wtorek, 30 grudnia 2014

Matko, wyluzuj! - zajęcia praktyczne, czyli Blogowigilia 2014

O tym, jak niesamowitym spotkaniem była tegoroczna Blogowigilia wie każdy, kto na niej był i każdy, komu przyszło jedynie obejść się smakiem licznych relacji i fotorelacji zamieszczonych w Sieci. Pisali już chyba wszyscy obecni, co znaczy, że napisano naprawdę sporo. A i Matka (jak zwykle spóźniona) dołoży swoje trzy grosze.
Bo to trzeba pochwalić. To należy docenić.
Trzy dziewczyny zorganizowały imprezę dla ponad 600 osób na takim poziomie, że szczeny można było masowo zbierać z podłogi. Matce też opadła. Bo Matka to miała problem ze zorganizowaniem dla siebie jednej dojazdu, noclegu, wizyty u fryzjera i dobraniem butów do sukienki. A Ilonie, Ewie i Ani udało się pamiętać o wszystkim i jeszcze zapewnić moc atrakcji. Cudowne jedzenie, alkohol, zimne napoje, bar kawowy, owocowe koktajle, zdjęcia z Mikołajem, fotobudka, ścianka by poczuć się blogo-celebrytą, mini-koncerty naprawdę ciekawych artystów, DJ, jazda na łyżwach... nawet samo miejsce tego wydarzenia, czyli Stadion Narodowy... to wszystko było po prostu ŁAAAŁ!!!
A to Łaaał!!! tworzyło wspaniałe tło dla tego, co tamtego wieczora było najważniejsze, czyli niesamowitych spotkań, rozmów i nowych znajomości.

Będąc w podróży organizacyjnym tłumokiem, którego zdolności szybkiej i racjonalnej oceny sytuacji jakby odjeżdżały w przeciwnym kierunku, do tego nie bardzo wiedząc co począć ze sobą w tej Warszawie, jak tam dojechać i jak trafić na właściwą imprezę na Stadionie, a nie tylko chodzić w kółko wokół niego szukając wejścia, i jeszcze na koniec jak w ogóle wrócić, uczyniła Matka najlepsze, co mogła zrobić. Znalazła kogoś, kto po prostu też tam jechał. Odwołała zamówiony wcześniej hotel i na wspólną podróż w obie strony umówiła się z blogerką z Torunia. A, jak wiadomo, podróż do i z Torunia, Matka ma opanowaną, więc było po strachu. Tym sposobem, nieoczekiwanie, poznała Matka Kasię z Twoje DIY. A razem z nią Artura tworzącego New Creative. Wkrótce przekonała się, że w blogosferze jest najzwyklejszą ignorantką, bo tych dwoje zna chyba każdy. Kasia i Artur na początek w naturalny sposób wzięli na siebie misję przedstawiania wszystkim Matki i wszystkich Matce. Dzięki temu nie stała jak ten kołek na środku sali i nie zastanawiała się z głupią miną: "A ten to kto? Skąd ja go znam?".

Zadaniem wyznaczonym wszystkim obecnym przez organizatorki było poznanie 5 nowych osób.
Phi! Pięciu? Ale to chyba w ciągu pierwszych 15 minut imprezy?
Jechała Matka na ten Narodowy z myślą, że po prostu będzie fajnie. W ogóle nie zastanawiała się jak to wszystko ma wyglądać, kto właściwie ma się tam pojawić. I nie sądziła, że całość zrobi na niej takie wrażenie.
Ale wyobraźcie sobie, że wchodzicie na salę i jeszcze zanim zlokalizujecie bar z drinkami, czyli że bardzo szybko, macie okazję porozmawiać z Radomską. I okazje się, że ona jest, bez wątpliwości, dokładnie taka "radomska", jak Wam się wydawało.
Albo, że podchodzi do Was Konrad Kruczkowski z Halo Ziemia i tak zwyczajnie, jakbyście się nie widzieli od zeszłej środy, podaje Wam rękę.
Jest też Nishka, w trakcie rozmowy z którą stoi się jak wrytym, bo ona jest dokładnie taka, jak na TYM ostatnim filmiku. I czujesz, że nie nadążasz. I podczas tych kilku minut myślisz, że tak zwyczajnie, jak człowiek człowieka, lubisz ją jeszcze bardziej.

