środa, 31 lipca 2013

Wczasing

Udało się! Wyszarpali Matka z Ojcem odrobinę wolnego. Na ostatnią chwilę wynajęli, chyba ostatni dostępny, nieco lichy, ale mimo wszystko zadowalający, domek nad jeziorem, gdzie akurat w okolicy wypoczywała też rodzina Matki. I ruszyli na mini-wczasy.
Pierwszy wakacyjny wyjazd Syna Pierworodnego. 2 noce, 3 dni. Wniosek? Tylko jeden. To dziecko jest stworzone do bycia wczasowiczem!
W dzień wyjazdu już od rana był podekscytowany, jakby wiedział dokładnie co się szykuje. Fakt, Matka pakując cały majdan dnia poprzedniego opowiadała mu co nieco o tym, co go czeka...
Na miejscu, pełen energii, biegał jak szalony, by jak najszybciej poznać najbliższe otoczenie. I poznał.
W domku obok mieszkała o półtora miesiąca młodsza Łucja. Hmm, czyżby pierwsza wakacyjna miłość? Pierworodny bardzo chętnie, nawet bez wiedzy rodziców, wędrował w odwiedziny do Łusi. Wieczorem, w samych spodenkach, z gołą klatą, prężył się jak paw i wypinał brzuszek. A i Łucja wysyłała zalotne spojrzenia, starała się zagadać i wciąż ciągała swojego tatę na huśtawkę koło domku, w którym mieszkał Pierworodny. A gdy tylko Syn usłyszał historię o tym, jakim niejadkiem jest Łusia, zaraz z miejsca pochłonął półtorej parówki by się przed dziewczyną popisać. Pożegnali się podając sobie rączki a następnie robiąc pa-pa, każde z ramion swojego rodzica. Słitaśnie.
Samo jezioro początkowo nie zrobiło na Pierworodnym spodziewanego wrażenia. Plażing? OK, fajnie, są kamyczki, piasek, jest dobrze. Ale ta woda to już całkowicie zbędna. Zwłaszcza od momentu, gdy niechcący został ochlapany, kiedy nie był jeszcze na to gotowy, tylko niepewnie zaznajamiał się ze wszystkim na brzegu. Wybrali się więc Matka z Ojcem i Synem na dziką plażę, gdzie ruch niewielki, cisza i spokój. Bo trzeba zaznaczyć, że pogoda na wczasowanie dopisała i gdy spojrzeli na główną plażę, padło pytanie: "To w Sopocie ktoś jeszcze został?". W sprawie oswajania Pierworodnego z wodą odniesiono sukces. Małymi kroczkami, powolutku, udało się. Ale lojalnie trzeba przyznać, że świadomie, podstępnie i perfidnie wyręczyli się Rodzice pomocnikiem. Zaprzyjaźnili się z 5-letnim Adasiem. Wręczyli mu zabawki Pierworodnego i obserwowali co się będzie działo. Skutek był taki, jakiego się spodziewali. Zainteresowany zabawą starszego kolegi, Pierworodny pomalutku dał się przekonać do wejścia do wody. Cała operacja trochę trwała, ale efekt był taki, że Syn nie miał ochoty z jeziora wychodzić. Wcześniej, gdy Matka lekko ochlapała mu nóżkę, wpadał w szał. Kiedy Adaś bez ceregieli chlapał wodą podczas przelewania jej z zabawki do zabawki, oblewając przy tym Pierworodnego, ten spojrzał tylko zdziwiony. To tak też można się bawić? Wydaje się fajne. Spróbujmy. 
Żal było wyjeżdżać. Niełatwo było też wrócić do domowej rzeczywistości. Tym bardziej, że w ramach pamiątki z wakacji, oprócz ponad 20 bąbli po ugryzieniach komarów, Pierworodny przywiózł sobie trudności z zasypianiem we własnym łóżeczku. Podczas wyjazdu, z powodu braku łóżeczka turystycznego, musiał spać w kojcu. Ta opcja zupełnie mu nie przypasowała. Odkładanie go śpiącego do kojca za każdym razem trwało ok. 50 minut. W nocy Matka nie miała już w sobie tyle wytrwałości i po kilku nieudanych próbach zabierała Syna do łóżka Rodziców. I tym sposobem zdała sobie sprawę czemu, gdy była mała i pakowała się swoim rodzicom rano do łóżka, ci nie byli tym faktem zachwyceni tak jak ona. Spanie w trójkę na małej, starej i zdezelowanej wersalce pod jedną kołdrą to jakaś katorga. Ale, żeby tradycji stało się zadość, Pierworodny był zachwycony. Spokojnie i bez dalszych pobudek spał do 9:20. Od miesięcy nikt w domu nie spał do takiej godziny. Na szczęście i to spanie (ale już we własnym łóżeczku) zostało Synowi Pierworodnemu po wakacjach, miejmy nadzieję, że na stałe - tylko ciiii, żeby nie zapeszyć...

