wtorek, 30 grudnia 2014

Matko, wyluzuj! - zajęcia praktyczne, czyli Blogowigilia 2014

O tym, jak niesamowitym spotkaniem była tegoroczna Blogowigilia wie każdy, kto na niej był i każdy, komu przyszło jedynie obejść się smakiem licznych relacji i fotorelacji zamieszczonych w Sieci. Pisali już chyba wszyscy obecni, co znaczy, że napisano naprawdę sporo. A i Matka (jak zwykle spóźniona) dołoży swoje trzy grosze.
Bo to trzeba pochwalić. To należy docenić.
Trzy dziewczyny zorganizowały imprezę dla ponad 600 osób na takim poziomie, że szczeny można było masowo zbierać z podłogi. Matce też opadła. Bo Matka to miała problem ze zorganizowaniem dla siebie jednej dojazdu, noclegu, wizyty u fryzjera i dobraniem butów do sukienki. A Ilonie, Ewie i Ani udało się pamiętać o wszystkim i jeszcze zapewnić moc atrakcji. Cudowne jedzenie, alkohol, zimne napoje, bar kawowy, owocowe koktajle, zdjęcia z Mikołajem, fotobudka, ścianka by poczuć się blogo-celebrytą, mini-koncerty naprawdę ciekawych artystów, DJ, jazda na łyżwach... nawet samo miejsce tego wydarzenia, czyli Stadion Narodowy... to wszystko było po prostu ŁAAAŁ!!!
A to Łaaał!!! tworzyło wspaniałe tło dla tego, co tamtego wieczora było najważniejsze, czyli niesamowitych spotkań, rozmów i nowych znajomości.

Będąc w podróży organizacyjnym tłumokiem, którego zdolności szybkiej i racjonalnej oceny sytuacji jakby odjeżdżały w przeciwnym kierunku, do tego nie bardzo wiedząc co począć ze sobą w tej Warszawie, jak tam dojechać i jak trafić na właściwą imprezę na Stadionie, a nie tylko chodzić w kółko wokół niego szukając wejścia, i jeszcze na koniec jak w ogóle wrócić, uczyniła Matka najlepsze, co mogła zrobić. Znalazła kogoś, kto po prostu też tam jechał. Odwołała zamówiony wcześniej hotel i na wspólną podróż w obie strony umówiła się z blogerką z Torunia. A, jak wiadomo, podróż do i z Torunia, Matka ma opanowaną, więc było po strachu. Tym sposobem, nieoczekiwanie, poznała Matka Kasię z Twoje DIY. A razem z nią Artura tworzącego New Creative. Wkrótce przekonała się, że w blogosferze jest najzwyklejszą ignorantką, bo tych dwoje zna chyba każdy. Kasia i Artur na początek w naturalny sposób wzięli na siebie misję przedstawiania wszystkim Matki i wszystkich Matce. Dzięki temu nie stała jak ten kołek na środku sali i nie zastanawiała się z głupią miną: "A ten to kto? Skąd ja go znam?".

Zadaniem wyznaczonym wszystkim obecnym przez organizatorki było poznanie 5 nowych osób.
Phi! Pięciu? Ale to chyba w ciągu pierwszych 15 minut imprezy?
Jechała Matka na ten Narodowy z myślą, że po prostu będzie fajnie. W ogóle nie zastanawiała się jak to wszystko ma wyglądać, kto właściwie ma się tam pojawić. I nie sądziła, że całość zrobi na niej takie wrażenie.
Ale wyobraźcie sobie, że wchodzicie na salę i jeszcze zanim zlokalizujecie bar z drinkami, czyli że bardzo szybko, macie okazję porozmawiać z Radomską. I okazje się, że ona jest, bez wątpliwości, dokładnie taka "radomska", jak Wam się wydawało.
Albo, że podchodzi do Was Konrad Kruczkowski z Halo Ziemia i tak zwyczajnie, jakbyście się nie widzieli od zeszłej środy, podaje Wam rękę.
Jest też Nishka, w trakcie rozmowy z którą stoi się jak wrytym, bo ona jest dokładnie taka, jak na TYM ostatnim filmiku. I czujesz, że nie nadążasz. I podczas tych kilku minut myślisz, że tak zwyczajnie, jak człowiek człowieka, lubisz ją jeszcze bardziej.

Tylu interesujących ludzi i TYLKO 6 godzin, aby ich wszystkich poznać. Matka raczej nie jest mistrzynią pierwszego wrażenia. Wpadając na tych, których pisanie wyjątkowo ceni, mogła wyjść na oszołoma czy, w najlepszym przypadku, psychofankę. Zero zimnej krwi, wystudiowanej, zblazowanej miny, czy obojętnego tonu głosu, niezdradzającego emocji. Do teraz trochę wstydzi się spojrzeć Patrycji Kosiarkiewicz w bloga. A mogła przecież powiedzieć tylko "Jak? Kosiarkiewicz? O, kojarzę. Miło mi poznać" i najzwyczajniej się zamknąć.

Największe zaskoczenie?
Kiedy się przedstawiasz i mówisz jaki blog prowadzisz, a w odpowiedzi słyszysz: "A, tak, znam/czytam". Za każdym razem na twarzy Matki to samo niedowierzanie. "Ale że mnie? Może jednak mnie z kimś myli? Mało to matek w blogosferze?".

I wiecie, co? Naprawdę o Matkę chodziło.

Nie sposób wymienić wszystkich, z którymi mogło się tamtego wieczora porozmawiać, czy chociaż przywitać.

Niezwykle miło było spotkać Cathrynkę, czyli Dorotę, która prowadzi tak niszowy blog, że Matka przy niej to królowa mainstreamu. Dorota czytuje Matkę Wyluzuj! chociaż sama nie ma dzieci - to dopiero komplement. Przegadały nadprogramową ilość czasu, zleciało migiem. Matka ma jedynie nadzieję, że nie zniechęciła jej ani do macierzyństwa, ani do małżeństwa. Pijaru Koksu mógłby nie darować, po co ryzykować.

W całym tym blogerskim zamęcie pojawiła się też skromna, trochę jakby wyciszona, bardzo sympatyczna Agnieszka - Casalinga. Ktoś z matczynej "branży". Ledwie Matkę poznała, a już dała potrzymać swojego ajfona. W dzisiejszych czasach to się chyba nazywa zaufaniem.

Niewiarygodnie pozytywne małżeństwo - Luiza i Przemek. Ona jest szczęśliwa. On lubi poniedziałek. Oboje mają słabość do szałowych świątecznych sweterków. Wszyscy wokół mają słabość do Luizy i Przemka.

Była też Arlena, znana jako Wittamina. Cóż, to już było po paru drinkach... Z tym że Arlena, na niekorzyść Matki, chyba nie piła. Miejmy nadzieję, że najwyżej pomyślała sobie: "yyy, jakaś dziwaczka". Na szczęście nie zaczęła Matka piszczeć na jej widok - uff, chociaż tyle uratowała ze swojego wizerunku i poczucia godności. A naprawdę lubi zarówno pełen zdrowego rozsądku blog Arleny, jak i jej pełen humoru kanał na Vinie (to się odmienia? - Arlena na pewno by wiedziała...).

Pani Dyrektor - rozbrajająco nieogarnięta, bezpośrednia, z zaraźliwym śmiechem, jakby stworzona do tego, by mieć przy sobie sekretarkę, albo może lepiej sekretarza, który rozda wizytówki i zapisze najważniejsze informacje. Agnieszka już wie, że w drodze po drinki z Matką nie zginie, wie też, że Matka nie jada sernika, również takiego blogowigilijnego, o którego boskim smaku krążą legendy. Matka wie, że z Panią Dyrektor nawet kawa będzie jakaś bardziej.

Włóczykij - wystarczyło zamienić z nim ledwie kilka zdań, by próbował przekonać Matkę, że też może żyć tak jak on. Do tej wizji podeszła raczej sceptycznie, do samego Łukasza wręcz przeciwnie - cały wydaje się być pozytywną energią, którą należy szerzyć po świecie, co właśnie czyni i chwała mu za to.

Cyber Marian? - nie taki Marian jak się maluje. Przemiły uśmiech. I bez cyber-marianowych atrybutów nie do rozpoznania.

Niesamowite w takich spotkaniach jest to, jak różnych ludzi można na nich poznać. Blogosfera to przestrzeń, w której miejsce znajduje każda dziedzina życia. Toteż i Blogowigilia była okazją do poznania najróżniejszych b(v)logerów. Ciekawe znajomości czekały na każdym kroku, interesujące rozmowy czaiły się wszędzie. Czy to z tymi od parentingów, mediów, kultury, wnętrz (łoo, matko, ilu jest blogerów od wnętrz), mody, zdrowia, lajfstajlu czy hodowli pomidorów na balkonie.

Nie wiadomo jakim cudem udało się organizatorkom zmieścić cały wieczór w półtorej godziny. Pozostanie to ich tajemnicą. Ale właśnie poczucie niesprawiedliwie szybko upływającego czasu towarzyszyło chyba wszystkim obecnym. I każdy wychodził z niedosytem i prośbami, które można by przetłumaczyć jako zbiorowe, błagalne: "Jeszcze tylko chwiiileee, prosiiiimy"...

A potem powrót do domu. Fantastyczna atmosfera aż buchała z auta. A może to ten Grant's i Soplica? Do tego adrenalina na najwyższym poziomie - starczy tej rezerwy paliwa czy o 4 nad ranem wesoły samochód z blogerami stanie na autostradzie, gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, bez zasięgu, z kolejno padającymi telefonami...? Czujecie grozę tej sytuacji? Tak zaczynają się horrory...
Grupa osób wraca razem z imprezy, część się zna, ktoś jest nowy. Śmichy, chichy. Ciemna noc, kontrolka coraz dobitniej wskazuje na brak benzyny, do tego brak stacji przez najbliższych kilkadziesiąt kilometrów. Droga pusta, robi się coraz zimniej, samochód stoi gdzieś między lasami i tu zaczyna się prawdziwy dramat... Blogerzy NIE MAJĄ ZASIĘGU, Internet ucieka w siną dal i nie mogą napisać o tym wszystkim na fejsie! AAAAAAA!!!!!
;-)





Prawda jest taka, że po takim wieczorze, nawet na chwilę nikogo z pasażerów nie opuścił humor, a strach minął na jakiejś przydrożnej, wiejskiej stacji, na którą fuksem trafili. No... prawie minął... bo jeszcze Matkę na tej stacji zamknął pan z obsługi. Musiała nie najlepiej prezentować się o 4:30 nad ranem, bo pan chyba jeszcze bardziej od Matki wystraszył się, gdy wyszła z łazienki.

*
BONUS
UWAGA!, jedyne zdjęcie zrobione przez Matkę podczas Blogowigilii 2014 na Stadionie Narodowym w Warszawie.
Miała ambitny plan fotografowania wszystkiego co się da i strzelania selfie z każdym, z kim dłużej porozmawia.
Skończyło się na cyknięciu pierwszego drinka...






P.S. 
Najlepszy dowód na to, że Matka wyluzowała się na imprezie wśród dorosłych ludzi?
Podobno gdzieś na sali był kącik dla dzieci. Matka do teraz nie ma pojęcia gdzie, dowiedziała się o nim dopiero, czytając relacje innych blogerów. #buahahaha

sobota, 20 grudnia 2014

To je dziecko. Tego nie ogarniesz

Na początek oczywista oczywistość. Matka kocha swoje dziecko, Syna konkretnie. Matka kocha Syna takim jakim jest. Przyjęła do wiadomości fakt, że jest człowiekiem niebanalnym, niepospolitym, niezwyczajnym, a wręcz nadzwyczajnym. To prawda obiektywna, bo przecież nie tylko Matka tak sądzi. Ojciec też. I Matka Matki i Matka Ojca i Brat Ojca... właściwie to nikt nigdy Matce prosto w oczy nie powiedział, że tak nie jest, więc na pewno jest.
Matka kocha Syna z wszystkimi jego małymi dziwactwami i pomimo nich.
Nie wszystkie rozumie, ale akceptuje.

A swoje osobliwe upodobania przejawia Syn niemal w każdym aspekcie swego w świecie funkcjonowania. Dziś będzie o kulinariach.

Taki na przykład koncentrat pomidorowy. Tudzież przecier. Podobno dzieci lubią ketchup. Pierworodny też lubi. Ale przecier pomidorowy uwielbia. Jada łyżkami. Jadałby codziennie pełen słoiczek niczym jogurt, gdyby mu go nie wydzielano w ramach zdrowego rozsądku. Doszło do tego, że dostawał Syn łyżeczkę koncentratu w nagrodę za pomyślnie przyjęcie porcji lekarstw. Dziwne? Będzie dziwniej.

Przyzwyczaiła się Matka do zaskakujących połączeń smakowych, w obrębie których Pierworodny często eksperymentuje. Przyzwyczaiła się i tłumaczy sobie, że taki wiek, że wszystkie dzieci tak mają. Niekiedy z ciekawością, innym razem z obrzydzeniem obserwuje Matka to, co Syn wyprawia na talerzu... Ogórki z dżemem, dżem z pasztetem, buraczki pasujące do wszystkiego, żelki z ogórkiem, słodkie, słone i kiszone razem, a wszystko utaplane w soku jabłkowym...? Normalka. Do tego syf i pożoga. Ale wyrośnie, co?

Inna kwestia. Napoje. Pierworodny pija tylko soki i wodę. Nic innego. Nic, co jest ciepłe. Odkąd nie jest karmiony piersią, nigdy nie wypił mleka. To dziecko pluje nawet kakaem! Nie pija też herbat ani kawy zbożowej. Ale przecież wyrośnie i z tego. Chyba wyrośnie. Wyrośnie? Co?