Tylu interesujących ludzi i TYLKO 6 godzin, aby ich wszystkich poznać. Matka raczej nie jest mistrzynią pierwszego wrażenia. Wpadając na tych, których pisanie wyjątkowo ceni, mogła wyjść na oszołoma czy, w najlepszym przypadku, psychofankę. Zero zimnej krwi, wystudiowanej, zblazowanej miny, czy obojętnego tonu głosu, niezdradzającego emocji. Do teraz trochę wstydzi się spojrzeć Patrycji Kosiarkiewicz w bloga. A mogła przecież powiedzieć tylko "Jak? Kosiarkiewicz? O, kojarzę. Miło mi poznać" i najzwyczajniej się zamknąć.

Największe zaskoczenie?
Kiedy się przedstawiasz i mówisz jaki blog prowadzisz, a w odpowiedzi słyszysz: "A, tak, znam/czytam". Za każdym razem na twarzy Matki to samo niedowierzanie. "Ale że mnie? Może jednak mnie z kimś myli? Mało to matek w blogosferze?".

I wiecie, co? Naprawdę o Matkę chodziło.

Nie sposób wymienić wszystkich, z którymi mogło się tamtego wieczora porozmawiać, czy chociaż przywitać.

Niezwykle miło było spotkać Cathrynkę, czyli Dorotę, która prowadzi tak niszowy blog, że Matka przy niej to królowa mainstreamu. Dorota czytuje Matkę Wyluzuj! chociaż sama nie ma dzieci - to dopiero komplement. Przegadały nadprogramową ilość czasu, zleciało migiem. Matka ma jedynie nadzieję, że nie zniechęciła jej ani do macierzyństwa, ani do małżeństwa. Pijaru Koksu mógłby nie darować, po co ryzykować.

W całym tym blogerskim zamęcie pojawiła się też skromna, trochę jakby wyciszona, bardzo sympatyczna Agnieszka - Casalinga. Ktoś z matczynej "branży". Ledwie Matkę poznała, a już dała potrzymać swojego ajfona. W dzisiejszych czasach to się chyba nazywa zaufaniem.

Niewiarygodnie pozytywne małżeństwo - Luiza i Przemek. Ona jest szczęśliwa. On lubi poniedziałek. Oboje mają słabość do szałowych świątecznych sweterków. Wszyscy wokół mają słabość do Luizy i Przemka.

Była też Arlena, znana jako Wittamina. Cóż, to już było po paru drinkach... Z tym że Arlena, na niekorzyść Matki, chyba nie piła. Miejmy nadzieję, że najwyżej pomyślała sobie: "yyy, jakaś dziwaczka". Na szczęście nie zaczęła Matka piszczeć na jej widok - uff, chociaż tyle uratowała ze swojego wizerunku i poczucia godności. A naprawdę lubi zarówno pełen zdrowego rozsądku blog Arleny, jak i jej pełen humoru kanał na Vinie (to się odmienia? - Arlena na pewno by wiedziała...).

Pani Dyrektor - rozbrajająco nieogarnięta, bezpośrednia, z zaraźliwym śmiechem, jakby stworzona do tego, by mieć przy sobie sekretarkę, albo może lepiej sekretarza, który rozda wizytówki i zapisze najważniejsze informacje. Agnieszka już wie, że w drodze po drinki z Matką nie zginie, wie też, że Matka nie jada sernika, również takiego blogowigilijnego, o którego boskim smaku krążą legendy. Matka wie, że z Panią Dyrektor nawet kawa będzie jakaś bardziej.

Włóczykij - wystarczyło zamienić z nim ledwie kilka zdań, by próbował przekonać Matkę, że też może żyć tak jak on. Do tej wizji podeszła raczej sceptycznie, do samego Łukasza wręcz przeciwnie - cały wydaje się być pozytywną energią, którą należy szerzyć po świecie, co właśnie czyni i chwała mu za to.

Cyber Marian? - nie taki Marian jak się maluje. Przemiły uśmiech. I bez cyber-marianowych atrybutów nie do rozpoznania.

Niesamowite w takich spotkaniach jest to, jak różnych ludzi można na nich poznać. Blogosfera to przestrzeń, w której miejsce znajduje każda dziedzina życia. Toteż i Blogowigilia była okazją do poznania najróżniejszych b(v)logerów. Ciekawe znajomości czekały na każdym kroku, interesujące rozmowy czaiły się wszędzie. Czy to z tymi od parentingów, mediów, kultury, wnętrz (łoo, matko, ilu jest blogerów od wnętrz), mody, zdrowia, lajfstajlu czy hodowli pomidorów na balkonie.

