyła rzucanie jedzeniem, rozlane soczki i zupki, gumy i lizaki przyklejone tam, gdzie zdecydowanie nie powinno ich być. Godziny płaczu i histerii, łzy rozpaczy, smutku i bólu. Nosiła na rękach przez setki godzin, czuwała i czuwa przez tysiące. Zamartwia się, myśli, boi i troszczy od pierwszego dnia ciąży...
Jednak jest w macierzyństwie jedna rzecz, która Matkę przerasta. Nie radzi z nią sobie, nie ogarnia, nie rozumie, traci nad sobą kontrolę...

Wymięka.

Jedna rzecz, przez którą ma ochotę wyjść z siebie, trzasnąć drzwiami i już nie wrócić.

Macierzyński koszmar.

Bajka "Peg + Kot".
NOSZJACIEPIERDZIELE!


(Kto widział, ten powinien zrozumieć tytuł postu.)

Oczywistym jest, że w związku z tym, Pierworodny bajkę lubi bardzo. Wprost proporcjonalnie do tego, jak matce działa ona na nerwy. Im bardziej działa, tym bardziej on lubi. 
Na Matki nieszczęście kreskówka jest edukacyjna i niby uczy matematyki (więc argument o ogłupiającym działaniu telewizji jakby w tym miejscu odpada).

Z drugiej strony, jak tak posłuchać Syna, gdy liczy swoje zabawki: "las, tszy, las, tszy, las, tszy, las..." to raczej nie ma co się trzymać złudzeń o Noblu z ekonomii. 
Może niech on lepiej obejrzy coś odmóżdżającego, Matce na zdrowie wyjdzie.


środa, 16 września 2015

Moi ludzie



♥  ♥  ♥

Cichy i spokojny wieczór. Ojciec kładzie Syna spać. Właśnie końca dobiegło zwyczajowe czytanie książki.

- A teraz spróbuj zasnąć. Zamknij oczy i pomyśl o czymś przyjemnym...

- Mamuuusia.

♥  ♥  ♥


poniedziałek, 14 września 2015

Szmatka



Przy okazji lotniskowych zawirowań, całkowicie niezamierzenie, dokonała Matka obserwacji na temat wpływu odzienia wierzchniego na jakość kontaktów międzyludzkich, ze szczególnym uwzględnieniem roli płci i gotowości do niesienia pomocy. Wynik okazał się trochę smutny.

Geneza 
Za czasów nastoletnich namiętnie czytywała Matka "Filipinkę". Takie czasopismo dla dziewcząt, wymagających odrobinę więcej od tego, co oferowało Bravo Girl. W którymś z numerów była relacja z przeprowadzonego (w tym wypadku akurat celowo) eksperymentu, w którym dziennikarka znalazła się w warunkach będących niemal kalką niedawnej sytuacji Matki. Ciężkie bagaże, dużo ludzi, ona jedna (tam akurat bez dziecka). Wyniki obserwacji również były zbieżne. Serce i umysł nieletniej Matki krzyczały wręcz, że to niemożliwe, że nie może być takie proste, to na pewno tak nie działa, a świat tak nie funkcjonuje. Cóż, nieletnie dziewczęce serca i umysły mają tendencję do ulegania patosowi, rwania się do wzniosłych idei, ale przede wszystkim do naiwności.
Minęło drugie tyle życia i Matka nagle przypomniała sobie o tamtym artykule.

Torba borba
Z ostatniego postu o przygodach na lotniskach w Polsce i Anglii, można by wywnioskować, że Matka nic tylko biegała jak kot z pęcherzem, taszcząc dwie ciężkie torby. Rzeczywistość była jednak dla niej o wiele łaskawsza. Otóż wielokrotnie otrzymywała pomoc od obcych ludzi, którzy oferowali się ponieść matczyne bagaże. Było to niezwykle miłe i zbawienne, zważywszy na fakt, że gdy Matka osobiście dzierżyła torby to albo Syn przewracał się na schodach ruchomych, albo Matka przewracała się w kolejce, albo notorycznie gubiła dowody osobiste.
Ale rzeczywistość łaskawa była zdecydowanie bardziej w trakcie podróży do kraju Królowej Elżbiety, Sex Pistols oraz dwóch kranów w zlewach niż w drodze powrotnej.