Inaczej sprawa się ma z ogórkami. Do tej pory ani amerykańskim naukowcom, ani Matce, ani Ojcu nie udało się ustalić po jakiej ilości ogórków Pierworodny będzie miał ich wreszcie dość. Pierworodny jada ogórki odkąd wszyscy pamiętają. Świeże. Pokrojone, w słupki, talarki, w całości. Kiszone, konserwowe, w tostach, na kanapce, do obiadu, do kolacji, na deser... Zaproponuj Pierworodnemu jednego małosolnego i całą tabliczkę czekolady. Matka da sobie odciąć... yyy... internet na tydzień(?), jeżeli Syn nie wybierze ogórka.

A skoro już o czekoladzie była mowa... Otóż - UWAGA! TO MOŻE WAMI WSTRZĄSNĄĆ! - ZDANIE TYLKO DLA OSÓB O MOCNYCH NERWACH! - otóż...

Syn Pierworodny nie lubi czekolady.



To było mocne, nie? Jak w mordę strzelił, co? Ale żeby złagodzić teraz emocje, które Wami targają, Matka uściśli. Pierworodny nie lubi czekolady, nie licząc Czekolady Kinder. Tę jedną ubóstwia i kocha miłością najszczerszą. Innych nie ruszy.
Ale powiedzcie, czy znacie dziecko, które dostaje cały pasek Kinder Czekolady, odwija go z papierka, odłamuje sobie 2 (słownie: dwie) kosteczki, a resztę każe schować z powrotem do lodówki? Ha! A Pierworodnemu się zdarzyło.
Wyobrażacie to sobie? Bo nawet Matce, która widziała wszystko na własne oczy, jest ciężko. Wiecie ile to jest 2 (słownie: dwie) kosteczki Kinder Czekolady? Wiecie jakie te kosteczki są małe? Wiecie jak to jest mało, nawet kiedy jest ich 2 (słownie: dwie)? (Producencie, dlaczego te kosteczki są takie małe? Aaa, no tak, bo dla dzieci przecież). Dla dorosłego takie dwie kosteczki wystarczają akurat na tyle, by unurać w nich koniuszek języka i liczyć na to, że jak się dobrze w paszczy zamerda, to się trafi na odpowiedni kubek smakowy żeby poczuć. A Pierworodnemu czasem i jedna kostka starcza.

Na widok zamkniętego opakowania budyniu czekoladowego Syn woła BLE! (To jedyne słowo, którego nauczył się przez 3 i pół miesiąca uczęszczania do prywatnego przedszkola.). Za to budyń waniliowy zjada niemal z miseczką. Zjada porcję swoją i Ojca. I chętnie wciąłby też i  Matki, gdyby jej nie broniła siłom i godnościom osobistom.

Ze słodyczy ostatnio Syn najbardziej lubi suszone jabłka. Tak, Matka też nie rozumie. A Matka Matki nie nadąża z tych jabłek produkcją.

Żeby nie było, że dziecko jakoś nienormalnie czy hipstersko chowane. Z normalnych, niemoralnych, niezdrowych, fruktozowo-glukozowych, całkowicie konserwowanych, fest barwionych i absolutnie nie hipsterskich przysmaków Pierworodny nad wyraz ceni żelki. Matka żelki kupuje, jednocześnie po tym poznając jak bardzo się starzeje - z wiekiem czuje coraz większą do żelków niechęć i już nawet nie podbiera, gdy Syn nie widzi.
Ale też na głowę jeszcze Matka i Ojciec nie upadli, żeby narzekać na to, że Syn nie lubi czekolady. Więcej dla nich. Z czego zdecydowanie więcej dla Matki. W dodatku można bezkarnie, wręcz bezczelnie, jadać nieprzyzwoite ilości czekolady na oczach dziecka, które w tym czasie delektuje się jakimś tam domowej roboty eko-chipsem z niepryskanych jabłek od polskich sadowników. A przedszkolną paczkę od Mikołaja sam z siebie podzielił Syn na cztery części i trzy rozdał między Ojca, Matkę i Matkę Matki #wzruszającachwila

Wszystko fajnie, ale jednak Matka nie wie, jak by na tę niechęć do czekolady zareagowała, gdyby nie chodziło o jej własne potomstwo. I żywi nadzieję, że Pierworodnemu to jednak przejdzie. Że wyrośnie.
Bo jak nie... strach pomyśleć. Jak żyć?
Dotychczasowe zasady, którymi kierowała się w życiu Matka legną w gruzach.
Jedna z podstawowych prawd życiowych to:
Nie ufaj ludziom, którzy nie lubią czekolady!

Matka nigdy nie sądziła, że coś takiego może dopaść jej rodzinę. Że jej dziecko mogłoby... To przecież straszne, tak ciężkie do zrozumienia...

No, ale nic, w razie czego będzie kochała jak swoje.

Choć po tym, co wydarzyło się kilka dni temu, zastanawia się Matka, czy nie przeprowadzić badań genetycznych. Zwątpiła bowiem, czy aby na pewno dostatecznie dobrze pilnowała po porodzie, by nikt jej dziecka w szpitalu nie podmienił.
Coś jakby się w Matce załamało, jakby nadzieję straciła. Czy to na pewno krew z jej krwi, jej geny, jej potomność?

A było to tak. Kiedy Syn zjadł już na śniadanie to swoje zdrowe musli z bananem i mlekiem (kiedyś próbowała Matka dosypywać mu trochę czekoladowo-cukrowego Nesquika, ale wyciągał albo pluł), wymyśliła sobie Matka, że będzie super-hiper-ekstra-wypasionym- rodzicem i poda dziecku kanapkę z pysznym kremem czekoladowym, zyskując oczywiście +100 do rodzicielskiej zajebistości.
Gdy już zrobiła to, co wymyśliła (choć najwyraźniej nie dość przemyślała), potrzebne były jedynie ułamki sekund, by odnieść przerażające, lecz nieodparte wrażenie, że Syn Pierworodny zaraz nauczy się mówić tylko po to, żeby powiedzieć: "Nienawidzę Cię! Zniszczyłaś mi dzieciństwo!".

Po czym zamiast kremu zjadł kanapkę z domowej roboty pasztetem.

Wiadomo, matczyna nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Ale żeby aż tak???
Przecież to z belgijskiej czekolady był krem. A czy może być coś lepszego od belgijskiej czekolady? Oczywiście, li i jedynie dwie belgijskie czekolady.


____________________________________________________________
* Wpis nie jest wynikiem współpracy Matki z firmą produkującą Kinder Czekoladę. A szkoda.

środa, 10 grudnia 2014

Z okazji rocznicy ślubu

Ostatnio posty na blogu stoją pod znakiem dialogów, tematów małżeńskich i rocznicowych. I tym razem Matka nie odbiegnie od obranej, choć w sumie przypadkowo, tematyki. #takimaklimat

Przypomniał się bowiem Matce pewien dialog. Sprzed lat. Konkretniej: sprzed ślubu Matki i Ojca.
Dla odmiany nie jest to rozmowa z Ojcem, ale z Ojca Kuzynką (Siostrą, jak mawia się w ich rodzinnych stronach).

Zatem cofnijmy się w czasie 5 lat, 2 miesiące i jeszcze ze 3 tygodnie. 
Mamy wrzesień dwa tysiące dziewiątego roku.
(w celu sprawdzenia roku zdjęła Matka właśnie z palca obrączkę, by upewnić się co do daty - zawsze tak robi, gdy potrzebuje gdzieś tę datę podać, ale ciiii... ja Wam o tym nie mówiłam)
Do ślubu Matki i Ojca pozostały niecałe 3 miesiące. Większość rodziny jeszcze nie wie, że Matka z Ojcem planują wywinąć wszystkim numer i hajtnąć się cichaczem w piątek w grudniu po południu. Ale wspomniana Kuzynka wie. Kuzynka Ojca to równa babka. (I jest tego Matka pewna, choć widują się rzadziej niż raz do roku.)
Właśnie z Matką opróżniły butelkę wina i zabierają się za drugą, obejrzały dwa odcinki "Seksu w Wielkim Mieście" i zabierają się za trzeci i tak im jakoś na temat ślubów zeszło. Bo temat to był wtedy aktualny. A i Matka nie zna osoby, która by więcej razy świadkowała na ślubach, niż Kuzynka Ojca (idzie na rekord), więc niejako rozmowa z ekspertem to była. 

- Ja to zawsze na ślubach płaczę. - Zebrało się Matce na wyznania. - Zawsze. Obojętnie u kogo. Zwłaszcza na kościelnych, chociaż sama niewierząca jestem. Ale jak się kiedyś rozpłakałam na cywilnym u koleżanki, a to nawet nie żadna bliska koleżanka, to aż jej tata się wzruszył. A jak on zaczął płakać, to już chyba wszyscy. 
- Mam to samo. Też zawsze płaczę - przyłączyła się Kuzynka.
- Zawsze mnie rozczula, że oni tacy przejęci i szczęśliwi. On w tym garniturze, ona w tej sukni, chociaż sama przecież nigdy o takiej kiecce nie marzyłam... Bo ja to w ogóle taką idealistką raczej jestem. I zawsze wtedy myślę - ciągnęła rozmarzona Matka - jak oni muszą się kochać, jakie to musi być uczucie, jaka miłość, że decydują się przysięgać tak na wszystko i do końca życia... 
- Poważnie??? A ja zawsze patrzę na młodą i myślę: "Boże, jaka ona głupia..." i płaczę, bo tak mi jej żal.


*
Nic się nie zmieniło. I w zeszłym roku, na ślubie Kuzynki Ojca, też się Matka wzruszała, a nie zdążyła sobie zachlipać tylko dlatego, że Syn miał akurat inne plany na czas mszy. I przez to też nie wie, czy panna młoda tym razem żałowała samej siebie.

Na jednym tylko ślubie, miast płakać i zachowywać powagę chwili, śmiała się Matka jak głupi do sera. Na własnym.

środa, 3 grudnia 2014

Jak nie fochem to sposobem, czyli po 10 latach też można usłyszeć od męża komplement

Lada moment stuknie Matce i Ojcu 10 lat razem. Z tego równo połowa po ślubie. Sami w to nie wierzą, ale jakby nie przeliczali, tyle im właśnie wychodzi.
Wychodzi też na to, że jakoś podejrzanie długo o nic się nie kłócili. Nie ma co liczyć na to, że zmądrzeli, dojrzeli, czy nauczyli czegoś na własnych błędach - statystyki są nieubłagane i chociaż aktualnie nic szczególnego nie wisi w powietrzu, w końcu coś runie, tąpnie, trzaśnie, jakaś cholera strzeli, ktoś nie wytrzyma i jednak będą te ciche dni. Życie.
Ale na razie, przynajmniej do rocznicy, oboje, sami z siebie, czynią wszystko, by to małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe. Nie żeby im to zawsze dobrze wychodziło, ale się starają. Wiadomo, Matka zbyt sielskiej atmosfery nie zniesie, swoje trzy grosze musi wtrącić, a i Ojciec nie pozostanie jej nigdy dłużnym.

***
W związku z powyższym, Matka, nauczona wieloletnim doświadczeniem, nie prowokuje sytuacji konfliktowych, czyli takich, w których będzie ZMUSZONA strzelić fochem. Za taką sytuację uznaje się np. niezauważenie przez męża/chłopaka/życiowego partnera, że jego żona/dziewczyna/partnerka była u fryzjera. Otóż Ojcu zdarzyło się to niejednokrotnie. I nie, nie chodzi o podcięcie końcówek czy zmianę przedziałka z prawa na lewo. Ojcu zdarzało się nie zauważyć, że Matka kolor włosów zmieniła albo, że dała sobie wystrzyc połowę tego, co miała na głowie.
W związku z tym , któregoś wieczora ogłosiła:
- Jutro idę do fryzjera.
- Ooo, to na pewno lepiej się poczujesz. - Ojciec sarkastycznie pił do tego, że chwilę wcześniej nakazał Matce iść do lekarza w sprawie przeziębienia, którym hojnie została obdarzona przez Syna, a który to nakaz, łagodnie rzecz ujmując, zbagatelizowała.
- Na pewno lepiej się poczuję. Ale Ciebie informuję tylko po to, żebyś mógł udawać, że zauważyłeś.

***
Następnego dnia.
Nie zauważył.

***
Kolejny dzień. Ojciec, jak zwykle, wypomina Matce, że nie jest romantyczna. Wypomina jej to już od 10 lat. Od 10 lat Matka niezmiennie powtarza mu na to, że widziały gały, co brały i że już na samym początku lojalnie go uprzedzała.
Prawda jest taka, że Ojciec każdy swój najdrobniejszy romantyczny gest (czyli często po prostu miły gest) wyolbrzymia i we własnych oczach wydaje się być bardziej wzniosły, czuły i melodramatyczny niż Romeo, Tristan czy Hugh Grant. Za to Matka, jak by się nie starała, jak by nie udawała szekspirowskiej Julii, zawsze wszystko schrzani swoim wrodzonym cynizmem i poprawi jeszcze ironią.

Taki przykład. Z początku znajomości. Ojciec był mistrzem w pisaniu romantycznych SMS-ów (takich, od których kolana miękną, a motyle w brzuchu śmigają niczym F16). Z naciskiem na BYŁ. Matkę SMS-y te krępowały, bo nie potrafiła tak ładnie i w podobnym tonie odpisywać. I kiedyś czyta takie ochy i achy na swój temat zakończone stwierdzeniem "Jesteś światłem mojego życia".
I tu taka dygresja: jak się nie chce zostać starą panną, a jednocześnie nie potrafi pisać romantycznego pierdu-pierdu, to lepiej albo udawać, że SMS nie doszedł, albo odpisać po prostu: "A Ty mojego".
Ale Matka w instytucję małżeństwa nigdy nie wierzyła, do teraz nie wierzy, tak jak i uwierzyć nie może, że jest czyjąś żoną, w związku z tym instynktu samozachowawczego nie miała za grosz. I co odpisała?
"A nasze dzieci będą miały na imię Włącznik i Wyłącznik".

Wtedy to okazało się, że i zakochany Ojciec nie ma instynktu samozachowawczego. Zęby zacisnął i nie uciekł. I tak zaciska do dziś.
Tylko regularnie wypomina Matce ten brak romantyzmu.