Nie wiadomo jakim cudem udało się organizatorkom zmieścić cały wieczór w półtorej godziny. Pozostanie to ich tajemnicą. Ale właśnie poczucie niesprawiedliwie szybko upływającego czasu towarzyszyło chyba wszystkim obecnym. I każdy wychodził z niedosytem i prośbami, które można by przetłumaczyć jako zbiorowe, błagalne: "Jeszcze tylko chwiiileee, prosiiiimy"...

A potem powrót do domu. Fantastyczna atmosfera aż buchała z auta. A może to ten Grant's i Soplica? Do tego adrenalina na najwyższym poziomie - starczy tej rezerwy paliwa czy o 4 nad ranem wesoły samochód z blogerami stanie na autostradzie, gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, bez zasięgu, z kolejno padającymi telefonami...? Czujecie grozę tej sytuacji? Tak zaczynają się horrory...
Grupa osób wraca razem z imprezy, część się zna, ktoś jest nowy. Śmichy, chichy. Ciemna noc, kontrolka coraz dobitniej wskazuje na brak benzyny, do tego brak stacji przez najbliższych kilkadziesiąt kilometrów. Droga pusta, robi się coraz zimniej, samochód stoi gdzieś między lasami i tu zaczyna się prawdziwy dramat... Blogerzy NIE MAJĄ ZASIĘGU, Internet ucieka w siną dal i nie mogą napisać o tym wszystkim na fejsie! AAAAAAA!!!!!
;-)





Prawda jest taka, że po takim wieczorze, nawet na chwilę nikogo z pasażerów nie opuścił humor, a strach minął na jakiejś przydrożnej, wiejskiej stacji, na którą fuksem trafili. No... prawie minął... bo jeszcze Matkę na tej stacji zamknął pan z obsługi. Musiała nie najlepiej prezentować się o 4:30 nad ranem, bo pan chyba jeszcze bardziej od Matki wystraszył się, gdy wyszła z łazienki.

*
BONUS
UWAGA!, jedyne zdjęcie zrobione przez Matkę podczas Blogowigilii 2014 na Stadionie Narodowym w Warszawie.
Miała ambitny plan fotografowania wszystkiego co się da i strzelania selfie z każdym, z kim dłużej porozmawia.
Skończyło się na cyknięciu pierwszego drinka...






P.S. 
Najlepszy dowód na to, że Matka wyluzowała się na imprezie wśród dorosłych ludzi?
Podobno gdzieś na sali był kącik dla dzieci. Matka do teraz nie ma pojęcia gdzie, dowiedziała się o nim dopiero, czytając relacje innych blogerów. #buahahaha

sobota, 20 grudnia 2014

To je dziecko. Tego nie ogarniesz

Na początek oczywista oczywistość. Matka kocha swoje dziecko, Syna konkretnie. Matka kocha Syna takim jakim jest. Przyjęła do wiadomości fakt, że jest człowiekiem niebanalnym, niepospolitym, niezwyczajnym, a wręcz nadzwyczajnym. To prawda obiektywna, bo przecież nie tylko Matka tak sądzi. Ojciec też. I Matka Matki i Matka Ojca i Brat Ojca... właściwie to nikt nigdy Matce prosto w oczy nie powiedział, że tak nie jest, więc na pewno jest.
Matka kocha Syna z wszystkimi jego małymi dziwactwami i pomimo nich.
Nie wszystkie rozumie, ale akceptuje.

A swoje osobliwe upodobania przejawia Syn niemal w każdym aspekcie swego w świecie funkcjonowania. Dziś będzie o kulinariach.

Taki na przykład koncentrat pomidorowy. Tudzież przecier. Podobno dzieci lubią ketchup. Pierworodny też lubi. Ale przecier pomidorowy uwielbia. Jada łyżkami. Jadałby codziennie pełen słoiczek niczym jogurt, gdyby mu go nie wydzielano w ramach zdrowego rozsądku. Doszło do tego, że dostawał Syn łyżeczkę koncentratu w nagrodę za pomyślnie przyjęcie porcji lekarstw. Dziwne? Będzie dziwniej.