Na lotnisku w Polsce jakiś pan kazał zaczekać swojej spieszącej się żonie, aż nieznająca drogi Matka przejdzie kontrolę paszportową, żeby mogła iść razem z nimi. Zaraz zjawił się też inny pan i wybawił ją od toreb. Doniósł je aż do tej kolejki, w której Matka glebnęła na podłogę. Gdy kolejka ruszyła, tuż przed schodami dwóch kolejnych mężczyzn wzięło torby, potem wnieśli je do samolotu i umieścili w schowkach bagażowych nad siedzeniami. A jeszcze na płycie lotniska zdążyli pstrykać zdjęcia matczynym smartfonem, żeby Pierworodny miał pamiątkę z pierwszego lotu. Już po wylądowaniu poznała z kolei Matka przemiłego chłopaka, który torby ze schowka wyjął i zaoferował zaniesienie obu aż do następnej kolejki do kontroli paszportowej. Miły gest przerodził się w gest heroiczny, ponieważ chłopak, oprócz bagaży Matki, miał też własny i postanowił ten kilkudziesięciokilogramowy majdan trzymać przez cały czas stania w kolejce, żeby niczego nie zgubić (przypomina się, że stanie to trwało godzinę).

Droga powrotna wymagała od Matki większej samodzielności. Fakt - torby nie były już tak ciężkie, a i poruszanie się po niewielkim angielskim lotnisku znacznie mniej uciążliwe. Jednak pierwsze zdziwienie przyszło w trakcie czekania na opóźniony lot, gdy zadała Matka uprzejme pytanie współkolejkowiczowi. Odpowiedział jej jakimś skrzywionym grymasem, poprawił słuchawki na uszach i odwrócił wzrok. Najtrudniej było na schodach - zmęczony Syn trochę spanikował, uznał że sam nie zejdzie i trzeba go trzymać za rączkę. Zatarasowali całe przejście, gdyż Matka biegała co półpiętro - najpierw znosząc bagaże, potem wracając po dziecko, następnie powoli schodząc z Synem. Kilkadziesiąt osób czekało za nimi, bądź przeciskało się obok w dogodnym momencie. Żaden z licznie zgromadzonych panów w garniturach, trzymających po torbie z laptopem i najświeższej gazecie nie rwał się do ratowania uciążliwej dla wszystkich sytuacji. Za to przed samym samolotem zobaczyła Matka, jak młoda dziewczyna wymownie szturcha swojego partnera i szepce mu coś do ucha, a jej mina zdradzała, że to co mówi nie podlega dyskusji. Chłopak zaraz z entuzjazmem wyrwał się do zabrania od Matki jednej z toreb, ułatwiając tym samym wejście do samolotu. Wylądowali ok. północy polskiego czasu - to zdecydowanie nie jest odpowiednia pora dla trzylatka, trochę przestraszonego, który nie zmrużył oka przez cały lot i w dodatku nie najlepiej się czuł. Podczas nieco kłopotliwego wychodzenia z samolotu wyminęło Matkę kilku mężczyzn. Przed samym wyjściem zatrzymała ją śliczna dziewczyna, nastolatka prawie, kategorycznie kazała przekazać sobie jedną z toreb (choć trzymała też własną) i zniosła ją ze schodów. Dalej pozostało liczyć na siebie.

Ale o co chodzi? 
Matka ta sama, Syn ten sam, torby te same, trasa ta sama, tylko w przeciwne strony, za każdym razem na pokładzie ogromna większość to Polacy... Gdzie tkwiła różnica? Dlaczego pierwszego dnia wszyscy panowie rwali się do pomocy, a w drodze powrotnej dla mężczyzn była niewidzialna, zaś pomocne okazały się dwie kobiety?

Ja tam nie wiem, dowodów naukowych nie mam, jednak z tym co ok.15 lat temu pisali w "Filipince" by się zgadzało kropka w kropkę. Pierwszego dnia odstrzelona była Matka w sukienkę. Do tego sandałki i, ze względu na panujące w Polsce upały, wcale nie tak mało odsłoniętego ciała. Zaś wracając, do szpiku kości przesiąknięta angielską pogodą, przywdziała dżinsy, kurtkę i rozczłapane półbuty, tak wygodne, jakby prowadziły do nieba, ale za to niegrzeszące urodą.

