Pierworodny pojechał po bandzie. Po całości. Na full. Odwalił numer wszech czasów przebijając kocią kupę a nawet zamknięcie Matki w łazience. I dopiero dziś Matka doszła do siebie na tyle by móc wszystko opisać na spokojnie.
Od jakiegoś tygodnia powroty ze spacerów wyglądają mniej więcej tak samo.
Wjeżdża Matka wózkiem do klatki w bloku. Wypina Syna. Wnosi wózek po schodach - bo tak jakiś mądry Bob Budowniczy zaprojektował wieżowiec, że aby pojechać windą trzeba wejść po schodach. Syn grzecznie czeka. Matka po niego wraca. Trzymając za rączki pomaga wejść Pierworodnemu, wkraczającemu w etap "ja siam". Syn od razu ustawia się przed windą. Nawet udaje, że wcisnął guzik, chociaż w rzeczywistości do niego nie dosięga. Jeżeli wyjście było bez wózka to zdarza się, że etap windy zostaje pominięty i Pierworodny z chęcią zapyla po schodach na 3. piętro. Ale jak już na tę windę czekają, winda podjeżdża i drzwi się otwierają Syn bez żadnych ceregieli wchodzi do środka a Matka wstawia wózek, wciska "trójkę" i jadą. Drzwi otwierają się. Wszyscy wychodzą. Pierworodny od razu staje przed wejściem do mieszkania, a gdy Matka otworzy, wchodzi i już w progu siada aby zdjąć mu buty, tak że nie można z powrotem zamknąć drzwi.
Raczej prosty schemat. Bezproblemowy. Dotychczas bez niespodzianek.
Teraz Matka wie, że jak coś idzie zbyt gładko to znaczy, że pewnego dnia musi się to schrzanić. Że będzie to dzień niezapowiadający niczego niezwykłego. A im bardziej gładko szło tym większy numer wywinie Pierworodny.
Wczoraj Matka wracała z Synem ze spaceru. Niby spał trochę, ale i tak był zmęczony, więc marudny i niekontaktowy. Spacer długi, więc zgłodniał. Matka po drodze chleb kupiła, więc dała mu kawałek.
Wszystko działo się jak zwykle. Matka na klatkę wjechała. Syna wypięła. Wózek wniosła. Syn wszedł. Winda podjechała. "Trójkę " wcisnęli. Dojechali. Matka wózek wystawia na korytarz. A Syn stoi. Matka wciska guzik żeby winda nie odjechała.
- Synek, chodź.
Stoi.
- Synuś, bo pojedziesz dalej.
Stoi.
- Synku, wychodź. Bo winda ruszy i pojedziesz.
Puka sobie w ścianki kabiny i stoi.
- Synu, wysiadaj! Idziemy do domu!
Patrzy rozbawiony wpierniczając ten chleb ze spaceru, który cały czas miał w dłoni. I oczywiście stoi.
- Synu, natychmiast...
Winda się zamknęła. Matka gorączkowo wciska guzik. I nic.Winda odjechała. W górę.
Matka nie myśli. Matka działa instynktownie. Biegnie po schodach na górę. Winda cały czas jedzie. Matka biegnie coraz szybciej. Nie słyszy dziecka. Nie wie czy płacze. Na szóstym sprawdza wyświetlacz - winda już na dziewiątym. I jedzie dalej. Daleko już nie zajedzie, bo jeździ tylko do dziesiątego. Pędząc mija Matka po drodze zdziwionych ludzi. Coś krzyczy. Nie rozumieją. Nieważne. Syn "Windą do nieba" a Matka zapierdziela za nim "Stairway to heaven". Albo raczej "Highway to hell". Przy tym myśląc tylko, by na tym dziesiątym ktoś był i zatrzymał Pierworodnego, żeby nie zjechał z powrotem na dół, żeby go drzwi nie przytrzasnęły. Albo, tu już czysta abstrakcja, żeby nie polazł na jedenaste, bo Matka chyba już nie dobiegnie.
Ale dobiegła. Ostatkiem sił. I zastała Syna na rękach u jakiejś pani. Przerażonej sytuacją (bo skąd to dziecko? gdzie jego rodzice? co robić?). A Pierworodny? Zadowolony. Nie widzi problemu. I w dodatku cały czas ten cholerny chleb wpierdziela.
Matka zaraz bierze go w ramiona i tuli jakby tydzień nie widziała. I dopiero poczuła, że tak szybko biegła, że krew chyba nie nadążała, jakoś wolniej krążyła i chyba cała w stopach została. Bo nagle do głowy dopłynęła. Matce się zakręciło, świat zawirował, krew znów odpłynęła i musiała Matka usiąść by nie zemdleć i z Synem się nie przewrócić. Posiedziała. Ochłonęła. Do windy już nie wsiadła. 7 pięter Pierworodnego niosła, ani trochę nie luzując uścisku. Dopiero w domu, po zamknięciu drzwi, postawiła go na podłodze. Usiadł jakby nigdy nic na znak, że oczekuje zdjęcia butów.
Ojciec od razu wyczuł, że coś musiało się stać. Matka opowiadała siedząc wyczerpana na podłodze i jednocześnie śmiejąc się i płacząc na całego. Nawet po porodzie nie była w takim stanie.
A teraz wszyscy jej i Synowi dokuczają, że Matkę wykiwał, że taki duży, że sam może sobie jeździć. Ksywkę "Windziarz" dostał.
A Matka przez tych 7 pięter postarzała się o dobre 7 lat.
Zdarzyło się już parę lat temu, że torby z zakupami pojechały bez niej. Ale dziecko? Czy już jest złą matką?
Ja czekam, aż u nas będzie identycznie. Młoda za każdym razem jak wsiadamy do windy ma uśmiechniętą paszczę. I też mieszkamy na trzecim, w wieżowcu, gdzie winda do 10 jeździ i codziennie 7 schodków trzeba pokonać, żeby z chaty wyjść :D tylko winda stara, to trzeba mieć siłę żeby drzwi otworzyć.
OdpowiedzUsuńZaczynam podejrzewać, że mieszkasz w klatce obok ;-)
Usuńhehehe, jak widzisz z okna w oddali szpital, to jest na to szansa :) ech, na kawkę byśmy się umówiły :D
UsuńNo niestety, z tą kawką jednak nie będzie tak łatwo. Widok mam na rzekę. A do szpitala daleko, daleko...
Usuńnie jesteś, ja przedwczoraj myślałam, że mojego stracę, i jedna głupia myśl w ułamku sekundy przez mi się przetoczyła, tylko jedna - zepsułam dziecko :(
OdpowiedzUsuńUśmiałam się do łez, od jedynastego piętra trudno mi był czytać :-)
OdpowiedzUsuńNastępnym razem zamiast guziki wciskać to nogę miedzy drzwi ;-)
Niby z cudzego nieszczęścia śmiać się nie powinno... ale naprawdę rozbawił mnie ten wpis. Lubię do Ciebie zaglądać bo poprawiasz mi humor... ;)
OdpowiedzUsuń