Wypominał i tego wieczora. Nie wiadomo już z jakiego tym razem powodu. Wiadomo natomiast, że najlepszą obroną jest atak.

- Taki z Ciebie romantyk, a nawet nie zauważyłeś, że byłam u fryzjera!
- Ja nie zauważyłem? Nie zauważyłem? Oczywiście, że zauważyłem!
- Taa, jasne - skwitowała jedynie Matka, nie dając temu wiary i wróciła do łazienki, gdzie chwilę wcześniej przerwała arcyważne zajęcie - mycie umywalki czy coś. Reszta rozmowy toczyła się więc już nie twarzą w twarz, ale przez ścianę i otwarte drzwi.
- Jasne, że zauważyłem!
- Ale jakoś nic nie powiedziałeś.
- To, że nie mówię, nie znaczy wcale, że nie zauważyłem.
Matka i tak swoje wie. To, że Ojciec mówi, że coś zauważył, nie znaczy wcale, że tak jest, ale że będzie tak twierdził dopóty, dopóki Matka nie przyłapie go na kłamstwie. Stała taktyka stosowana w większości podobnych wcześniejszych sytuacji.
- Słuchaj, a gdybym ja zauważała jaki jesteś przystojny, ale nigdy Ci tego nie mówiła... Jak byś się czuł?
Chwila ciszy. Po czym usłyszała Matka z pokoju słodki i łagodny głos pytający:
- Kochanie, byłaś u fryzjera?
Matka przybrała ton jeszcze słodszy:
- A wiesz, że tak. Jak miło, że zauważyłeś.
- Bo naprawdę pięknie wyglądasz.
- Ach dziękuję Ci bardzo. Jesteś kochany.


I można?

Można.

niedziela, 23 listopada 2014

Seks, alkohol i piłka nożna, czyli jak to jest w starym dobrym małżeństwie

***

"Ty to lubisz czytać te książki, co?" - Ooo-hoo, Matka już wie, że szykuje się gra wstępna...

***

Ojciec szedł wieczorem do sklepu. Przy okazji dostał polecenie zakupu wina. Kupił. Otworzył. Nalał.
Wino z czarnego bzu.
- A to polskie? - zapytała Matka podejrzliwie, jednocześnie nieufnie patrząc na pełny kieliszek.
- Polskie. Siła tradycji.
- A ile kosztowało?
- Siedemnaście złotych. Tak że się delektuj!

***

Matka zmęczona. Bardzo. Ojciec jej dokucza, gdyż jej zmęczenie osiągnęło już ten etap, że siedzi na wpół przytomna tylko dlatego, że nie chce jej się iść do łazienki, myć i przebrać do spania.
- Oj, dobra - odburknęła Matka na kolejną zaczepkę
- Nie mówi się "dobla" tylko "dobra".
- Powiedziałam "dobra"! A uszy to się myje a nie trzepie o wannę!
- Wiesz co, jak ty się zachowujesz? Wyobrażasz sobie, żebym ja się tak zachowywał, gdy jestem zmęczony?
- Co??? To Ty możesz mi złośliwie zwracać uwagę, że coś źle powiedziałam? Ale ja Tobie nie mogę zwrócić uwagi, że coś źle usłyszałeś?
- Wiesz co? Ty niby taka inteligentna dziewczyna jesteś... - zaczął Ojciec teatralnym tonem. - A przez 10 lat jeszcze się nie nauczyłaś... - spauzował dla podtrzymania dramaturgii - przez 10 lat jeszcze się nie nauczyłaś, ŻE TAK WŁAŚNIE JEST?!?

***

Ojciec koło południa odwozi Matkę do pracy. W samochodzie cisza. WTEM wyrzuca z siebie:
- Jak mogłaś?
- Przepraszam.
- Ale jak Ty mogłaś... - Mimo szczerej skruchy Matki, jest wyraźnie zdruzgotany.
- No przepraszam. Naprawdę nie wiem jak mogłam wczoraj...   zasnąć w trakcie.
- W trakcie? W trakcie??? To naprawdę dużo powiedziane. Ty zasnęłaś w "TR", o "AKCIE" to jeszcze mowy nie było!!!

Ale do pracy zawiózł.

***

Kilka dni po historycznym meczu Polska - Niemcy 2:0.
- Ha! A dzisiaj mecz - poinformował wszystkich obecnych (czyli Matkę i jej Matkę) uradowany Ojciec Pierworodnego.
- Nie, dzisiaj wtorek, "Prawo Agaty". - Mniej więcej raz na trzy/cztery odcinki Matka niby ogląda serial, czyli raczej tylko jednym okiem i bez żadnych emocji, ale postanowiła się z Ojcem podroczyć.
- Ale... ze Szkocją dziś grają - powiedział z nadzieją w głosie, licząc na to, że Matka zrozumie.
- Wiesz co, dopóki nie wygrywali byłeś bardziej romantyczny... 
- Noooo... i wszyscy do teraz się ze mnie śmieją.
- Śmieją się, że zamiast oglądać mecz od początku to oglądałeś ze mną film romantyczny?
- Dokładnie.
- To po co się chwalisz?
- Bo każdy pyta. Więc odpowiadam, że nie widziałem od początku, bo oglądałem z żoną film romantyczny. A potem się śmieją.
- Ale jak się śmieją?
- No tak: "he, he".
- A jaki film? - wtrąciła się Matka Matki.
- "Debiutanci". A jak to mówię to dopiero się śmieją. "HE, HE".
- To nie mów.
- Ale to tylko faceci się śmieją. Za to kobiety jak słyszą, że nie widziałem całego meczu, bo oglądałem z żoną film romantyczny to robią tak: "Aaaaach".
- I wszystko jasne. - Matka nie potrzebowała już dalszych wyjaśnień.
- A jaki mecz? - wtrąciła się Matka Matki.

***

- Zobacz, zabrałem się za te papiery - zagaduje w biurze Ojciec, wyraźnie licząc na pochwałę.
- No i dobrze - burknęła groźne Matka, która od dłuższego czasu o zabranie się za papiery prosiła.
- Arrrr! - zawarczał, powiedzmy, zalotnie. - Jeszcze tylko taki pejczyk dać Ci do ręki...
- No i co jeszcze? Wysokie kozaczki i wiązany gorsecik?
- Nie, pejczyk i Twój charakter w zupełności wystarczą.


poniedziałek, 17 listopada 2014

Kto bogatemu zabroni?

Szła Matka do pracy. Do pracy Matka chodzi wzdłuż Wisły, trasą, którą po zmroku Ojciec Pierworodnego nie pozwala jej chodzić. Jednak i tak czasem pomyka, mając stracha, że hej. Gdyż ponieważ okolica to szemrana. Jednak do i z pracy trasa najkrótsza.

Szła więc Matka dziarsko przed siebie. Mijając panów, którzy to panowie często gęsto oblegają barierkę prowadzącą wzdłuż trasy. W sumie Matka nie wie, czy to zawsze Ci sami panowie oblegają, czy jednak jest ich więcej i ustalają między sobą dyżury. Grunt, że barierka jest oblegana niemal całą dobę.
Panowie pełniący dyżur tego przedpołudnia spożywali napoje wyskokowe i to raczej te z niższej półki. Nie da się ukryć, że spożywali je akurat w tym momencie. Jednak poczynić można daleko idące przypuszczenia, graniczące z pewnością, że spożywali je także dzień wcześniej i jeszcze dzień wcześniej i jeszcze dzień...

Gdy przyszedł moment, że trasa Matki zbiegła się w jednym punkcie z miejscem towarzyskiego spotkania panów, usłyszała Matka ich rozmowę.
Panowie, jak to panowie, o czym mogli dyskutować?
Jasne że o samochodach.

Kilkanaście metrów dalej jakiś zbłąkany kierowca zawracał swoim BMW.

- To z tych droższych jest - powiedział ze znawstwem w głosie jeden z panów. Istotnie, samochód na tani nie wyglądał. Towarzystwo przyglądało się zawracającemu powoli autu z dużym zainteresowaniem. W związku z tym pan-znawca motoryzacji wykorzystał szansę, by zabłysnąć przed kolegami.
- No to taki już droższy jest. Droższy. Bo to jest... - wyraźnie miał ochotę podać model, ale żaden nie przyszedł mu do głowy. - Bo to jest... taki droższy. To kosztuje... - ceny też nie był w stanie oszacować, dlatego po krótkiej pauzie bezpiecznie zakończył - nooo... tyle, co te droższe.
Jednak panujące rozmarzenie wśród zebranych, swoim "trzeźwym" stwierdzeniem, szybko i dobitnie przerwał jeden z nich:
- No i ch_j tam! Jak ja bym miał pieniądze to bym srał na BMW. Ja to bym Porsche jeździł.*

No ba.

Jak Matka by miała pieniądze... pewnie nadal nie miałaby nic przeciwko jeżdżeniu Fordem, ale może, zamiast tak gnać do roboty, to od rana z koleżankami popijałaby kolorowe drinki z palemką gdzieś nad wodą...

Ludzie nie doceniają tego, co mają.
A są i tacy, którzy nie doceniają nawet tego, czego mieć nie mogą.


_____________
* W chłodny i ponury listopadowy dzień wypowiedź tego pana wydała mi się tak smutna, że aż zabawna. Albo odwrotnie. Grunt, że stała się piątkową myślą przewodnią, czyli jak to mówią zrobiła mi dzień. 


piątek, 14 listopada 2014

Pokazywałam jak byłam mała, a teraz trochę się wstydzę

Październik zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Listopad gnije wraz z dywanem liści na chodnikach. Niedawna szaruga z godziny 17:00 dziś jest ciemnością o 16:00. I tak godziny przeciekają przez palce, uciekają kolejne dni i kolne posty z głowy. Ciężko powiedzieć czy to rzeczywiście permanentny niedoczas czy może jednak utrata dotychczasowej łatwości w spojrzeniu na wszystko jak na temat do rozwinięcia. Chcieć by się chciało, a jednak nie ma siły włączyć komputera, odpalić strony czy nawet sięgnąć po długopis, aby coś zanotować.

Znużyła mnie ta jesień.
Całkiem.

Tonę w pracy, książkach, stercie prania i własnych myślach.

***
Od kilkunastu dni znamienne 29 i pół. Teraz już z górki do kolejnej dziesiątki. A potem? Nie wiadomo. Chyba już nic. Grobowa deska. Ciemność, ciemność widzę. Marność nad marnościami. I wszystko marność.

Patrząc na siebie oczami Pierworodnego, Matka myśli czasami, że z tym życiem po 30. jest trochę jak z życiem na Marsie - raczej niemożliwe. Trzydzieści? Przecież nikt nie ma tylu paluszków żeby to pokazać. I kto by do tylu zliczył, jak już rachowanie do dziesięciu to w sumie nuda i nic ciekawego?

A skoro potem i tak nic nie ma, ostatnim tchnieniem młodości Matka sobie zaszalała.
No dobra. Specjaliści w tej dziedzinie zgodnie orzekają, że raczej w kategoriach pieprzyku niż tatuażu należy matczyne szaleństwo rozpatrywać. Nie zmienia to faktu, że spełniła swoje wieloletnie marzenie. W związku z tym uprasza się o niewyśmiewanie.

Bo pewnie ktoś ciekawy chciałby zobaczyć, co?
.
.
.

Nadszedł ten moment.
Po blisko dwóch latach anonimowej bytności w sieci, nieszarżowania wizerunkiem własnym, ani tym bardziej swojego dziecka, z grozą w sercu i duszą na ramieniu ujawnia Wam Matka jak wygląda...                     jej ręka. (Zaznaczając, gwoli kronikarskiej ścisłości, że na żywo jest szczuplejsza.) Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że gdy już się to stanie, jej życie na zawsze się zmieni. Matki życie, a jej ręki tylko przy okazji. Bo czy z tak charakterystycznym tatuażem, takiej wielkości i w takim miejscu, można pozostać nierozpoznanym wśród tłumów?
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Jeszcze chwila
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Już za moment
.
.
.
.
.
.
Tadaaaam...





Uprzedzając pytania.
Nie, nie wyjaśnię jakie jest jego znaczenie. To nazbyt osobiste.
Tak, bolało. Ale nie tak mocno jak się spodziewałam.