Jakieś to przykre, bo obiektywnie na to patrząc, Matka nawet nie jest jakoś szczególnie ładna. Dość wcześnie w życiu zdała sobie sprawę, że nie będzie z niej ani miss świata, ani nawet miss Pomorza i Kujaw, ani tap madl. Żadna tam z niej klasyczna piękność. Urodę ma jaką ma, mogło być gorzej. Ale skoro zauważyła dość wcześnie, że nie ma co na nią liczyć, był czas na powzięcie pewnych środków. Mianowicie postanowienie, że przynajmniej bez większych dylematów stawiać będzie w życiu na intelekt. Przede wszystkim swój. Ze skutkiem różnym, aczkolwiek w ogólnym rozrachunku zadowalającym.
Szybkie powzięcie środków pozwala szybko przyzwyczaić się i oswoić z myślą, że czekać zatem należy na księcia, który niekoniecznie, zeskakując z białego rumaka, padnie do stóp porażony olśniewającą urodą, ale na takiego, który wyhamuje w ostatniej chwili zainteresowany jakąś zasłyszaną celną ripostą (zapewne mocno ironiczną).
I tu akurat dobrze się składa, bo Matka u mężczyzn także zawsze najbardziej intelekt ceniła. Co bywa zwodnicze. Bo z taką urodą na przykład od razu, na pierwszy rzut oka wiadomo - jest albo jej nie ma. A już z intelektem bywa różnie i o pomyłkę łatwo. W każdą ze stron.

Aż tu nagle, dość późno, bo dopiero po 30 latach życia, takie odkrycie... Wystarczy krótka kiecka, która odwraca uwagę od wszystkiego innego... Tylko tyle. Kiecka. Szmatka. Takie proste. Aż za bardzo.

Trochę szkoda, że to jedyna rzecz, której zapomniała przywieźć z powrotem z Anglii. Została w szafie. Założona tylko ten jeden raz.
Mówi się trudno.

czwartek, 3 września 2015

Jak Matka przeleciała się po Europie w tę i z powrotem



Nie jest tak, że Matka nie lubi albo boi się latać. Latanie jest spoko. Spoko są wygoda i zaoszczędzony czas.
Matka nie lubi lotnisk. Trochę za stracony czas. Gównie za tracone na nich nerwy.

Nie jest tak, że nie lubi podróżować. Lubi. Uwielbia. Problem w tym, że nie nadaje się na samodzielne wyprawy, ani na samodzielne nimi dowodzenie. Zdolności organizacyjne w kwestiach podróżniczych leżą u Matki na żenującym poziomie. Nie pomagają roztargnienie oraz spóźnialstwo. A swojego braku orientacji w terenie wstydzi się, a wręcz boi (po prostu czuje, że kiedyś wpędzi ją w poważne kłopoty).

Z Matką jest też tak, że mogłaby zawodowo pracować jako "pakowacz cudzych walizek". Tylko z własną ma problem. Znikają wszelkie zasady - giną pod stertą ciuchów, bo tych zawsze pakuje za dużo. Teoretycznie chce być gotowa na każdą ewentualność. W praktyce wygląda to tak, że wieczorami nie jest w stanie przygotować sobie ubrania na następny dzień, a co dopiero zdecydować, w czym będzie chodzić przez kolejny tydzień.

Tym razem, wybierając się z Synem Pierworodnym na 9 dni do Ojca Matki mieszkającego w Anglii, miało być łatwiej - celowo narzuciła sobie ograniczenie, nie wykupując nic ponad bezpłatny bagaż podręczny. W tanich liniach lotniczych oznacza to jedną niedużą torba o wyraźnie określonych dopuszczalnych wymiarach.
Nie byłaby Matka jednak sobą, gdyby miejsca w obu torbach, swojej i Syna, nie wykorzystała do ostatka. Kto by pomyślał, że kilka sukienek i 15 resoraków może tyle ważyć?

Ale nic to, bo waga bagażu okazała się najmniejszym zmartwieniem zestresowanej Matki.
Matki, która przywykła do tego, że bez przygód w środkach transportu publicznego nie rusza się z miasta. A co dopiero ruszyć z kraju...