Przyzwyczaiła się Matka do zaskakujących połączeń smakowych, w obrębie których Pierworodny często eksperymentuje. Przyzwyczaiła się i tłumaczy sobie, że taki wiek, że wszystkie dzieci tak mają. Niekiedy z ciekawością, innym razem z obrzydzeniem obserwuje Matka to, co Syn wyprawia na talerzu... Ogórki z dżemem, dżem z pasztetem, buraczki pasujące do wszystkiego, żelki z ogórkiem, słodkie, słone i kiszone razem, a wszystko utaplane w soku jabłkowym...? Normalka. Do tego syf i pożoga. Ale wyrośnie, co?

Inna kwestia. Napoje. Pierworodny pija tylko soki i wodę. Nic innego. Nic, co jest ciepłe. Odkąd nie jest karmiony piersią, nigdy nie wypił mleka. To dziecko pluje nawet kakaem! Nie pija też herbat ani kawy zbożowej. Ale przecież wyrośnie i z tego. Chyba wyrośnie. Wyrośnie? Co?

Inaczej sprawa się ma z ogórkami. Do tej pory ani amerykańskim naukowcom, ani Matce, ani Ojcu nie udało się ustalić po jakiej ilości ogórków Pierworodny będzie miał ich wreszcie dość. Pierworodny jada ogórki odkąd wszyscy pamiętają. Świeże. Pokrojone, w słupki, talarki, w całości. Kiszone, konserwowe, w tostach, na kanapce, do obiadu, do kolacji, na deser... Zaproponuj Pierworodnemu jednego małosolnego i całą tabliczkę czekolady. Matka da sobie odciąć... yyy... internet na tydzień(?), jeżeli Syn nie wybierze ogórka.

A skoro już o czekoladzie była mowa... Otóż - UWAGA! TO MOŻE WAMI WSTRZĄSNĄĆ! - ZDANIE TYLKO DLA OSÓB O MOCNYCH NERWACH! - otóż...

Syn Pierworodny nie lubi czekolady.



To było mocne, nie? Jak w mordę strzelił, co? Ale żeby złagodzić teraz emocje, które Wami targają, Matka uściśli. Pierworodny nie lubi czekolady, nie licząc Czekolady Kinder. Tę jedną ubóstwia i kocha miłością najszczerszą. Innych nie ruszy.
Ale powiedzcie, czy znacie dziecko, które dostaje cały pasek Kinder Czekolady, odwija go z papierka, odłamuje sobie 2 (słownie: dwie) kosteczki, a resztę każe schować z powrotem do lodówki? Ha! A Pierworodnemu się zdarzyło.
Wyobrażacie to sobie? Bo nawet Matce, która widziała wszystko na własne oczy, jest ciężko. Wiecie ile to jest 2 (słownie: dwie) kosteczki Kinder Czekolady? Wiecie jakie te kosteczki są małe? Wiecie jak to jest mało, nawet kiedy jest ich 2 (słownie: dwie)? (Producencie, dlaczego te kosteczki są takie małe? Aaa, no tak, bo dla dzieci przecież). Dla dorosłego takie dwie kosteczki wystarczają akurat na tyle, by unurać w nich koniuszek języka i liczyć na to, że jak się dobrze w paszczy zamerda, to się trafi na odpowiedni kubek smakowy żeby poczuć. A Pierworodnemu czasem i jedna kostka starcza.

Na widok zamkniętego opakowania budyniu czekoladowego Syn woła BLE! (To jedyne słowo, którego nauczył się przez 3 i pół miesiąca uczęszczania do prywatnego przedszkola.). Za to budyń waniliowy zjada niemal z miseczką. Zjada porcję swoją i Ojca. I chętnie wciąłby też i  Matki, gdyby jej nie broniła siłom i godnościom osobistom.

Ze słodyczy ostatnio Syn najbardziej lubi suszone jabłka. Tak, Matka też nie rozumie. A Matka Matki nie nadąża z tych jabłek produkcją.