Wiem, rozmach tego wzoru robi wrażenie. Taka na przykład Jadźka, największa specjalistka od dziar w polskich parentingach, to się aż opluła z wrażenia, gdy zobaczyła powyższe zdjęcie. Po czym, by nie zrobić Matce przykrości, orzekła, że jest uroczy i odważny.
Wy też nie róbcie Matce przykrości ;-)


niedziela, 2 listopada 2014

Jest takie jedno imię... Tradycja




Od początku września wszelkie zarazy nie oszczędzają Pierworodnego. Raczej okrutnie rzucają mu się do gardła, ilekroć tylko znajdzie się w ich pobliżu. W dodatku wygląda też na to, że odchorowuje on każde spotkanie z dziadkami. Odchorowuje w sensie dosłownym. Właśnie gorączkuje drugi raz z kolei.
Spryciarz - upiekło mu się tym samym pierwsze przedszkolne upokorzenie.
Bal Halloweenowy, a co się z tym równa - przygotowany dla niego przez Matkę strój. Owszem, miała Matka dylemat, gdzie kończy się kreatywność, a gdzie zaczyna bycie rodzicem wyrodnym, jednak absencja Syna na pierwszym przedszkolnym balu przebierańców uwolniła ją od tych niepewności i na zawsze pozostawiła kwestię bez odpowiedzi. Nie dowie się już, czy mocno za złe miałby jej po latach wysłanie go do przedszkola w piżamce-pajacyku i wmówienie, że był przebrany za Straszny Sen.
Ale żeby nie było: piżamka czarna i z kościotrupem. I do tego nawet Matka sprawiła mu za 4,90 zł maskę a'la potwór z "Frankensteina" (aktualnie chodzi z nią nawet spać). Pierworodny kreatywność Matki kupił, ale nie wiadomo na jak długo, za kilka lat pewnie i tak dostałaby opiernicz. Z drugiej strony na swoją obronę miała Matka to, że na dzień przed balem wybór zawężony był jedynie do przymałej piżamy i pięknego stroju myszki. Niestety falbanki wskazywały na to, że myszka była dziewczynką. Pierworodny kostiumem myszki był zachwycony, mimo to Matka z Ojcem uznali, że aż tak okrutni znowu nie są i tego dziecku nie zrobią. Po prostu każde skorzystało z własnych przedszkolnych doświadczeń i wybrali mniejsze zło. Ojciec po dziś dzień jako traumę wspomina swój strój pszczółki - nic to, że był oryginalny i najlepszy z całej grupy, kilkulatek wolałby być jednym z tłumu kowboi czy kolejnym Zorro. Matka z kolei pamięta, jakim szokiem było dla niej, gdy po kilkunastu latach przeglądała stare, przedszkolne fotografie i zobaczyła siebie w obciachowych świecących portkach na tle paskudnej sztucznej choinki - wiecie, takiej z watą udającą śnieg, anielskimi włosami i bombkami nie grzeszącymi urodą... I to uczucie... gdy dotarło do niej, jaką bzdurę wmówiła jej własna matka. Otóż 4-letnia Matka przebrana była za Balową Dziewczynkę. WTF? Najdziwniejszy w tym nawet nie był sam pomysł, liche przebranie czy mało wyszukany tytuł (Balowa Dziewczynka, rili?), ale fakt, że w Matce, która od lat najmłodszych, ku rozpaczy rodziców, nie dawała się ubrać w byle co, podejrzenia zaczęło to wszystko budzić dopiero po jakichś 15 latach. Z tym, że nie wywołało to w niej traumy, jak w Ojcu, a jedynie rozbawienie. Stąd to mniejsze zło. Niestety, tym razem gorączka u Pierworodnego pojawiła się na godzinę przed balem.

Poza tym jakoś ogólnie mało tradycyjnie w tym roku u Matki. I nie chodzi nawet tak bardzo o to, że cały 1 listopada przesiedziany w domu. Bo Syn niewyraźny. Bo Ojciec zapracowany. I że ominął ich przez to wyjazd w matczyne rodzinne strony. Ale rzecz przedziwna się stała, jakby święta w ogóle nie było. Czegoś zabrakło. Tradycji nie stało się zadość. Niedosyt, pustka i brak. Jakieś niedopełnienie pozostało. Otóż pierwszy to był od lat dzień Wszystkich Świętych bez obejrzenia ulubionego filmu Ojca Pierworodnego.

Wyobrażacie sobie, żeby raz do roku Polsat nie puścił Kevina? No właśnie.

Jest taki film, który telewizja nadaje regularnie. W tym zwykle w okolicach 1 listopada. A jego tradycja jest znacznie dłuższa niż samego Kevina. I jest to jeden z dwóch najbardziej ulubionych z ulubionych filmów Ojca. A jak wiadomo, filmy najbardziej ulubione z ulubionych ogląda się zawsze, ilekroć się na nie trafi, choćby każdą kwestię znało się na pamięć. A rzecz jasna w filmach najbardziej ulubionych z ulubionych oczywistym jest znajomość każdej kwestii.

Dla Matki takim filmem jest "Śniadanie u Tiffany'ego". Dla Ojca zaś pierwszym jest, kultowy także i dla niej, "Ojciec Chrzestny". Drugim, tym oglądanym rokrocznie, nadającym porządek świata, dającym poczucie bezpieczeństwa przez swą stałość, powtarzalność i przewidywalność... będącym ostoją poprzez swoistą obrzędowość jego oglądania... filmem, którego już sam tytuł w matczynej rodzinie kojarzy się z jej mężem... filmem, który stał się za sprawą Ojca świątecznym obyczajem, filmem którego oglądanie jest już rytuałem... filmem, który mimo tego wszystkiego do Ojca zupełnie nie pasuje... wreszcie JEDYNYM filmem, na którym Ojciec Pierworodnego roni łzy... 

i w końcu filmem, którego w tym roku wyjątkowo żadna stacja telewizyjna nie nadawała jest




"Znachor"

Ech, współczesne media nie dość dbają o siłę tradycji. Nie dość. Za rok, dla pewności, trzeba będzie odszukać tę wersję, którą ma się na DVD.
#tojużnietosamo #smuteczek

A jeżeli nie jesteście w stanie wczuć się w ten brak, którego Matka z rodziną w tym roku doświadczyli, wyobraźcie sobie choćby: świąteczne zakupy w markecie bez "Last Christmas" w tle, Boże Narodzenie bez mandarynek, Nowy Rok bez kaca, wigilię długiego majowego weekendu bez oblężenia sklepów jakby szykowała się wojna nuklearna, maturę bez czerwonych gaci, wesele bez obciachu podczas oczepin, pierwszy dzień wiosny bez narzekania, że zimno, Tłusty Czwartek bez nadzienia w pączku, zmianę czasu bez grupowej narady, w którą stronę przestawić zegarki i zastanawiania się czy w telefonie zmieniało się samo czy nie.
     
Tradycja to tradycja. Nie ma na nią rady.



wtorek, 14 października 2014

Pizdziernik

czyli pizgnąć to wszystko i zwiać w pizdu

Cztery choroby dziecka w ciągu sześciu tygodni plus po drodze jedno czy dwa przeziębienia własne. Bunt dwulatka, który zamiast słabnąć, po roku trwania przybiera na wyrazistości. Ząb bolący, który nim dentystka wzięła za niego 300 zł nigdy nie bolał. Włosy nie takie, bo zapuszczane. Kryzys związany z przedszkolem. I łzy o poranku. Flek urwany w ulubionych szpilkach, chociaż dopiero wymieniony. W przychodni znieczulica, chamstwo i niezdrowa atmosfera. W biurze syf, chamstwo, niezdrowa atmosfera i komputer padł. Kolejka do okulisty, chociaż miało kolejki nie być. A w kolejce wszystkie panie w wieku 60+ łypią wilkiem, byle żadna nie śmiała się wcisnąć przed nią. I opowiadają sobie o ostatnim różańcu w kościele i o tym, jak wypadło niedawne badanie moczu.
Jeszcze ta jesień. Faktu, że trwa nie zmienia nawet dotychczasowe 25 stopni za oknem. A wiek już nie ten, by wypadało zrzucić wszystko na burzę hormonów i jesienną chandrę. Co z tego, że tam lato w październiku, skoro w domu trzeba siedzieć? Co z tego, że tam ciepło, jak tu wręcz wrze? 4 minuty samodzielnej zabawy dziecka - godzina sprzątania. Sobota. Nie ma z czego zrobić obiadu. Chcesz iść z mamą do sklepu? Jakże szybko euforia zamienia się w koszmar. Zdrowiej dla wszystkich byłoby się w weekend przegłodzić. Ale wtedy całe osiedle ominęłoby takie widowisko. Brakowało już tylko kamery i Superniani dodającej otuchy za plecami. Znalazła się za to jakaś Superżyczliwa, która w oknie jarała i nieproszona wspaniałomyślnie postanowiła wybawić z wszelkich kłopotów wychowawczych: "Jak nie będziesz grzeczny, pani Cię zabierze. Ja sobie zbieram takie niegrzeczne dzieci". Rzeczywiście, za nią w mieszkaniu pałętało się dwoje - ocean spokoju i łagodności w zestawieniu z szalejącym w matczynych ramionach tsunami. Może zapytać jak ona to robi? Albo też iść sobie zajarać.

Ponad godzina wybierania nowych okularów i brak podjęcia decyzji. A przecież z tym miało już pójść szybko i miało być łatwiej w nowej oprawie spojrzeć przychylnie na teraźniejszość.

Na następny raz zapytam czy mają różowe.

Jakoś ostatnio za dużo tego wszystkiego na jedną Matkę.

czwartek, 9 października 2014

Wspomnienie

Kłamał Tuwim z tymi mimozami.
Katarem.
I smutkiem.
Katarem jesień się zaczyna. I kapie. Kap. kap. kap.
kap. kap.
Kapie ten smutek.

Niebo smutne spada z nieba.
Nie pada. To dziwne. Powinno.
Dziecko płacze, bo przedszkole.
Matka płacze, bo dziecko płacze. Bo może błąd zrobiła? Może wypisać?

Smutek kapie. Nawet z nosa. Nawet z oczu. Nawet spod palców.
Pracy za dużo. A energii?
czego?
Światło zapalę.
Grzać zaczęli.
Kap.

Antybiotyk. Wrzesień. Nie ma wody w kranie. Awaria. Dentysta. Podwójne znieczulenie. Potrzebne nowe buty, rozmiar 26. Płacz. Zepsuty samochodzik. Wygrany przetarg. Szampan. Zapalenie ucha. Płacz, bo trzeba wyprać ulubioną pościel. Pasowanie na przedszkolaka. Październik. Kolejka w przychodni. "Ale czy Pani wie, że pediatra dopiero od 10:00?". Nie wiem, bo niby skąd, bo niby z jakiej racji? Tramwaj. Pospiesz się! Skończyła się kawa. Skończyły się papierosy. Liście popełniają zbiorowe samobójstwo, lecąc na oślep, byle nie być świadkiem nadejścia listopada. Siatka z zakupami wrzyna się w dłoń. Niepotrzebnie te parówki i piwo, za ciężko. Ciągły niedoczas. Wieczne niewyspanie. Nic nowego, co roku to samo. Cichutko, już dobrze, mama jest przy Tobie, śpij. Trzeba jeszcze pomyć okna zanim całkiem się ochłodzi.

I gdzieś tam daleko umiera aktorka.
Nie powinna.
Płacze Polska cała. I dobrze. Powinna.

Nic mnie z nią nie łączyło.
Mój kolega chodził z nią do jednej klasy w podstawówce.
Czyli... nadal nic mnie z nią nie łączyło.
Moja koleżanka grała w tym samym serialu, co ona.
Nic mnie z nią nie łączyło.
Piłam kiedyś wodę. Tę którą reklamowała. Zawsze próbowałam złapać tak fantazyjnie szklankę, jak ona w tej reklamie trzymała. Nie da się.
Nakładałam na twarz ten sam puder, którego i ona ponoć używała. W promocji był. Ale nawet robienie za jej przykładem przykładnego dzióbka przed lustrem niewiele wskórało.
Nic mnie z nią nie łączyło. Lubiłam ją na ekranie. Bardzo. I to chyba tyle.
A jednak ta śmierć dotknęła tak, jak dotknąć może jedynie śmierć kogoś, z kim łączy wiele.

I mogą sobie pisać niewzruszeni, że zbiorowa histeria. Mogą sobie pisać histerycy, że nagle doceniają życie i że od teraz będą łapać chwile ulotne jak ulotka. Mogą twierdzić realiści, że nic się nazajutrz nie zmieni. Mogą.
A ja mogę napisać, że właśnie się dowiedziałam, że nie można mieć wszystkiego. Nawet jeżeli się na to zasługuje? Nawet.
Być piękną i inteligentną? Bogatą, sławną i niebudzącą zawiści? Utalentowaną i skromną? Młodą i zdrową? Spełnioną prywatnie i zawodowo? Doskonałą żoną i matką? Godzić kariery z życiem rodzinnym?
W końcu i tak coś musi się spierdolić.
Skoro tam się spierdoliło, jaką mam teraz gwarancję, że u nas się nie spierdoli?
I boję się jeszcze bardziej.
I nie łapię chwil ulotnych.
Trwam dalej.



I zastanawiam się na jakim, kurwa, świecie żyję. Po dwóch godzinach od pojawienia się oficjalnej informacji o tym, że zmarła Ania Przybylska, gdy weszłam na Wikipedię, widniała tam już data i miejsce jej śmierci. W dodatku, podobno, jeszcze wcześniej, podano niewłaściwe miejsce, a informację tę zdążono już przedrukować dalej i tak poszła w świat. 
Naprawdę? Tak to działa?
Tyle wiemy o sobie, ile napisali w Wikipedii? Parafrazując.

sobota, 27 września 2014

Milczenie jest złotem?

Syn chorował. W związku z tym, oczywiście, do przedszkola nie chodził. Znowu. Jednak żeby podtrzymać statystyki, z których wynika, że Matka bywa tam częściej od niego, to się wraz z Ojcem do placówki przejechała - sprawa była do załatwienia w sekretariacie. A przy okazji zamieniła Matka kilka zdań z wychowawczynią Syna.

- Nie wiem czy pani już wie, Pierworodny jest już po pierwszym spotkaniu z panią logopedą. Niestety mówiła, że nie mogła go przebadać, bo nic nie powiedział.

Hmm, przypomnieć pani logopedzie, że Matka poprosiła ją o konsultację, BO SYN NIE MÓWI? Czy niech sama do tego dojdzie?

piątek, 26 września 2014

Rola Nutelli i brazylijskich sztuk walki w opiece i wychowaniu dzieci do lat trzech

Nie ma co ściemniać. Nie ma co udawać, że jest inaczej, skoro jest właśnie tak. Wrzesień w domu Matki Wyluzuj! mija pod znakiem przedszkola. I chorowania. Nie ma co wymyślać tematów do pisania na siłę, skoro jedyne o czym się myśli to:
- czy pójdzie jutro do przedszkola?
- czy pójdzie pojutrze do przedszkola?
- kiedy wreszcie pójdzie do przedszkola, bo normalnie zwariuję?!?
- uff, w końcu!
- czy wróci z gorączką?
- czy wróci z katarem?
- czy z katarem można posłać do przedszkola?
- będzie w przedszkolu płakał?
- zaśnie na drzemce?
- weźmie dziś syrop czy będą cyrki?
- wysmarkał się Matce w rękaw czy tylko w spodnie?
- wysmarkał się w kanapę?
- jakim cudem można wysmarkać się w szafę?
- po cholerę to zebranie w przedszkolu na początku września, skoro ostatnie było na koniec sierpnia?
- naprawdę tak wyglądają zebrania dla rodziców?
- i tak będą wyglądać już do końca szkoły średniej???
- omójborze!!!