Zaczęło się już na wejściu. Uspokajająco na Matkę działał fakt, że lotnisko w Gdańsku jest jej znajome. Parę razy w życiu latała, za każdym razem startując z innego, nieznanego lotniska, teraz miało być łatwiej. Tymczasem wysiadła z samochodu... O w pytę! Ale to rozbudowali! Lotnisko w Gdańsku okazało się jakieś 7 razy większe niż je pamiętała. Wprost proporcjonalnie zwiększa to prawdopodobieństwo, że coś nieoczekiwanego się wydarzy, a mnożąc to do kwadratu (jak metry kwadratowe), daje to 49 razy większe szanse na to, aby się zgubić. Taka matematyka fatalnego przeznaczenia.

Samospełniające się przepowiednie mają to do siebie, że same się spełniają. Toteż na początek znalazła się Matka w hali przylotów zamiast odlotów. I gdyby nie ogarnięcie Ojca Pierworodnego, który, jak na przykładnego ojca przystało, rodzinę odprowadzał i żegnał, pewnie stałaby tam po dziś dzień.

Później nieprzewidziane zdarzenia toczyły się już lawinowo. Najpierw Matka nie mogła dogadać się z panem z linii lotniczych. Choć to jeszcze po polsku było. Po czasie przyznaje, że wina mogła leżeć po obu stronach. Cały miesiąc przed wyjazdem Matka chorowała. Jedynym dokuczliwym objawem był kaszel, ale taki "że hej". Na dzień przed wylotem stwierdziła, że nie będzie się wygłupiać i poszła do lekarza. Przepisano antybiotyk. Ale w poczekalni przychodni spędziła tyle czasu, że zdążyła podłapać w gratisie coś, co jej własną zarazę zmutowało, wzbogacając o wysoką temperaturę. I może przez tę gorączkę właśnie najpierw nie mogła Matka się dogadać, a gdy już wreszcie się udało to i tak schrzaniła, kierując się schodami w górę, zamiast w dół, jak miała przykazane.

Ale najpierw była kontrola bezpieczeństwa. Najbardziej stresujący Matkę moment.
Teraz macie czas na wizualizację sytuacji:
1 lotnisko + 1 wielki tłum ludzi + 1 zestresowana Matka + 2 ciężkie torby, które musi przepuścić przez skanery, bramki, czy co to tam jest, pamiętając o wyjęciu tego, co wymagane, by wyjąć + pierdyliard taśm wyznaczających zagmatwaną trasę kolejki, w której powinna stać + 1 rozbiegany Syn, którego nie sposób upilnować i dla którego owe taśmy, pod którymi swobodnie przechodzi, to istny park rozrywki  + nagle, ni stąd ni zowąd, 1 koleżanka Syna z przedszkola, którą właśnie spotkał. Koleżanka z rodziną, w przeciwieństwie do Pierworodnego, miała jeszcze dużo czasu do odlotu, pożegnania były więc wesołe i czułe, aczkolwiek mocno poganiane przez Matkę.

I w tym momencie przydarzyły się wspominane schody. Schody jak schody. Ruchome. W górę i dół. Tylko, że Matka w nerwach nie widziała tych w dół (do teraz nie jest pewna czy tam były), a że miała nimi jechać przypomniała sobie znacznie później (po czasie jednak już niczego nie jest pewna). Na szczęście na górze było przejście dla pasażerów jej lotu, po prostu więcej musiała się nabiegać z tymi torbami i nazbyt energicznym jak na panujące warunki Synem. Na nieszczęście na ruchomych schodach Syn się przewrócił. Nogi mu się rozjechały na dwóch różnych stopniach. A Matka z torbami. A za Matką tłum ludzi. To się Syn przejechał na leżąco. W ostatniej chwili udało się go postawić do pionu, nim się gdzieś wkręcił, paraliżując ruch i utykając na dobre.