Żeby nie było, że dziecko jakoś nienormalnie czy hipstersko chowane. Z normalnych, niemoralnych, niezdrowych, fruktozowo-glukozowych, całkowicie konserwowanych, fest barwionych i absolutnie nie hipsterskich przysmaków Pierworodny nad wyraz ceni żelki. Matka żelki kupuje, jednocześnie po tym poznając jak bardzo się starzeje - z wiekiem czuje coraz większą do żelków niechęć i już nawet nie podbiera, gdy Syn nie widzi.
Ale też na głowę jeszcze Matka i Ojciec nie upadli, żeby narzekać na to, że Syn nie lubi czekolady. Więcej dla nich. Z czego zdecydowanie więcej dla Matki. W dodatku można bezkarnie, wręcz bezczelnie, jadać nieprzyzwoite ilości czekolady na oczach dziecka, które w tym czasie delektuje się jakimś tam domowej roboty eko-chipsem z niepryskanych jabłek od polskich sadowników. A przedszkolną paczkę od Mikołaja sam z siebie podzielił Syn na cztery części i trzy rozdał między Ojca, Matkę i Matkę Matki #wzruszającachwila

Wszystko fajnie, ale jednak Matka nie wie, jak by na tę niechęć do czekolady zareagowała, gdyby nie chodziło o jej własne potomstwo. I żywi nadzieję, że Pierworodnemu to jednak przejdzie. Że wyrośnie.
Bo jak nie... strach pomyśleć. Jak żyć?
Dotychczasowe zasady, którymi kierowała się w życiu Matka legną w gruzach.
Jedna z podstawowych prawd życiowych to:
Nie ufaj ludziom, którzy nie lubią czekolady!

Matka nigdy nie sądziła, że coś takiego może dopaść jej rodzinę. Że jej dziecko mogłoby... To przecież straszne, tak ciężkie do zrozumienia...

No, ale nic, w razie czego będzie kochała jak swoje.

Choć po tym, co wydarzyło się kilka dni temu, zastanawia się Matka, czy nie przeprowadzić badań genetycznych. Zwątpiła bowiem, czy aby na pewno dostatecznie dobrze pilnowała po porodzie, by nikt jej dziecka w szpitalu nie podmienił.
Coś jakby się w Matce załamało, jakby nadzieję straciła. Czy to na pewno krew z jej krwi, jej geny, jej potomność?

A było to tak. Kiedy Syn zjadł już na śniadanie to swoje zdrowe musli z bananem i mlekiem (kiedyś próbowała Matka dosypywać mu trochę czekoladowo-cukrowego Nesquika, ale wyciągał albo pluł), wymyśliła sobie Matka, że będzie super-hiper-ekstra-wypasionym- rodzicem i poda dziecku kanapkę z pysznym kremem czekoladowym, zyskując oczywiście +100 do rodzicielskiej zajebistości.
Gdy już zrobiła to, co wymyśliła (choć najwyraźniej nie dość przemyślała), potrzebne były jedynie ułamki sekund, by odnieść przerażające, lecz nieodparte wrażenie, że Syn Pierworodny zaraz nauczy się mówić tylko po to, żeby powiedzieć: "Nienawidzę Cię! Zniszczyłaś mi dzieciństwo!".

Po czym zamiast kremu zjadł kanapkę z domowej roboty pasztetem.

Wiadomo, matczyna nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Ale żeby aż tak???
Przecież to z belgijskiej czekolady był krem. A czy może być coś lepszego od belgijskiej czekolady? Oczywiście, li i jedynie dwie belgijskie czekolady.


____________________________________________________________
* Wpis nie jest wynikiem współpracy Matki z firmą produkującą Kinder Czekoladę. A szkoda.

środa, 10 grudnia 2014

Z okazji rocznicy ślubu

Ostatnio posty na blogu stoją pod znakiem dialogów, tematów małżeńskich i rocznicowych. I tym razem Matka nie odbiegnie od obranej, choć w sumie przypadkowo, tematyki. #takimaklimat

Przypomniał się bowiem Matce pewien dialog. Sprzed lat. Konkretniej: sprzed ślubu Matki i Ojca.
Dla odmiany nie jest to rozmowa z Ojcem, ale z Ojca Kuzynką (Siostrą, jak mawia się w ich rodzinnych stronach).