6 miesięcy i 5 dni

Pół roku "luzowania" stuknęło Matce. Jak z bicza strzelił. Kilka dni temu, ale nie było kiedy pisać. Jakoś tak niepostrzeżenie, nawet Matka nie zauważyła, że to już. Gdyby nie wpis na zaprzyjaźnionym blogu Nishki, pewnie by przegapiła.
Pół roku? Jak to możliwe? Jeszcze chyba w żadnym projekcie tak długo nie wytrwała. Zawsze dopadało ją wypalenie, znudzenie i brak motywacji. Zwłaszcza jeżeli chodziło o pisanie pamiętnika. Kilka tygodni, czasem dni, wystarczało by zarzucić pisanie.
Kiedyś pamiętnik był po to, by nikt go nie czytał, może poza samym autorem kilka lat później. Teraz pisze się po to, by czytało jak najwięcej osób. Gdy kilkanaście lat temu, Matka usłyszała słowo blog i na czym polega cała jego idea, wydawało się to wszystko jakimś absurdem. No bo jak to? Dawać obcym ludziom do przeczytania swój dziennik? Tak z własnej woli? Pozwolić im oceniać to, co się napisało? Kto by pomyślał, że to wciąga, że bawi, pasjonuje i ma się ochotę na więcej.
Jako nastolatka (strach pomyśleć kiedy to było) Matka wielokrotnie zaczynała pisać pamiętniki. Za każdym razem brakowało samozaparcia i systematyczności. Nie było motywatorem ">ja< czytająca to za 20 la". Za to teraz doskonale motywują ci, którzy czytają na bieżąco.
Kiedyś niczego się w takich zapiskach nie udawało. Było się tak samo nudnym i nieciekawym jak w życiu codziennym. Było się po prostu zwyczajnym.
Kiedyś nabazgrałoby się: "Nuda, nic się nie działo. Szkoła jest beznadziejna - facetka od fizy się na mnie uwzięła. Pokłóciłam się z mamą. Czego ona ode mnie chce? Wszystko jest do dupy. Nie zadzwonił. Pewnie przez tego pryszcza, który rośnie mi na czole. A w dodatku w sobotę impreza u Aśki a ja nie mam co na siebie włożyć..." Itd. Mniej więcej w tym stylu. Tak sobie Matka wyobraża. Bo po tylu latach nie ma pojęcia co sama wypisywała.
A teraz? Na blogach robi się wtorkowe przeglądy kosmetyczek. W tym tygodniu skuteczne sposoby na walkę z pryszczami. Tworzy się listę 10 powodów, dla których fizyka w szkołach powinna zostać zdelegalizowana. I jeszcze piątkowy outfit. Tym razem stylizacja na domówkę u znajomych. Bluzka Zara 249 zł, spodnie Bershka 149 zł, buty Aldo 599 zł. Do tego dzióbek do zdjęcia. Względnie nieobecne, niby zamyślone, spojrzenie w dal.
Matka też stara się wypaść na ciekawszą niż jest w rzeczywistości. Pierworodny nie musi się starać - jest najciekawszym, co kiedykolwiek przyszło Matce w życiu obserwować. Poza tym stara się Matka dbać o poprawne słownictwo i o interpunkcję, która, jak to określiła jej nauczycielka języka polskiego w liceum, leży i kwiczy.

Wciągnęło Matkę to pisanie. Motywuje to, że komuś chce się regularnie tu zaglądać, że ktoś pochwali, że wiele osób wraca. Najbardziej popychają do działania komentarze. To wszystko sprawia, że chciałoby się robić więcej. Tylko nie wiadomo od czego zacząć. Chciałaby Matka nowego wyglądu dla blogu, myśli o profilu na Facebooku. Tyle że dla matki tak wybitnie nie-technicznej to gigantyczne wyzwanie. Nie wiadomo od czego zacząć. I na myśleniu na razie się kończy.