Na szczęście zebrania w szkole wziął na siebie Ojciec Pierworodnego. Po zakończeniu aktualnego etapu edukacji Syna, Matka umywa ręce. Choć taki podział sprawia, że zapewne ominą Ojca, będące kwintesencją zebrań przedszkolnych, jakże pasjonujące, zażarte, pełne emocji i zwrotów akcji dyskusje i boje na temat Nutelli w jadłospisie stołówki, kończące się rozgorączkowanymi okrzykami właściciela placówki: "Nie zabierajmy dzieciom Nutelli!". Matka obawiała się, że dojdzie do tego, że w obronie słodkich kanapek ktoś będzie kładł się Rejtanem przed wejściem do kuchni, przeciwnicy zaś ostentacyjnie spalą kartkę z menu na najbliższy tydzień. Mimo że do porozumienia nie doprowadzono, obyło się bez tak ostatecznych kroków. Szkoda.
Ale trzeba przyznać, że dla tego jednego wątku warto było jechać prosto z pracy na półtoragodzinne zebranie tramwajem przez pół miasta, w dodatku z gorączką i brakiem jakichkolwiek chęci do życia.

Poza tym na zebraniu okazało się, że placówka bardzo szybko poznała się na Synu Pierworodnym. Wystarczyły 4 dni jego obecności. A pani zajmująca się dogoterapią sama, dobrowolnie zrezygnowała z prowadzenia zajęć. I słusznie, znęcanie się nad zwierzętami jest w Polsce karalne. Kot, który przebywa z Pierworodnym od jego narodzin ewidentnie potrzebuje terapii, a czy ktoś słyszał o kototerapii? A mało to psów Pierworodny już zmęczył? Niech się sam męczy. Niech się bardziej wprawia w męczeniu innych. Przedszkole wychodzi naprzeciw potrzebom swych wychowanków i w zamian zaoferowało coś znacznie bardziej praktycznego. Sztuki walki. Capoeira. Będzie się działo. Dodatkowo jest szansa, że jeżeli Pierworodny nie nauczy się kopać niczym Bruce Lee w "Tańcu z Gwiazdami", nie wyskacze nadmiaru energii albo nie zacznie tańczyć samby (czy co się tam po brazylijsku tańczy), to może choć liźnie odrobinę portugalskiego. Bo w poniedziałki, gdy ma angielski, i tak zawsze choruje. Jak pozna portugalski to przynajmniej jest szansa, że w paru miejscach na świecie się dogada, bo póki co, w Polsce potrzebuje tłumacza. Nawet sprawdziła Matka w Wikipedii - język portugalski jest używany przez ponad 210 mln ludzi, podczas gdy język polski tylko przez 44 mln. Może więc nie ma sensu upierać się przy tym polskim, tylko zająć się czymś praktyczniejszym?

Cumprimentos, Mãe Relaxar!
czy jakoś tak
(*Pozdrawiam, Matka Wyluzuj!)

wtorek, 23 września 2014

Monitoring

***
PRZED

- Jak myślisz, będziemy widzieć tylko grupę Pierworodnego czy  wszystkie dzieci? Bo z tej strony wychodzi na to, że chyba wszystkie - zastanawiała się Matka po pierwszym zalogowaniu się do przedszkolnego systemu.
- To co, że wszystkie? - Dla Ojca temat był oczywiście bez znaczenia.
- Po co mi widok innych dzieci? Poza tym nie chcę, żeby wszyscy mogli oglądać naszego Syna. - Matka jak zwykle zbyt poważnie podchodziła do spraw błahych.
- Będzie gwiazdą internetu!
- O jaaa... Po mamusi - rzekła niby wzruszona, ocierając wyimaginowaną łezkę z oka.

***
NA POCZĄTKU

Przez trzy dni chodził ubrany na niebiesko - bluzka z dinozaurem, jeansowa koszula z lokomotywą i inne ulubione outfity. Jednak system monitoringu ma swoje wady. Jedną z nich jest to, że dziecko ubrane na niebiesko można pomylić z innym dzieckiem ubranym na niebiesko. Poza tym dziecko ubrane na szaro-niebiesko zlewa się z wykładziną.
Czwartego dnia Matka postanowiła być sprytna i przechytrzyć system. Ubrała Syna w czerwoną koszulkę.
Pięcioro innych rodziców też postanowiło być sprytnymi.
Do wad monitoringu należy dopisać, że dziecko ubrane na czerwono można pomylić z innym dzieckiem ubranym na czerwono.

***
TERAZ

Generalnie Matka nadal podtrzymuje swoje zdanie, że monitoring w przedszkolu to ZŁŁOOO. Bajer, gadżet, atrakcja, wabik na rodziców, który tylko pozornie uspokaja oraz daje poczucie bezpieczeństwa i komfortu psychicznego, a w rzeczywistości sieje zamęt, ferment i niepokój. Tzn. pozornie daje to poczucie rodzicowi  rzecz jasna. Bo wszyscy inni, razem z dziećmi i przedszkolankami na czele, mają kamery w nosie.
Miało być przecież tak, że Pierworodny wyrusza rano w świat, a Matka, która w pracy musi być dopiero na 12:00, ma czas na ogarnięcie siebie, ogarnięcie mieszkania, ogarnięcie zakupów i spraw zaległych - co oczywiście wszystko i tak by się skończyło na ogarnianiu internetu.
Tymczasem w przedszkolu jest monitoring, przy którym czas Matka marnotrawi nie tylko przed pracą, ale i w pracy. A bywa, że i w drodze do pracy. I przeżywa. A czemu inne dzieci w fartuszkach do posiłku a on nie? A dlaczego z nikim się nie bawi? A czemu nie śpi na leżaczku, tylko na podłodze i czemu nie w piżamce? Jezzzzuuu, czy on je nutellę? - przecież pani miała pamiętać, że jest uczulony na orzechy! A gdzie on zniknął? Gdzie jest mój Syn??? Gdzie... Ach, rączki mył...

Niby już udaje się Matce nie włączać strony z nagraniem z kamery jeszcze na przedszkolnym korytarzu tylko na przykład dopiero po dwóch godzinach. Ale żeby tak nic a nic nie zerknąć? Co to to nie, na to nie jest jeszcze gotowa.

Ale gdy tak popatrzeć na wszystko z innej strony, zawsze to jednak mniej nerwów, niż gdy Pierworodny siedzi chory w domu i ma się stały i bezpośredni wgląd w to, co wyprawia.

piątek, 19 września 2014

Zdradzę Wam jeden patent na to, jak pogodzić się z mężem ;-)




Od czasu do czasu w każdym małżeństwie następują gorsze dni. Bywa, że robi się na tyle poważnie, że nazywa się to już kryzysem, bywa, że kończy się jedynie na kilku tzw. cichych dniach, bywa, że wystarczy jeden szybki a porządny wybuch a potem takiż sam seks na zgodę i już po sprawie. Bywa różnie, bo różne są małżeństwa, jak też różne są powody nieporozumień.
Gorsze dni dopadły też Matkę i Ojca. Niby nic poważnego, ale ciągnęło się to niemiłosiernie długo. Na początku ciche dni, a potem to już tak siłą rozpędu poszło, że niby rozmawiają, ale tak naprawdę to normalnie nie jest. Bo honor nie pozwala pierwszemu zacząć rozmowy innej niż na temat bieżących spraw domowych lub służbowych i to tylko tych pilnych.

Po czym poznać, że w małżeństwie Matki i Ojca normalnie nie jest? Po tym, że jest grzecznie.
Gdy jest normalnie, drobne złośliwości i uszczypliwości latają w powietrzu w ilościach hurtowych. Na zmianę z wyrazami uwielbienia i miłości. A w zasadzie to nawet częściej. Kiedy robi się poprawnie, uprzejmie i taktownie, wiedz, że coś się dzieje... Gdy między Matką i Ojcem zanikają wyrazy miłości automatycznie znikają także docinki, figlarne kąśliwości i żartobliwe przytyki.

W każdym razie trwały tak sobie te gorsze dni, ciążąc obojgu. Bo ileż można żyć bez tych uszczypliwości, ileż można gryźć się w język...

Doszło do tego, że Matka samej sobie musiała dogryzać. Jak na przykład wtedy, gdy Ojciec zabrał się za robienie kolacji. Już sam fakt, że się zabrał świadczy o tym, że coś między nimi było na rzeczy. O ile zrobienie kolacji polegające na wystawieniu z lodówki na stół wszystkiego, co potrzebne będzie do kanapek nie jest niczym niezwykłym w wykonaniu Ojca, o tyle zabranie się za prawdziwe gotowanie jest rzadkością. Tego dnia zaplanowane było jedno z popisowych dań Matki, tyle że leń ją ogarnął w ostatniej chwili, po tym, jak całe popołudnie spędziła przygotowując wypasiony obiad, a Syn obudził się po drzemce i nie raczył nawet posmakować. Zabrał się więc Ojciec uprzejmie za to gotowanie, a że nie robi tego często, działał zgodnie ze wskazówkami Matki.
- Podsmaż boczek. A w międzyczasie umyj i pokrój pieczarki.
Spojrzał Ojciec bezradnie w stronę zlewu. Zrezygnowany zaczął zakasywać rękawy.
- No to trzeba będzie najpierw pomyć te miski...
Zlew jednokomorowy. Stąd ten wniosek.
- Ale co Ty robisz? Weź sitko z szafki, przełóż w nie pieczarki. Jedną ręką trzymasz sitko w powietrzu, a drugą płuczesz.
Ojciec spojrzał z podziwem i doznając olśnienia stwierdził:
- I w ten sposób nie trzeba będzie myć żadnej miski!
- Widzisz jaką ja mam wprawę w niemyciu garów?
Cóż, mycie naczyń - tych nienadających się do zmywarki, jest czymś, co w oczach Matki, zawsze może jeszcze z godzinkę poczekać. Nie zając. Ale żeby sobie Matka sama musiała to wypominać...

I tak trwali w impasie. Co rusz któreś chciało wyciągnąć rękę na zgodę, ale zawsze coś lub ktoś stawał w tym momencie na przeszkodzie. A niełatwo wytrzymać ze sobą czy to w domu czy w pracy, gdy wciąż trzyma się język za zębami. A jak Matka musi trzymać język za zębami, to staje się nerwowa. I przyszedł dzień, kiedy już wolała siedzieć w biurze sama, zamiast z Ojcem, który ją wkurzał i nawet nie miała jak mu tego powiedzieć.
- To ja pojadę po te papiery do magazynu - rzekł w końcu, co w aktualnym stanie rzeczy i przy zagęszczającej się atmosferze, było jak powiew świeżego powietrza.
- Jedź, jedź - ochoczo zakrzyknęła Matka. - I bez kwiatów nie wracaj - dodała pod nosem.
- Co? - Ojciec, który usłyszał ostatnie zdanie za swoimi plecami, najwyraźniej przekonany był, że jednak się przesłyszał.
- Ojej, powiedziałam to głośno...? - Zdziwienie w głosie zabrzmiało wyjątkowo sztucznie, choć naprawdę powiedziała szybciej niż pomyślała.

Pojechał. Wrócił. Z bukietem.
Taka głupota? Wystarczyła? Znów mogło być normalnie. Niby jeszcze nieśmiało, ale na powrót zaczęli być sobą.

Już po chwili można było się o tym przekonać. Do biura wleciało kilka much. Wyjątkowo natrętnych.

- Nie chcę być złośliwy, ale one wyraźnie latają przy Tobie...

- Nie chcę być złośliwa, ale nie było ich, póki nie pojawiły się tutaj te kwiaty...

Uff, jak dobrze. Jak normalnie.


czwartek, 11 września 2014

Zaraza, czyli nie stać nas na przedszkole



Teoretycznie Matka z Ojcem na domowe finanse nie narzekają. W sumie nie wiadomo czy dlatego, że powodzi im się nie aż tak znowu najgorzej, czy dlatego, że są w tej kwestii nietypowi jak na kraj, w którym przyszło im żyć i po prostu nie narzekają. W praktyce w luksusy nie opływają, wiele wydatków spada znienacka, czy nie wiadomo skąd jeszcze, w ojcowską firmę wciąż muszą inwestować, a kredyt na 32-metrowe mieszkanie będą spłacać jeszcze 19 lat.

W związku z tym nie wiadomo, co im do głów strzeliło i po co wymyślili sobie całe to przedszkole dla Syna Pierworodnego. Jakby za mało mieli problemów. Jakby im się za dobrze powodziło. Edukowanie się Syna, doświadczanie kontaktów z rówieśnikami, nauka samodzielności i całe to dobro, które miało na Pierworodnego spłynąć w przedszkolu trwało 4 dni. Potem płynęły już tylko gile z nosa.
(Przy których pomocy nie omieszkał hojnie rozprzestrzenić zarazy na Matkę.)
Mniej więcej gdy temperatura dobiła do 40.5 stopni, ktoś, chyba Ojciec, rzucił hasłem: "To co, już go wypisujemy z tego przedszkola?".

Hmm, policzmy najpierw, jak na tym wyjdziemy...