Zatem cofnijmy się w czasie 5 lat, 2 miesiące i jeszcze ze 3 tygodnie. 
Mamy wrzesień dwa tysiące dziewiątego roku.
(w celu sprawdzenia roku zdjęła Matka właśnie z palca obrączkę, by upewnić się co do daty - zawsze tak robi, gdy potrzebuje gdzieś tę datę podać, ale ciiii... ja Wam o tym nie mówiłam)
Do ślubu Matki i Ojca pozostały niecałe 3 miesiące. Większość rodziny jeszcze nie wie, że Matka z Ojcem planują wywinąć wszystkim numer i hajtnąć się cichaczem w piątek w grudniu po południu. Ale wspomniana Kuzynka wie. Kuzynka Ojca to równa babka. (I jest tego Matka pewna, choć widują się rzadziej niż raz do roku.)
Właśnie z Matką opróżniły butelkę wina i zabierają się za drugą, obejrzały dwa odcinki "Seksu w Wielkim Mieście" i zabierają się za trzeci i tak im jakoś na temat ślubów zeszło. Bo temat to był wtedy aktualny. A i Matka nie zna osoby, która by więcej razy świadkowała na ślubach, niż Kuzynka Ojca (idzie na rekord), więc niejako rozmowa z ekspertem to była. 

- Ja to zawsze na ślubach płaczę. - Zebrało się Matce na wyznania. - Zawsze. Obojętnie u kogo. Zwłaszcza na kościelnych, chociaż sama niewierząca jestem. Ale jak się kiedyś rozpłakałam na cywilnym u koleżanki, a to nawet nie żadna bliska koleżanka, to aż jej tata się wzruszył. A jak on zaczął płakać, to już chyba wszyscy. 
- Mam to samo. Też zawsze płaczę - przyłączyła się Kuzynka.
- Zawsze mnie rozczula, że oni tacy przejęci i szczęśliwi. On w tym garniturze, ona w tej sukni, chociaż sama przecież nigdy o takiej kiecce nie marzyłam... Bo ja to w ogóle taką idealistką raczej jestem. I zawsze wtedy myślę - ciągnęła rozmarzona Matka - jak oni muszą się kochać, jakie to musi być uczucie, jaka miłość, że decydują się przysięgać tak na wszystko i do końca życia... 
- Poważnie??? A ja zawsze patrzę na młodą i myślę: "Boże, jaka ona głupia..." i płaczę, bo tak mi jej żal.


*
Nic się nie zmieniło. I w zeszłym roku, na ślubie Kuzynki Ojca, też się Matka wzruszała, a nie zdążyła sobie zachlipać tylko dlatego, że Syn miał akurat inne plany na czas mszy. I przez to też nie wie, czy panna młoda tym razem żałowała samej siebie.

Na jednym tylko ślubie, miast płakać i zachowywać powagę chwili, śmiała się Matka jak głupi do sera. Na własnym.

środa, 3 grudnia 2014

Jak nie fochem to sposobem, czyli po 10 latach też można usłyszeć od męża komplement

Lada moment stuknie Matce i Ojcu 10 lat razem. Z tego równo połowa po ślubie. Sami w to nie wierzą, ale jakby nie przeliczali, tyle im właśnie wychodzi.
Wychodzi też na to, że jakoś podejrzanie długo o nic się nie kłócili. Nie ma co liczyć na to, że zmądrzeli, dojrzeli, czy nauczyli czegoś na własnych błędach - statystyki są nieubłagane i chociaż aktualnie nic szczególnego nie wisi w powietrzu, w końcu coś runie, tąpnie, trzaśnie, jakaś cholera strzeli, ktoś nie wytrzyma i jednak będą te ciche dni. Życie.
Ale na razie, przynajmniej do rocznicy, oboje, sami z siebie, czynią wszystko, by to małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe. Nie żeby im to zawsze dobrze wychodziło, ale się starają. Wiadomo, Matka zbyt sielskiej atmosfery nie zniesie, swoje trzy grosze musi wtrącić, a i Ojciec nie pozostanie jej nigdy dłużnym.

***
W związku z powyższym, Matka, nauczona wieloletnim doświadczeniem, nie prowokuje sytuacji konfliktowych, czyli takich, w których będzie ZMUSZONA strzelić fochem. Za taką sytuację uznaje się np. niezauważenie przez męża/chłopaka/życiowego partnera, że jego żona/dziewczyna/partnerka była u fryzjera. Otóż Ojcu zdarzyło się to niejednokrotnie. I nie, nie chodzi o podcięcie końcówek czy zmianę przedziałka z prawa na lewo. Ojcu zdarzało się nie zauważyć, że Matka kolor włosów zmieniła albo, że dała sobie wystrzyc połowę tego, co miała na głowie.
W związku z tym , któregoś wieczora ogłosiła:
- Jutro idę do fryzjera.
- Ooo, to na pewno lepiej się poczujesz. - Ojciec sarkastycznie pił do tego, że chwilę wcześniej nakazał Matce iść do lekarza w sprawie przeziębienia, którym hojnie została obdarzona przez Syna, a który to nakaz, łagodnie rzecz ujmując, zbagatelizowała.
- Na pewno lepiej się poczuję. Ale Ciebie informuję tylko po to, żebyś mógł udawać, że zauważyłeś.