Z okazji pierwszego półrocza życzy sobie Matka dalszej wytrwałości, momentów pełnych pisarskiej weny oraz jak najwięcej wolnego czasu na opisywanie tych wszystkich ulotnych chwil. A Czytelnikom serdecznie dziękuje za obecność i zaprasza na kolejne spotkania z Pierworodnym.

czwartek, 25 lipca 2013

Co piaskownica to obyczaj

Od czasu do czasu Matka z Synem chodzą do piaskownicy. Choć osiedle, na którym mieszkają nie jest dużym, raczej jednym z mniejszych w mieście, to do tej pory Matka naliczyła już na nim 8 piaskownic. (I przy okazji żadnego placu zabaw). Choć wybór ogromny, decyzja o wybraniu tej jednej jedynej była prosta, bo podyktowana pobudką tak trywialną jaką może być tylko odległość. Przy samodzielnie tuptającym roczniaku odległość ma kolosalne znaczenie. Z ulgą przyjmuje więc Matka fakt, że najbliższa piaskownica znajduje się za blokiem obok. Chociaż i tak czasem wydaje się to za daleko - głównie dlatego, że po drodze trzeba minąć ok. 18755136 kamyczków - najróżniejszej wielkości, kształtu, koloru, faktury, a każdy chciałoby się podnieść, obejrzeć, przełożyć, schować, pokazać mamusi i może jeszcze posmakować.
Ale prędzej czy później, zwykle raczej później, dochodzi się do tej piaskownicy. Bywa się w niej regularnie. Poznaje się inne dzieci i ich rodziców, którzy również bywają tam regularnie. I wydaje się, że skoro poznało się zasady panujące w tej piaskownicy, to można już z dzieckiem w ciemno iść w każdą jedną górkę piasku, byle tylko było wiaderko, grabki i może jeszcze rówieśnik do towarzystwa. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że w KAŻDEJ piaskownicy panują odrębne reguły. Lepiej znać je zawczasu  i szybko się przystosować, bo bycie zaskoczonym znienacka może okazać się zgubne w skutkach.
Matka nie zdawała sobie sprawy z tego, ile szczęścia miała trafiając od razu do TEJ piaskownicy. Gdzie każdy przynosi swoje zabawki, ale zwykle, po zapytaniu i wspólnym uzgodnieniu sprawy, dzieci chętnie się nimi wymieniają. Gdzie kłótnie, owszem, zdarzają się, jak to wśród dzieci, ale szybko zostają zażegnane i potraktowane śmiechem. Gdzie szanuje się zabawę innych dzieci i nie pozwala na psoty i złośliwości. Mimo tego wszystkiego łatwo nie jest, bo i dzieci i rodzice trafiają się różni. Ojciec Pierworodnego zawsze po tym, gdy okazjonalnie uda mu się wybrać z rodziną do piasku, wyprawę kwituje słowami: "Szacun Żona, że ty to wszystko ogarniasz". Matka podbudowana takim komplementem uznała, że skoro tu daje sobie radę to poradzi też sobie w większej piaskownicy w innej części osiedla. I w dzień, w którym ta przydomowa nie zapewniała Pierworodnemu towarzystwa do zabaw, zabrała Matka Syna do piaskownicy bardziej odległej i zarazem bardziej uczęszczanej (Już samo dojście tam było męczące). Matka przyzwyczajona do tego, że gdy maluchy bawią się w piasku rodzice siedzą wokół na ławkach lub brzegach piaskownicy i kontrolują, choć jednym okiem, sytuację, mocno zdziwiła się, że była jedyną taką matką - nie licząc bardzo młodziutkiej mamy dwulatka, która i tak siedziała tyłem i zajęta była rozmowami z przewijającymi się koleżankami albo sms-owaniem, pozostali opiekunowie rozsiani byli gdzieś znacznie dalej. Większość dzieci, z którymi Pierworodny (jak zwykle najmłodszy w towarzystwie) miał do czynienia, miała Matka ochotę wysłać na karnego jeżyka albo przełożyć przez kolano. Od dziecka, które bawiło się foremkami Pierworodnego usłyszała Matka, że jej Syn jest głupi. Dlaczego? Bo nie chciał zjeść babki z piasku, którą mu podsuwano. Od chłopaka, który bawił się samochodem Pierworodnego wciąż słyszało się: "Ale ja chcę się tym pobawić" - wypowiadane jak mantrę przez zaciśnięte z frustracji zęby. A oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko: "Nie ruszać, bo będzie dym!". I tak, Pierworodny nie mógł nawet dotknąć swojego samochodu, co oczywiście i tak notorycznie robił. Ostatecznie dzieciak wpadł w histerię, gdy Matka zdecydowała się wracać do domu i pakować zabawki, bo przecież "on chciał się tym pobawić". Filmy typu "Omen" przypomniały się Matce. Wykończona, stwierdziła, że nigdy więcej. Dość ma już odmiany. I nie rusza się ze swojej piaskownicy, choćby wiało nudą na kilometr. Tym bardziej, że ktoś im jeszcze łopatkę tam zaiwanił.
Ale nic to. Rozmawiała Matka ze swoją Koleżanką, która z racji bycia mamą dwulatki i drugiej córki w drodze, też często w piaskownicy bywa. Na jej osiedlu sprawa przedstawia się jeszcze inaczej. Mąż Koleżanki już dawno oświadczył, że jest to świat, który rządzi się własnymi prawami, dżungla, której on nie jest w stanie opanować i w związku z tym nie zamierza tam bywać. W piaskownicy pod blokiem Koleżanki panuje zasada: co w piasku i jego okolicy się znajdzie - jest wspólne. Brakuje pojęcia własności (czy się to komuś podoba czy nie) i nawet, gdy nie zdąży się rozpakować wszystkich zabawek swojego podopiecznego, inne dzieciaki w mgnieniu oka robią to za rodzica nim ten się spostrzeże. Jednak najbardziej w opowieści Koleżanki zaskoczyło Matkę to, że dzieci nie tylko do cudzych zabawek roszczą sobie prawa. Jakoś nigdy nie przyszło Matce do głowy zabierać do piasku jedzenia. Bo po co? Ręce brudne i w ogóle... tyle piachu do przekopania, że czasu nie ma na głupoty. Biorą tylko ze sobą wodę do picia. I chyba pozostali rodzice też tak robią, nie zwracała Matka uwagi. Nie chciałaby, aby Pierworodny patrzył z rozżaleniem jak inne dziecko zajada się słodkościami, tym bardziej że większości mu nie wolno ze względu na bezmleczną dietę. Ale też głupio by się czuła, gdyby karmiła Syna a inne dzieci miałyby na nich patrzeć. Koleżanka natomiast za każdym razem zestresowana idzie do piaskownicy, zastanawiając się czy aby na pewno wystarczy jej tego dnia ciastek. Bo gdy tylko powie: "Córeczko (tu pada konkretne imię jej córki), otrzep rączki, dostaniesz ciasteczko", w jednej chwili podnoszą się wszystkie dzieci i równo otrzepują rączki a potem już tylko ustawiają się grzecznie i bez słowa w kolejce po ciasteczka. Nikt się nie przepycha i nie kłóci, bo wszyscy uznają za oczywistą oczywistość, że zaraz każdy dostanie po ciasteczku.
Poza tym coraz częściej jeszcze słyszy Matka o piaskownicach w innych miastach, gdzie zabawki są na wyposażeniu, nikt ich nie kradnie, ani nie dewastuje. I nie trzeba nosić ze sobą torby pełnej gratów - a wszystkie zabawki interesują dziecko, bo przecież nie są jego tylko cudze, a to podstawowa zaleta każdej jednej zabawki, choćby była największym badziewiem.
Ciekawa jest ta różnorodność zwyczajów. Wchodząc do piaskownicy nigdy nie wiesz, co cię w niej czeka.