Wpisowe. Płatne raz do roku, przy podpisywaniu umowy.
Czesne za miesiąc. Jednak, gdyby teraz wypisać Pierworodnego, należałoby opłacić jeszcze miesiąc następny. Ot, taka sprytna ta umowa.
Bilety tramwajowe. Do tej pory 12 x 2,60 zł = 31,20 zł (w dzień, w którym Syn się rozchorował Matka miała kupić bilet miesięczny) + benzyna, kiedy dwa razy odwoził lub przywoził Ojciec.
2 ohydne kawy w barze przy Realu 2 x 3,90 zł.
Internet - czyli monitoring jako bajerancka usługa niby w cenie czesnego, ale nikt nie przewidział tego, że z jego powodu Matce po raz pierwszy skończy się pakiet internetu w telefonie, który ma w abonamencie. 5 zł kosztował pakiet 50MB, który starczył na niecałe 2 dni. Potem okazało się, że pooooowooooollllneee łączenie się poza abonamentem jest cholernie drogie, wiedzieliście? Bo Matka nie wiedziała. To Ojciec jest tym, który zajmuje się domowymi rachunkami i to on Matkę oświecił. Zimny pot oblał go, gdy z jego obliczeń wyszło, że wydała Matka przez 2 dni 300 zł. Na szczęście znalazł jakiś lepszy, w sensie bardziej korzystny cennik i wyszło, że jednak 72 zł. Do czasu nadejścia rachunku do końca nie wiadomo więc, czy poszło (optymistycznie) 72 zł, czy (pesymistycznie) ponad 300.
Apteka. Ok. 95 zł (lekarstwa Pierworodnego), ok. 30 zł (lekarstwa Matki) + te które były w domu.
3 dni nieobecności Matki w pracy, czyli koszty zastępstwa.

Kartka, długopis... To do tego, to w pamięci, jeszcze to. Ile? Nie może być!!! Kalkulator! Gdzie jest kalkulator? No przecież, w laptopie. To plus to i jeszcze to. Aha, jeszcze tamto. No jak byk wychodzi:

1600 zł (przy wersji bardzo optymistycznej, mimo wszystko Matka jest optymistką). I nie wliczając kosztów nowych kapci i 2 nowych piżamek, których zapewne by się nie nabywało, gdyby nie pójście do przedszkola oraz zapasu melisy, który za chwilę będzie Matka zmuszona wykupić we wszystkich pobliskich sklepach, jeżeli chce uniknąć nagłówków w tabloidach "Nie wytrzymała z chorującym przedszkolakiem w domu. Próbowała zabić się połykając na raz 70 elementów puzzli ze świnką Peppą, a gdy to nie dało rady, zadźgała się czerwoną kredką Bambino." /wiem, tytuł trzeba dopracować, przydługi/

1600 zł. No jak nic wychodzi 400 zł za dzień. A przecież ani razu nie został do podwieczorku. Nawet na drzemce nie był. I dwa razy spóźnił się na pierwsze śniadanie. I sama Matka widziała, że nie tknął herbaty, czy co mu tam dali w kubeczku.
Jeszcze żeby to było 400 zł za cały dzień. Z rachunków wychodzi Matce, że on tam łącznie był coś koło 12 godzin dopiero. Czyli średnio 3 godziny dziennie. A to znaczy, że godzina w tym przybytku wychowania, zabawy i edukacji kosztowała ok. 133 zł.
A za 133 zł za godzinę to Matka se może wynająć nianię/guwernantkę/piastunkę co to do snu lulała choćby samego syna księżnej Kate i księcia Williama.

Oszczędności?
Teoretycznie, jeżeli nieobecność dziecka w przedszkolu jest zgłoszona do godziny 15:00 dnia poprzedniego, to od czesnego można sobie odliczyć 5 zł (czyli dzienną stawkę żywieniową). W praktyce Pierworodny opuścił 5 dni, ale zgłoszonych zostało tylko 3. Gdyż ponieważ dziecko nie było aż tak przewidujące, roztropne i dbałe o domowy budżet, by zagorączkować przed godziną 15:00. A gdy już się rozchorowało na dobre to zaraziło też Matkę (wycierając smarki w jej twarz - przy czym udawało z uśmiechem na ustach, że chce zrobić z nią noski-miłoski), w związku z tym kolejny dzień, w którym należało zgłosić nieobecność niemal w całości przespali i gdy o 16-tej otworzyli oczy, znów było po piątaku.
Teoretycznie w domu także zaoszczędzono na posiłkach. Ani chory Syn, ani chora Matka nie cierpią na nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. W praktyce to, co zaoszczędzono na braku apetytu Pierworodnego, wydano na jego ulubione soczki - byleby coś pił.

W dodatku dziś kolejne zebranie dla rodziców w przedszkolu. Z kolejnych obliczeń wychodzi Matce, że bywa w przedszkolu częściej niż Syn. I że znów wyda 5,20 na tramwaj. Akurat jedna dzienna stawka żywieniowa. Plus 20 groszy - a nuż się znajdzie gdzieś na ulicy.

Tak że tego... jeżeli całe to przedszkole ma się jakoś zwrócić, wychodzi na to, że trzeba będzie przyprowadzać Pierworodnego w poniedziałki rano i odbierać w piątki tuż przed zamknięciem. Może jeszcze się wyjdzie na prostą. I niech lepiej nauczą go tego angielskiego, co to się ma zacząć od 15 września. Niech i pożytek jaki z tego wszystkiego będzie, bo co Matce po tym jednym wymiętym  rysunku na lodówce, co go przytachał Syn trzeciego dnia. Od dogoterapii za wiele Matka nie wymaga, ich wymysł to niech się sami teraz martwią o te psy.

czwartek, 4 września 2014

Przedszkole. Dzień Trzeci. Dzień Czwarty.

Trzeciego dnia Pierworodny przyniósł z przedszkola karteczkę, na której Pani narysowała mu pieska. Ładnie narysowała. Powiesiliśmy na lodówce.

Czwartego dnia Pierworodny przyniósł katar. I gorączkę.

Dzień piąty? Witamy w domu.

środa, 3 września 2014

Przedszkole. Dzień Drugi. To samo, tylko gorzej.

I na co było to cholerne zdrowe podejście do sprawy? Po co było zmieniać coś, co wczoraj się sprawdziło? Trzeba było siedzieć z tyłkiem na ławce i nachapać się widoku bawiącego się Pierworodnego na ekranie telefonu. Na zapas. Ale nieeee... Musiała Matka udowodnić sobie, że jest twardzielem. A przecież już wiadomo, że jest. Bo nie płakała pierwszego dnia przedszkola. Ale nieee... Musiała Matka udowodnić sobie, że w tym twardzielstwie potrafi osiągnąć poziom hard. I wyszło na to, że naprawdę musiała i nie miała odwrotu.

Cały schemat powtarzał się tak, jak wczoraj. Szło nawet lepiej, bo Pierworodny, wiedząc czego się spodziewać i bardzo się tym ciesząc, zjadł śniadanie, nie ociągał się po drodze (przynajmniej jak na dwulatka), a i tramwaj tym razem przyjechał /powiedzmy/ o czasie. W szatni wszystko super. Traktorek był. Pierworodny kazał jakiejś stażystce chwalić swoje kapcie. Potem jakąś panią złapał za rękę... i poszedł do sali. I tyle go Matka widziała. Już ciszej niż wczoraj, już bardziej do siebie, zawołała: "Pa-pa, Synku!".

I znów została samiuteńka w tym holu... Takim pustym...

Poszła więc do tego co wczoraj hipermarketu. Z zamiarem, że dziś to już na pewno zrobi jakieś zakupy. I tylko na chwileczkę, momencik dosłownie, przycupnęła na tej samej ławeczce, co wczoraj. Strona przedszkola. Login. Hasło. Tylko odrobinkę zerknę. Kurczę, trzeba w wyraźniejsze kolory go ubierać. Ciężko go dziś wyłapać. Co te wszystkie dzieciaki takie blond? O jest! Bawi się. No to fajnie. Bawi się. Bawi się. A czemu on jest w jednym kapciu? Gdzie drugi? Aha, w rączce trzyma. Razem z Pieskiem. Ciekawe, co zrobi z tym kapciem? Idzie, idzie, idzie... No jak ładnie. Do pani poszedł. A czemu pani na niego nie patrzy? Co ona tam tyle gada z tą drugą? Ile można gadać? Eeej no! Kapcia mu załóż! Siedzą i gadają. Już z minutę chyba tak gadają. I siedzą. Albo nawet dwie. Nie widzi, że Pierworodny z tym kapciem stoi? Heloł! Nie widzi. Poszła. A on został. Moje biedne maleństwo z jednym kapciuszkiem. I co on tam teraz... NIE! WRÓĆ! Co ty pleciesz? Dzieciak całe życie bez kapci lata, nic mu nie będzie jak chwilę w jednym polata. Przecież zaraz ktoś to zauważy. Kobieto, opanuj się! A ten monitoring to co się tak rwie? No masz ci los, zaciął się na moment. O, ma już dwa kapcie. I nie wiem kto mu założył. Jak dobrze, już dobrze, już dobrze, dobrze, znów się bawi. NIE! Koniec! Stop! Bo oszaleję. Idę na te zakupy.

I poszła. Nowe puzzle dziecku kupić.
Zapłacić nie zdążyła, jak przyszedł SMS, że wykorzystała limit internetu. I że albo godzi się na zwolnienie obrotów albo za 5 zł może wykupić 50 MB. Z tym kodem.

No jasne, 5 zł to w sumie nie dużo, a tu przecież chodzi o Pierworodnego, o jego bezpieczeństwo. Zdrowie, przyszłość, edukację. Dobra, bzdury, o Matkę przecież chodzi, o jej poczucie bezpieczeństwa, o jej niepewność, nie może znieść myśli, że nie wie, co tam się dzieje. I czy Syn ma dwa kapcie. A tam, kit z tymi kapciami! Trzeba wykupić ten pakiet za 5 zł. Z tym kodem.
Ale... co z tym kodem? Gdzie to się wpisuje? O w mordę!

Dnia bez internetu właściwie nie miewa. Dżimejle, fejsbuki-sruki i oczywiście blog codziennie. Taka nowoczesna, psia jego mać. Smartfona ma, w mordę jeża. A jak przychodzi co do czego, to się okazuje, że pakietu internetu nie potrafi wykupić.
Po kiego grzyba wysyłają jakiś kod, skoro nie piszą, co z nim zrobić?

Więc siedziała Matka taka zdezorientowana, nie wiedząc, co ze sobą począć. Czym się zająć? Zajęła się więc obrzydliwą kawą. Nie, to niemożliwe, wczoraj nie była taka ohydna... Wyciągnęła zeszyt z torebki, coś tam naskrobała, zerkając na zegarek mniej więcej co 45 sekund. Wreszcie przyjechał Ojciec Pierworodnego, okazało się bowiem, że mogą dziś razem odebrać Syna. Zrobił z tym kodem to samo, co Matka robiła tylko inaczej. I zadziałało. Jest! Działa. O, bawi się. To dobrze. Już taka godzina? No to jedziemy.

- Ale "Maleństwa" jedzą teraz obiad. Zaczekają Państwo?
- Zaczekamy.
Zaczekali. 
11:30 i obiad? W domu często-gęsto o tej godzinie śniadanie jeszcze trwa.

Wyszedł ze swoją wychowawczynią z sali. Odrobinę mniej pewnie niż wczoraj. Ale odrobinę bardziej niż wczoraj ucieszony - w końcu czekało na niego więcej rodziców niż się spodziewał.
- Miał mały kryzys. Troszkę nam dziś płakał - zrelacjonowała sytuację przedszkolanka. 
Serce Matki zamarło, serce Ojca pękło i roztrzaskało się o posadzkę.

Płakał. A Matki przy nim nie było... I zdała sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu Pierworodnego miała miejsce taka sytuacja. Został ze swoim płaczem sam. Bez Matki, Ojca lub Babci. I tak naprawdę dopiero z tą myślą przyszły obawy. Bo to, że Matka przeżywa w sobie całe to przedszkolne zamieszanie, w rzeczywistości nie ma nic wspólnego ze strachem o dziecko - to raczej tylko reakcja na stres związany z tym, że maleńki syneczek nie jest już taki maleńki, staje się samodzielny i trzeba go w tej samodzielności wspierać. Tymczasem, do samej idei przedszkola Matka była tak pozytywnie nastawiona, że nie przyszło jej na myśl, w jak trudnych emocjonalnie sytuacjach zostanie Syn postawiony, z czym będzie musiała zmierzyć się jego główka, jak dorosnąć w ciągu najbliższych tygodni. I teraz dopiero troszeczkę Matka się boi. Kto wie, jak zareaguje, gdy znów zostanie sama w pustym holu...

W samochodzie wypytywała trochę Pierworodnego o dzień w przedszkolu. Zmęczony, odpowiadał bez entuzjazmu, spokojnie, znudzonym tonem. Dopiero, gdy padło pytanie o panie z przedszkola, cały się rozpromienił, ożywił i pojaśniał.
No! Może na razie Matka im zapomni tego kapcia?

wtorek, 2 września 2014

Przedszkole. Dzień Pierwszy

Śniadanie z przejęcia nie ruszone. Plecaczek spakowany. Nowe kapcie w środku. Jazda tramwajem. Szafka z imieniem, nazwiskiem i traktorkiem. Traktorek jest najważniejszy. Bo taki sam traktorek jest też na półce z kubeczkiem, szczoteczką do zębów i ręczniczkiem.

Dzień po rodzinnym pikniku otwierającym nowy rok w przedszkolu, Pierworodny był nieco zaskoczony, że gdy przyszedł, nie czekał na niego klaun robiący balonowe zwierzątka, że nie ma dmuchanych zamków, dzieci z pomalowanymi buźkami, grilla, ciasta, muzyki, pani śpiewającej, że nie może już robić z piany baniek większych od siebie samego...
Jednak nie zmieniło to jego ekscytacji i żwawo powędrował do szatni.

- To o której mam po niego przyjść? - zapytała Matka w holu przedszkola, kiedy Syn, zupełnie nie oglądając się za siebie, złapał jakąś panią za rękę i powędrował do sali "Maleństw". Do jego prawego ramienia tulił się Ukochany Piesek, w rączce, by poczuć się jeszcze pewniej, trzymał Syn swoją książeczkę o żabce. Bardzo do serca wziął sobie Pierworodny radę, aby pożegnania były możliwie jak najkrótsze - dba o adaptację Matki do przedszkola. Nie zareagował nawet na wypowiedziane pro forma "Pa-pa, Synku!".
- Skoro to pierwszy dzień, proszę być za półtorej - dwie godziny - odpowiedziała bardzo miła pani dyrektor.

I została Matka taka samiuteńka w tym obcym przedszkolnym holu...