***
Następnego dnia.
Nie zauważył.

***
Kolejny dzień. Ojciec, jak zwykle, wypomina Matce, że nie jest romantyczna. Wypomina jej to już od 10 lat. Od 10 lat Matka niezmiennie powtarza mu na to, że widziały gały, co brały i że już na samym początku lojalnie go uprzedzała.
Prawda jest taka, że Ojciec każdy swój najdrobniejszy romantyczny gest (czyli często po prostu miły gest) wyolbrzymia i we własnych oczach wydaje się być bardziej wzniosły, czuły i melodramatyczny niż Romeo, Tristan czy Hugh Grant. Za to Matka, jak by się nie starała, jak by nie udawała szekspirowskiej Julii, zawsze wszystko schrzani swoim wrodzonym cynizmem i poprawi jeszcze ironią.

Taki przykład. Z początku znajomości. Ojciec był mistrzem w pisaniu romantycznych SMS-ów (takich, od których kolana miękną, a motyle w brzuchu śmigają niczym F16). Z naciskiem na BYŁ. Matkę SMS-y te krępowały, bo nie potrafiła tak ładnie i w podobnym tonie odpisywać. I kiedyś czyta takie ochy i achy na swój temat zakończone stwierdzeniem "Jesteś światłem mojego życia".
I tu taka dygresja: jak się nie chce zostać starą panną, a jednocześnie nie potrafi pisać romantycznego pierdu-pierdu, to lepiej albo udawać, że SMS nie doszedł, albo odpisać po prostu: "A Ty mojego".
Ale Matka w instytucję małżeństwa nigdy nie wierzyła, do teraz nie wierzy, tak jak i uwierzyć nie może, że jest czyjąś żoną, w związku z tym instynktu samozachowawczego nie miała za grosz. I co odpisała?
"A nasze dzieci będą miały na imię Włącznik i Wyłącznik".

Wtedy to okazało się, że i zakochany Ojciec nie ma instynktu samozachowawczego. Zęby zacisnął i nie uciekł. I tak zaciska do dziś.
Tylko regularnie wypomina Matce ten brak romantyzmu.

Wypominał i tego wieczora. Nie wiadomo już z jakiego tym razem powodu. Wiadomo natomiast, że najlepszą obroną jest atak.

- Taki z Ciebie romantyk, a nawet nie zauważyłeś, że byłam u fryzjera!
- Ja nie zauważyłem? Nie zauważyłem? Oczywiście, że zauważyłem!
- Taa, jasne - skwitowała jedynie Matka, nie dając temu wiary i wróciła do łazienki, gdzie chwilę wcześniej przerwała arcyważne zajęcie - mycie umywalki czy coś. Reszta rozmowy toczyła się więc już nie twarzą w twarz, ale przez ścianę i otwarte drzwi.
- Jasne, że zauważyłem!
- Ale jakoś nic nie powiedziałeś.
- To, że nie mówię, nie znaczy wcale, że nie zauważyłem.
Matka i tak swoje wie. To, że Ojciec mówi, że coś zauważył, nie znaczy wcale, że tak jest, ale że będzie tak twierdził dopóty, dopóki Matka nie przyłapie go na kłamstwie. Stała taktyka stosowana w większości podobnych wcześniejszych sytuacji.
- Słuchaj, a gdybym ja zauważała jaki jesteś przystojny, ale nigdy Ci tego nie mówiła... Jak byś się czuł?
Chwila ciszy. Po czym usłyszała Matka z pokoju słodki i łagodny głos pytający:
- Kochanie, byłaś u fryzjera?
Matka przybrała ton jeszcze słodszy:
- A wiesz, że tak. Jak miło, że zauważyłeś.
- Bo naprawdę pięknie wyglądasz.
- Ach dziękuję Ci bardzo. Jesteś kochany.


I można?

Można.