Potem było tylko weselej. Ponownie spotkał Syn koleżankę. Tę samą. Zwyczajowe pożegnania i poganianie. Później ma Matka białe plamy w pamięci. Wie tylko, że jakoś dostali się do kontroli paszportowej. Zapewne każdą napotkaną osobę pytając o drogę i czepiając się tych, którzy udawali się na ten sam lot. Stała taktyka, gdy nie wie Matka dokąd iść - nie zawsze się sprawdza, można np. o 2 w nocy wylądować w jednostce wojskowej zamiast na właściwym peronie.
Ale wracając do kontroli paszportowej, to właśnie po niej po raz pierwszy zgubiła Matka dowody osobiste. Tak, po raz pierwszy!
Brak odpowiednich dokumentów (nawet tylko potencjalny lub wyimaginowany), tudzież szukanie ich w lotniskowym rozgardiaszu, to jedno z najbardziej stresogennych zdarzeń przed wylotem. A tu klops, naprawdę zgubiła. Na szczęście nie zdążyła się nawet zorientować w swym marnym położeniu, jak dobiegł do niej pan, który je znalazł i uratował Matkę z niechybnej opresji, więc tak jak matczyne ciśnienie szybko skoczyło, tak też szybko opadło.

Dotarli do właściwej bramki. Uff, po nerwówce, najtrudniejsze za nami - pomyślała naiwnie Matka, stojąc w kolejce i wyobrażając sobie, że teraz zostało tylko z tłumem kierować się do samolotu. Pomyślała, po czym jak długa poleciała na podłogę, przelatując przez własny bagaż. Wypierdzieliła się koncertowo, zaplątując nogę w jeden z pasków torby. I to nie w trakcie sprintu do jakiejś odprawy, samolotu czy nawet promocji w sklepie bezcłowym. Nie, wyleciała w powietrze, przekoziołkowała nad torbą i wylądowała na glebie STOJĄC! w kolejce! A tak leciała, że nawet w szkole na wuefie, jak ją zmuszali do skakania przez skrzynię, takiej skocznej Matki nie widzieli. Tylko za czasów szkolnych z lądowaniem bywało lepiej, ale wtedy też nie miała w głowie myśli: "Cholera, laptop jest na wierzchu", więc nie wpływało to na styl lotu.

Nie minęły kolejne 3 minuty "stania", jak ci, którzy jakimś cudem nie zwrócili jeszcze na Matkę uwagi, nie tylko mogli to nadrobić, ale jeszcze zapamiętać jak się nazywa. "Pani Matka Wyluzuj! proszona do bramki iks przy wyjściu numer igrek" - zagrzmiało wyraźnie z megafonów. No pięknie. Ciekawe co nabroiła? Torby w łapy, Syn obok na widoku, dusza na ramieniu. Idą. Po drodze uzmysłowiła sobie, że od zgubienia na lotnisku dokumentów, bardziej stresujące jest usłyszenie z głośników swojego nazwiska z prośbą o udanie się w nieznane miejsce. O dziwo bez trudu znalazła bramkę iks przy wyjściu igrek. To chyba pierwsza rzecz jaką tego dnia znalazła bez trudu. A do zastanej tam pracownicy linii lotniczych od razu wypaliła z nadzieją w głosie i niewinnym spojrzeniem: "Znowu zgubiłam dowody?". "Znowu???" - pani wybuchnęła gromkim, szczerym śmiechem, nie wiedzieć czemu ją wielce to rozbawiło (Matki wcale), a może po prostu Matka jakoś głupio wyglądała po tym upadku? Grunt, że kolejny raz miała fuksa, dowody rzeczywiście zgubiła i ponownie odzyskała. I znów trafiła na koniec kolejki.

Kolejka wkrótce ruszyła i, co zaskakujące, bezproblemowo udała się Matka z Synem do samolotu, doleciała na miejsce (choć po doświadczeniach z tego dnia, do końca nie miała pewności, czy siedzi w prawidłowym samolocie) i dotarła do następnej lotniskowej kolejki.
Kontrola paszportowa w Anglii ciągnęła się niemiłosiernie długo, cud że obyło się bez ofiar w ludziach i wyposażeniu lotniska. 3-letni umysł znudzonego Syna, który przyuważył gablotkę z gaśnicą, nie mógł spocząć nie wypróbowując możliwości zabawy w Strażaka Sama.