Nie pozostało nic innego, jak wyjść z budynku i czymś się zająć. Na tę okoliczność opracowała plan już wcześniej. Nieopodal przedszkola znajduje się hipermarket. Wydawało się więc, że wielki sklep z mydłem i powidłem będzie idealnym miejscem, by czas płynął możliwie jak najszybciej, by jak najmniej myśleć, wymyślać, obmyślać i panikować. Tak, wydawało się...

Ruszyła Matka dziarsko w stronę marketu.
- Jejku, przecież mam tylko półtorej godziny. Samochodem jakoś ta droga taka krótka się wydawała, chwila-moment dosłownie. Idę i idę, cholera. A to nawet nie połowa drogi. Ciekawe jak tam Młody, tyle czasu już minęło, może tęskni... Ile jeszcze do tego Reala? Jak dojdę to już trzeba będzie wracać. A jak on tam płacze? Nie, na pewno nie. Ciekawe czy już się zorientował, że mnie z nim nie ma. Zapewne tak, przecież tyle czasu minęło. Może już trzeba by zawrócić? Lepiej się nie spóźnić. Która to godzina? O rzesz fak! To dopiero 6 minut... Yyy, to może ja lepiej pójdę do tego sklepu. Ręce czymś zajmę, oczy, myśli. Dobrze, że w domu nie siedzę. Na bank bym teraz sprawdzała, czy ten monitoring na stronie przedszkola działa. Właśnie, monitoring. Ciekawe czy to w ogóle by działało na smartphonie? Nie! Miałam nie świrować. Żadnego sprawdzania na telefonie. A'propos telefonu, dzwoni tu coś. O kurde, o kurde, mail z przedszkola!!! Coś jest nie tak? Dlaczego już piszą? Dlaczego nie zadzwonili? Aaa spoko, to tylko jakiś automatyczny mail z systemu. Co? Że pod tym linkiem działa monitoring? To może tak tylko zerknę jak to wygląda, skoro już napisali. Na momencik tylko... Działa! Ale fajnie. Jest Pierworodny! Bawi się. Nic mu nie jest. To zaraz wejdę do tego marketu, a teraz tylko tu, przed wejściem, chwilę na ławce posiedzę i popatrzę. Bawi się. Bawi się. Bawi się. O, bar otworzyli. Kawę poproszę. Bawi się. Słucham? Czarną. Bawi się. Słucham? Sypaną. Dziękuję. Bawi się. Bawi się. Kawa się skończyła? Już? Bawi się. Kurcze, za 15 minut trzeba będzie się zbierać, nie ma już sensu iść na zakupy. To posiedzę i popatrzę...

I tak minęła godzina i czterdzieści pięć minut. Pierworodny zachwycony. Mała awantura, bo owszem, on chętnie wyszedł z sali, ale tylko po to, by pokazać Matce, jakim fajnym samochodem się bawi, a nie żeby już wracać do domu. Jego wychowawczyni orzekła, że wszystko było w porządku - Matka nie dała po sobie poznać, że wie. Chodzenie w kapciach bardzo przypadło mu do gustu, więc sugeruje, że w domu też by chciał. Bo Matka wyrodna dziecku nigdy wcześniej kapci nie kupiła. Ku przerażeniu matki własnej. Na drugie śniadanie było jabłko. Soczku nie dali (a obiecywali). Tak, przyjdzie jutro znowu.

Fajne to przedszkole. I jakie bezpieczne. Fakt, wychodził wkurzony, że to już koniec, ale cały i zdrowy. Za to już znowu zadowolony, pod domem, gwizdnął się na chodniku i poharatał obie dłonie. I tak bolały go te ręce, że na własnych nogach iść nie mógł. A przestały boleć dopiero, gdy dostał od Babci nowe naklejki.

- Synku, a co było fajnego w przedszkolu? - Cóż, odpowiedź była do przewidzenia.

A jutro Matka musi przeżyć to samo. Tylko dłużej.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Przemówił!




W samą porę. Jutro pierwszy dzień przedszkola.
Znikają obawy związane z trudnościami w porozumiewaniu się z Pierworodnym.

Taki progres, taki progres... Nikt Matce nie powie, że przedszkole to zło. Pierworodny dopiero co zapisany a już takie postępy. Na dwa dni przed rozpoczęciem przedszkolnej edukacji z wrażenia zaczął mówić.

Fakt faktem, choć Matka starała się zachować spokój i cierpliwość, jednak obawy i niepokój w niej narastały. No bo co z tym mówieniem Pierworodnego??? Przez ponad pół roku żadnego nowego słowa. W zasadzie rok temu używał więcej słów niż teraz. Uspokajające jest to, że doskonale rozumie, co się do niego mówi. Jednak dziwne, że zawsze unika odpowiedzi, kiedy nie da się odpowiedzieć "tak" lub "nie" albo "mama" czy "tata".

Nigdy, ale to nigdy, nie odpowiedział też na zdanie zaczynające się od "Powiedz...". 
Żadne "Powiedz mama.", "Powiedz kotek." czy "Powiedz auto." nie wchodziły w grę. Na "powiedz" po prostu się zacinał, udawał że nie słyszy albo zmieniał temat.

Aż tu nagle taki postęp, taki postęp...

Pierworodny nauczył się nowego słowa.
Powiedział je sam z siebie i od dwóch dni powtarza przy każdej nadarzającej się okazji. Ku początkowej uciesze rodziców i niesłabnącej radości własnej.
Cieszy go więc, gdy ktoś zapyta: "Jakiego słowa wczoraj się nauczyłeś?" albo "Co ty powiedziałeś?".
Można też pytać: "A co tu masz?", "A co to jest?", "Jak to się nazywa?".
Są też chwile, gdy można zapytać o cokolwiek, by usłyszeć słowo dnia. Jaka to litera? Jak masz na imię? Można nawet nie pytać o nic, by je usłyszeć. Można usłyszeć je w najróżniejszych kontekstach i wypowiadane na różne sposoby. Pierworodny ćwiczy przy jego pomocy swój aparat mowy, bada jego możliwości i zachwyca się nowo zdobytą umiejętnością. Entuzjazm nie gaśnie.

Syn Pierworodny umie powiedzieć:
pupa.

Nie ma co, zabłyśnie w tym przedszkolu.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Matka jest Rodzicem, wiedzieliście?

Dziś dotarło to do Matki. Dotarło, że to już. Stało się. Nie ma odwrotu.
Po blisko dwóch i pół roku uświadomiła sobie, że /uwaga, uwaga!/
jest RODZICEM.
Do tej pory była tylko mamą swojego syna - Matką Syna Pierworodnego. Zdawała sobie sprawę z pełnienia tej zaszczytnej roli, ale dziś dotarło do niej, że przecież jest RODZICEM.
Ro-dzi-cem.
A to niecodzienne oświecenie nastąpiło za sprawą tego, że dziś Matka była na ZEBRANIU DLA RODZICÓW. W przedszkolu.
Nagle dotarło do niej, że nie jest sobie po prostu mamą swojego syna, jest RODZICEM, jednym z setek, tysięcy, setek tysięcy...
Jest jednym z TYCH. Z tych starych, odpowiedzialnych i poważnych ludzi. Chodzących na zebrania i spotkania z wychowawcami swoich młodych, beztroskich i niepoważnych dzieci.

Przecież jakby to było wczoraj... ścierała Matka glanami chodnik pod szkołą, drepcząc nerwowo od zakrętu do zakrętu wzdłuż swojego liceum i zerkając co chwilę w stronę bramy, pod którą umówiona była ze swoją Matką i zastanawiając się z jaką ta wyjdzie miną opuszczając szkolne mury po wywiadówce. Krótko: czy wydadzą się te wszystkie wagary czy nie? Będzie się czepiać ocen z matmy czy odpuści? Z pierwszej miny można było odczytać wszystko.

W podstawówce było łatwiej. W podstawówce nie urywało się z lekcji. Przynajmniej do czasu 8. klasy. (Tak drogie dzieci, dawno, dawno temu nauka w szkole podstawowej trwała 8 lat, a Matka, jako ostatni rocznik, załapała się na ten system.) W podstawówce Matka Matki chodziła na wywiadówki głównie po to, by odbierać listy pochwalne i zaciskać zęby, słuchając wywodów "Cioci Kobry" - wychowawczyni Matki. Tylko raz, przez te wszystkie lata poszedł Ojciec Matki. Raz, ale zapamiętali go wszyscy i raczej odetchnęli, gdy nie pojawił się już więcej. Bo Ojcu Matki trudniej zaciska się zęby, gdy słyszy głupoty.

A w przedszkolu? Nie pamięta Matka czy za jej czasów w przedszkolach były zebrania i kto na nie chodził. Wie natomiast, że /uwaga, uwaga, bo nie uwierzycie/ z pierwszego przedszkola 3-letnią wówczas Matkę wyrzucono. Tak, dobrze przeczytaliście. Wyrzucono Matkę jako nie przejawiającą chęci do przystosowania się do panujących tam zasad i nie integrującą się z większością rówieśników. Tak to mniej więcej można ładnie ująć. W rzeczywistości przedszkole to było koszmarem, nie generującym żadnych miłych wspomnień. A tamtejszej wychowawczyni Matka boi się po dziś dzień i gdy kiedyś pokazała ją Ojcu Pierworodnego na ulicy to stwierdził, że się nie dziwi. Za to kolejne przedszkole było fajne, stworzyło wyłącznie fajne wspomnienia i, co ciekawe, żadnej z tych fajnych pań przedszkolanek Matka nie pamięta i na ulicy by nie rozpoznała.

A teraz to Matka była na zebraniu. Obciachu dziecku nie narobiła, bo siedziała cicho. Niczego nowego się nie dowiedziała. Poza tym, że w ramach dodatkowych zajęć Syn będzie miał w przedszkolu dogoterapię. Wrażenia to większego na Matce nie zrobiło, raczej pomyślała sobie, że może się zdarzyć tak, że to raczej pies będzie potrzebować terapii po zajęciach z Synem. Dogoterapia? W przedszkolu Kuzynki Pierworodnego dwuipółlatki uczą się grać na skrzypcach! To dopiero hipstersko brzmi.
- Kochanie, co dziś robiłeś w przedszkolu?
- Jadłem chlebek z dzemikiem i kakałko, bawiłem się z chłopakami, glałem "Wysły w pole kulki tsy" na stladivaliusie a potem lezakowałem.
Poza tym panie mają zamiar uczyć Pierworodnego angielskiego. A niech uczą. Matka wprawdzie miała nadzieję, że nauczą polskiego, ale lepszy rydz niż nic. 25 lat temu Matkę też uczyli w przedszkolu angielskiego i fakt, do teraz pamięta jak po angielsku liczy się do 10, jak brzmi po angielsku "książka" i jak "ziemniak". I jeszcze "rower" - bo pani od angielskiego była fanką zespołu Queen i namiętnie włączała przedszkolakom piosenkę "Bicycle race". A na przykład z tego, czego uczyli Matkę we wszystkich późniejszych latach, pamięta naprawdę niewiele więcej.

Za to po zebraniu uciekł Matce tramwaj. Ale tak bezczelnie. Motorniczy musiał widzieć jak Matka biegnie, jak przeskakuje przez tory, jak drałuje przez trawnik i musiał też widzieć, że dobiegła i wyciągnęła rękę, aby nacisnąć guzik otwierający drzwi - w tym momencie odjechał. I już, już miała pokazać mu "faka", skoro i tak ręka już wyciągnięta, gdy pomyślała: "A jak za mną stoją jacyś rodzice z tego zebrania? Głupio dać się poznać od razu z takiej strony". Rękę opuściła. Nikt za nią nie stał. Niedługo potem spotkała znajomego. Podwiózł ją do domu. Uznała, że to karma wynagrodziła ją za powściągliwość w rzucaniu "fakami".

Po powrocie do domu od progu usłyszała: "Tak chciałam dziś pochwalić tego TWOJEGO SYNA, ale..."
- Uuu, będzie ostro, skoro zniknął "mój wnusio" a pojawił się "twój syn" - pomyślała zdejmując buty, odkładając torebkę i przyjmując moc uścisków i uśmiechów od SWOJEGO SYNA.

sobota, 23 sierpnia 2014

Jestem stara. Ty też!

Jeśli chcecie uniknąć konfrontacji z własną metryką urodzenia, darujcie sobie czytanie tego tekstu. Ostrzegam, istnieje większa niż duża szansa, że po tym poście zdacie sobie sprawę z tego, ile właściwie macie lat i że jest ich niestety więcej niż Wam się wydawało.

Taka sytuacja.
Jak wiadomo, Ojciec Pierworodnego prowadzi firmę. W firmie, jak to w firmie, trochę ludzi pracuje. Są też tacy, co sobie od czasu do czasu dorabiają przy, nazwijmy to, pracach magazynowych. I tak właśnie w niektóre weekendy dorabia sobie córka jednej z pracownic. Córka - lat 18.

Magazyn. Weekend. Praca wre. Aby ją uprzyjemnić w tle leci muzyka. Losowo włączają się utwory z 25. płyt wydanych na 25-lecie Listy Przebojów Trójki. W związku z tym same przeboje i duża muzyczna różnorodność, czyli dla każdego coś miłego. Wśród obecnych 18-latka jest najmłodsza. W pewnym momencie zszokowana i jakby estetycznie zniesmaczona odzywa się:
- Oooborzeeee, coo too?
- Nie wiesz, co to za piosenka??? - niemniej zszokowany był Ojciec.
- Nie - odpowiedziało dziewczę zgodnie z prawdą.
- Przecież to "Orła cień".
- Aha - rzekła, nadal nie wiedząc z czym tę informację połączyć.
- Dzieciaku, matka cię przy tym rodziła! - dodał ze śmiechem Ojciec, szacując na chybił trafił tak i datę urodzenia, jak i rok wydania utworu.

I wiecie, co jest w tym najgorsze? Że nie pomylił się ani o rok. (I już nikomu nie było do śmiechu.)

A to znaczy, że na "pani" mówią Matce dzieciaki, które jednocześnie bez skrępowania (bo przecież już pełnoletnie) sępią fajkę. Że ktoś, kogo na świecie jeszcze nie było, a w najlepszym wypadku ochoczo walił w pieluchy, kiedy Matka spędzała wakacje, drąc się z koleżankami na huśtawce "słyszał ludzki szept, krzyczał, że wolność domem jest", teraz bezczelnie za jej plecami zalotnie kręci tyłkiem w bardziej niż krótkich spodenkach przed jej mężem.
Czujecie, o co chodzi? Ludzie, którzy mogą już głosować, legalnie pić wódkę, seks uprawiać, kupować papierosy, dzieci rodzić i wychowywać, hajtać się, dziary robić bez pozwolenia mamusi... nie znają piosenki "Orła cień"!
Strach pomyśleć o jak wielu rzeczach mogą jeszcze nie wiedzieć, jak wielu nie znać. Czy to w ogóle możliwe, że można być już dorosłą, nie wiedząc, że David Duchovny to nie "Californication" ale "Z archiwum X", nie bojąc się ani razu, oglądając w sobotni późny wieczór "Opowieści z krypty", nie wybierając, którą ze "Spajsetek" chciałoby się być, nie bawiąc się ani razu z kolegami z podwórka w "Drużynę A", nie emocjonując się ani razu tym czy Brenda i Dylan znów się zejdą, nie oglądając "Alfa", "Doogie Howser-lekarz medycyny" albo "Bill Cosbie Show", nie bijąc rekordów w Mario na Pegazusie, nie wiedząc co to takiego "Paszport Polsatu", nie zbierając kolorowych karteczek z notesików albo tazosów z chipsów, nie mając pojęcia o wojnie fanów The Kelly Family z fanami Backstreet Boys, nie spryskując się obficie dezodorantami Fa lub Impulse o zapachach coraz to dziwniejszych owoców albo nie podbierając matce perfum, by "pachnieć krzykiem z wykrzyknikiem", nie nosząc latem klapków w oczojebnym kolorze i koniecznie na wysokiej piankowej podeszwie albo wielkiego plastikowego zegarka, będącego bezczelną podróbą G-Shock Casio, nie podkochując się w detektywie z "Żaru tropików"?
Można już być dorosłą nie doświadczywszy tego wszystkiego???


Wpis zainspirowany przypadkowo włączonym na Polsacie koncertem "Polsat Sopot Festival" poświęconym latom '90. 

A tak naprawdę i w skrócie w tym wszystkim powyżej chodziło o to, że się Matce nostalgicznie i ciepło na sercu zrobiło, jak usłyszała Andrzeja Piasecznego śpiewającego "Imię deszczu" i zaraz każdy jeden plakat znad łóżka jej się przypomniał... 
A wkrótce potem dotarło, że za kilka lat, jak się Matce znów na sentymenty zbierze, Syn pewnie burknie pod nosem coś, czego lepiej żeby Matka nie usłyszała, przewracając przy tym oczami, jak i swego czasu Matka przewracała, gdy jej matka włączała płytę Piotra Szczepanika.

środa, 20 sierpnia 2014

Mamusia prawdę Ci powie

Wzięła się Matka za siebie. Jakiś kryzys wieku średniego czy inna franca przed 30-ką ją złapała, więc uznała Matka, że nie ma sensu dalej marudzić i maskować kompleksów głośnym dystansem do swojego fizis, tylko trzeba coś z tym zrobić.
Doszła też Matka do wniosku, że czas przestać się wygłupiać i dorosnąć (bo lada moment będzie trzeba dawać dobry przykład), czyli wreszcie musi przełamać PANICZNY lęk przed dentystą.
I jakimś cudem, jak pomyślała, tak zrobiła.

Tu następuje miejsce na pochwały dla Matki, na pogłaskanie jej po główce i powiedzenie, że jest dzielna. Przeżyła wizytę w zeszłym tygodniu, zapisała się na przyszły tydzień. Przeżyła też wizytę dzisiaj.

I w związku z tym, pisząc ten post, czuje właśnie Matka, jak puszcza z jej twarzy poranne znieczulenie. Bo jak się okazało, organizm Matki tak jest nieprzyzwyczajony do dentystycznego znieczulenia, że działa ono jakby nigdy nic przez 5 godzin. Nie zdając sobie z tego sprawy, dzisiejsze leczenie umówiła sobie Matka na tuż_przed_pracą.

A wczoraj wieczorem głośno wyraziła obawy z tym związane.
Siedzą sobie wszyscy na kanapie. Matka, Ojciec i zaczytana Matka Matki.
- Pamiętasz, że jutro do dentysty idę?
- Tak. Po południu? - dopytuje Ojciec.
- Właśnie nie, rano. I trochę się martwię jak ja w pracy będę wyglądać...
- ???
- No z takim KRZYWYM RYJEM.
- No wiesz... - Ojciec oburzył się matczynym doborem słownictwa.
- Nie ukrywajmy, ostatnio miałam KRZYWY RYJ.
Ojciec milczy. Na wszelki wypadek. Bo wiadomo, że w takiej sytuacji, cokolwiek powie, jako mąż może mieć przechlapane, a każde użyte słowo może być wykorzystane przeciwko niemu. Wybawiając go od odpowiedzi, ciszę przełamuje Matka Matki.
- No trochę miałaś krzywy - rzecze bez ogródek, nie przerywając czytania książki.
- Jak możesz?!? Przecież to Ty ją urodziłaś? - oburzył się na dobre Ojciec, który chyba wciąż ma złudzenia, co do ślepego zapatrzenia matek w swe dzieci aż po kres dni.
- Nooo - potwierdziła ten oczywisty fakt Teściowa, spoglądając znad okularów, po czym dodała - Ale wtedy jeszcze nie miała...

sobota, 16 sierpnia 2014

Idzie nowe

Stało się.

- Dzień dobry, chcielibyśmy oddać do Państwa dziecko - rzekł przejęty Ojciec Pierworodnego.
- Nie no bez przesady, do przedszkola tylko zapisać - poprawiła go zaraz Matka.

Od 1 września Syn Pierworodny będzie przedszkolakiem!
Decyzja podjęta naprędce, na ostatnią chwilę - no chyba, że poza Matką i Ojcem są tu jeszcze jacyś rodzice, którzy myślą o takich sprawach na dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku? Po prawdzie to myśleli już kilka miesięcy wcześniej, ale wtedy wspólnie podjęli decyzję odmienną od aktualnej. Aktualną w zasadzie podjęła Matka - jako ta słabsza psychicznie, dla której dzielenie wychowania własnego dziecka z własną matką jest nazbyt frustrujące (choć nie był to jedyny rozważany argument, tylko jeden z wielu). A Ojciec na tę decyzję przystał. Choć po pierwszej wizycie w przedszkolu wyglądało to tak:
- I jak Ci się podobało? - pytała przy wyjściu podekscytowana Matka.
- Poza tym, że go tu nie oddam? - dopytał spokojnie Ojciec, mijając Matkę i opuszczając budynek.
- Jak to nie oddasz?! - popędziła za nim zdenerwowana Matka.
- Zwolnię się z pracy i będę z nim w domu siedział! - "Aaaa, takie buty", uspokoiła się Matka, że to wyłącznie ojcowski lęk o maleńkiego syneczka a nie zastrzeżenia do samej placówki i odpowiedziała:
- Taa jasne. A poza tym to jak Ci się podobało?
- A poza tym to bardzo fajnie - orzekł, nadal nie zdradzając emocji.

Czyli ustalone. Pierworodny będzie przedszkolakiem. Tylko jeszcze przed ostatecznym podpisaniem umowy z placówką muszą wypełnić ankietę. Na razie jedynie ją przeczytali i stwierdziła Matka, że chyba trzeba będzie razem z Ojcem się napić. Bo czeka ich pierwsza poważna rozmowa na temat wspólnych celów wychowawczych. Do tej pory jakoś szło, człowiek się martwił, żeby dziecko posiłek zjadło, (w miarę) czyste chodziło, zabawek nie wyrzucało przez okno, języka obcym nie wytykało i o ludzkiej porze spać poszło. I raczej zgodnymi rodzicami w tych kwestiach Matka z Ojcem byli. Aż tu nagle... Przedszkole pisemnie ich pyta: "Jakie wartości chcą Państwo wpoić dziecku?". Łolaboga!!! I tylko jedną linijkę na to dali, więc się trzeba będzie poważnie zastanowić.
Ojciec już rozmyśla: "cynizm, cwaniactwo... a to dopiero przy literce Ce jesteśmy..."
Zresztą Matka ma problem z odpowiedzią na większość pytań. A myślała , że swoje dziecko zna jak nikt inny.
"Czy umie sobie radzić w relacjach z rówieśnikami?" - Przecież po to idzie do przedszkola, żeby się tego nauczyć. Trudno nazwać relacjami z rówieśnikami krótkie przypadkowe spotkania w piaskownicy, pociągu czy w kolejce w sklepie. Ale tak, jest lubiany przez dzieci, nie jojczy, nie marudzi, gdy ma się z kimś bawić, lubi dzieci i lubi z nimi przebywać. Wolałaby Matka, żeby trochę bardziej walczył o swoje, bo oddałby dzieciom wszystko, co posiada. Ale póki co nie przeżył jeszcze z tego powodu żadnego rozczarowania, więc nikt nie traktuje tej postawy jako problemu.
"Czy wychowywane jest bezstresowo?" - W sensie, że dziecko. No bez jaj. Na studiach uczono Matkę, że nie ma czegoś takiego jak bezstresowe wychowanie. A jak Matka stronę internetową przedszkola przeglądała, to jej wyszło, że często wspominana "wysoko wykwalifikowana kadra nauczycielska" to przynajmniej w połowie absolwenci tej samej szkoły, do której Matka z Ojcem uczęszczali (co Ojca, jak mu o tym powiedziała, wybitnie nie uspokoiło). No to co odpowiedzieć na takie pytanie? Bo Matka kontaktów z przedszkolem nie chce od razu zaczynać od sarkazmu, poudaje jeszcze trochę.
"Czy wychowywane jest według zasad, reguł?" - A co im to da, że Matka napisze, że tak, skoro nie pytają jakich? A jeżeli Matka ma ustalone z Synem wyjątkowo durne zasady, choćby, że w czwartki chodzą ubrani cali na różowo, we wtorki śniadanie dostaje ten kto wygra konkurs plucia w dal, a w piątki podwieczorki jada się stojąc na jednej nodze, a na drzemkę nie wolno udać się dopóki nie zobaczy się kogoś w kapeluszu... No to jak zamierzają na to wpaść i sobie z Synem poradzić?
"Czy lubi zabawy w grupie?" - A dwoje dzieci to już grupa? Bo Matka nie pamięta, kiedy ostatnio, licząc razem z Synem, miała wokół siebie więcej niż dwoje jego rówieśników.
I jak się okazało Matka ma problem nawet z tymi, wydawało by się, banalnymi pytaniami.
"Czy dziecko lubi spać po obiedzie?" - Generalnie to Syn od roku prawie nie sypia w ciągu dnia. Ale jeśli już to lubi sobie pospać zamiast obiadu. Jak dzisiaj na przykład.
I jakoś tak w każdej rubryce, jak na oko Matki, za mało miejsca jej dali. Bo Matka, nie dość, że pisać lubi, to zawsze ma do dopisania jakieś "ale".
"Czego nie lubi jeść?" - Mięsa, ALE mielone zjada, żółtego sera, ALE roztopiony może być, mleka, ALE z musli to zje itd. itd.
I skoro poza tym jest jeszcze pytanie "Co lubi jeść?" i pytanie o alergeny pokarmowe, to co Matka ma wpisać w rubryce "Czy je wszystko?"... Wegetarianami nie są, religijnych ograniczeń nie mają, z żarcia piasku w piaskownicy Syn już wyrósł... To może Matka wpisać, że nie życzy sobie glutaminianu sodu, cukru wanilinowego i innych takich? Ktoś to w ogóle w przedszkolnej stołówce weźmie na poważnie?

Ech, jedna ankieta, a tyle problemów...
A 28 sierpnia Matka na pierwsze zebranie idzie. Już się Ojciec wymigał z danego przyrzeczenia, nim jeszcze zdążyła Matka oponować i stwierdził, że skoro on bierze na siebie szkołę to Matce przedszkole zostaje.

***

A wczoraj Matka okno umyła. Ktoś pomyśli: "w święto?". Nic to, że w święto - zachciało jej się to od razu umyła, nie wiadomo kiedy znów jej się zachce - ale chodzi o to, że w deszczu myła. Ktoś pomyśli: "nienormalna?". Nie - zdroworozsądkowa. Bo stwierdziła Matka, że jak umyje to i tak następnego dnia będzie padać, więc co za różnica?
I co? I dziś padało. Oczywiście.

A jak pada to co?
A jak pada to dzieciom odwala.
Więc jak się Matce znowu zachce myć okna to sobie usiądzie. I poczeka aż jej przejdzie. Bo ją Pierworodny dziś wkurzał. Oj wkurzał. A skoro ten typ tak ma, że między ludźmi potrafi się nie najgorzej zachowywać, to go jutro Matka postanowiła między ludzi zabrać W tym między ludzi z jego kategorii wiekowej, to sobie Matka sprawdzi przy okazji czy lubi bawić się w grupie i jak sobie radzi w kontaktach z rówieśnikami. Pociągiem go Matka zabiera, mając aż trzy opcje przejazdu do wyboru. Z tym, że nie liczy, żeby im się udało na ten pierwszy zdążyć. Zostają dwa. I jak Syn wstanie w nastroju wkurzającym to się z nim Matka wpakuje w ten, co jedzie ponad dwie godziny zamiast półtorej i ma dwie przesiadki zamiast jednej, ale za to wyjeżdża wcześniej o 40 minut. A 40 minut z wkurzającym dwulatkiem w domu to jak doba w pokoju bez klamek.

To tyle na dziś.