Podczas kontroli paszportowych na zagranicznych lotniskach, niezmiennie narasta w Matce napięcie, gdy podaje swój dowód osobisty ze zdjęciem, na którym jest długowłosą blondynką. Bowiem od ponad 5 lat zdecydowanie nie jest już długowłosą blondynką. Jest wręcz przeciwieństwem długowłosej blondynki. Teraz do tego doszedł dowód Syna, gdzie zdjęcie sugeruje, że podróż odbywa Matka w towarzystwie 8-miesięcznego Józefa Oleksego. Tym razem na powstające u Strażnika-Wstępu-Do-Wielkiej-Brytanii wątpliwości Matka odpowiedziała udawaniem, że dont spik inglisz. Co aż taką wielką nieprawdą nie jest, bo mało mówi, ale dużo więcej rozumie. Grunt, że pan Strażnik-Wstępu-Do-Wielkiej-Brytanii zniecierpliwiony przewrócił oczami i dla świętego spokoju otworzył wrota do kraju Beatlesów i ryby z frytkami.      .

Ledwie opuścili budynek lotniska, a już Matka bała się powrotu. I słusznie.

9 dni później zaczęło się od tego, że nie dało się zeskanować kart pokładowych i z tego powodu znów na wstępie Matka miała problem z dogadaniem się z pracownikiem linii lotniczych. Tym razem po angielsku, więc jeszcze trudniej. Dzięki pomocy Ojca Matki, który jak na przykładnego dziadka przystało odprowadzał i żegnał rodzinę, udało się karty wymienić na nowe.

Potem było tylko gorzej.

Podczas kontroli bagażowej Ważny-Pan, groźny niczym Agent Jej Królewskiej Mości, uznał, że zabawka Pierworodnego, którą dostał w prezencie i zdążył się raz pobawić jest niebezpieczna i że przy jej pomocy Pierworodny może przejąć kontrolę nad samolotem albo, łącząc ją z żelkami Haribo, przerobić na bombę - w każdym razie zarządził konfiskatę. W tym momencie Matka od razu odzyskała parę w gębie i zaczęła nawijać po angielsku, że chyba żartuje. Przez cały pobyt się tyle po ichniemu nie nagadała. Nic to, bo Ważny-Pan-Agent był niewzruszony, a zabieranie zabawek dzieciom sprawia mu chyba niezdrową przyjemność - podobnych miał za sobą całą stertę. A wszystko rozchodziło się o tandetną maszynkę do robienia baniek mydlanych! Serio.
Rozpacz Syna można sobie wyobrazić. Po czym dołożyć jego zmęczenie z powodu późnej godziny i swoje wyobrażenie pomnożyć razy trzy.

Z tego wszystkiego, przed przejściem przez bramkę skanującą, zapomniała Matka wyjąć z kieszeni telefon. I się zaczęło. Piszczenie, przeszukiwanie, zdejmowanie butów, pasków, kurtek. Weź teraz wytłumacz przerażonemu dziecku, że ma stać nieruchomo z wyciągniętymi na boki ramionkami, patrzeć w oczy obcej kobicie, której nie rozumie i dać jej się obmacać. Pozostało tylko robić dobrą minę do złej gry i udawać, że to tylko taka zabawa. Ale nie było zabawnie, gdy poczuła Matka palce tam, gdzie zdecydowanie nie powinna ich czuć.

Tak, wciąż jeszcze mogło być gorzej. Syn zmęczony i wciąż rozpaczający za utraconą zabawką, Matka bardziej chora niż 9 dni wcześniej, lot opóźniony. Kolejka. Znowu.

Wreszcie wpuszczono pasażerów do samolotu. Kolejny raz trafili w swoim rzędzie foteli na bardzo miłego sąsiada, który zaproponował Pierworodnemu swoje miejsce przy oknie. Prawdopodobnie żałuje tego do dziś. To, że Syn nie zmrużył oka przez całą podróż (chociaż lot był nocny) to pikuś. Są podczas lotu zjawiska gorsze niż zmęczony 3-latek nie mogący zasnąć. Wyobraźcie sobie na przykład, jakie może być jedno z najmniej komfortowych miejsc, by po raz pierwszy w swym 3-letnim życiu dostać biegunkę? A teraz przenieście je około 12 000 metrów nad ziemię.

I to by było na tyle jeżeli chodzi o europejskie wakacje Matki.
Następne po jej trupie.