poniedziałek, 22 lipca 2013

100 km od domu

Matka z Synem pierwszy raz spontanicznie nocowali poza domem. Bez wcześniejszego przygotowania i logistycznego rozplanowania. Pierworodny zachwycony, bo ciocia ukochana, bo pies większy od niego, bo ogród i krzaczki z listkami do rwania, bo wanienka inna niż w domu, bo gwiazdorzyć mógł i zwiedzać nowe przestrzenie. Matka zachwycona, bo nie musiała biegać za Synem i poza nią mnóstwo osób miało na niego oko, bo zasnął bez problemu i spał dłużej od niej, bo do 1 w nocy siedziała przy stole z dorosłymi ludźmi i rozmawiała, bo mimo że spała 4 i pół godziny odpoczęła jak nie pamięta kiedy.

Śpij, Kochanie, śpij

Właśnie trwa pierwsza od środy drzemka Pierworodnego w ciągu dnia. Ostatnio zaskoczyło Matkę i Syna tyle atrakcji, że nie było kiedy spać. Teraz przyszła pora na zawalczenie o powrót do normalności i ustalonego rytmu dnia. Matka kompletnie z tego rytmu wybita nie ma pojęcia co robić.

Zasnął? Naprawdę zasnął? No zasnął... Co robić? Co robić? Pranie powiesić! Kurcze, suszarka została w sypialni. No to co? Podłogi trzeba umyć. Ale przecież nie odkurzone. Zmywarka... eee nie chce się. Obiad? Jest od wczoraj. I tak siedzi Matka bez sensu i "Klan" ogląda. Masakra.

środa, 17 lipca 2013

Obiecująca prognoza pogody na jutro

- Idziesz spać czy będziesz jeszcze siedział?
- Wykąpać się muszę.
- Właśnie ja też.
- To idź pierwsza.
- Nie, ty idź pierwszy. Mi to długo zejdzie.
- Mi też zejdzie. Włosy muszę umyć.
- A ja nogi ogolić. A nie mamy w domu żadnej kosy.
- Jeeeenyyy. Ty weź może jutro zagadaj jak tą trawę będą pod oknem kosić...

wtorek, 16 lipca 2013

Móóój jest ten kawałek podłogi

Matka chciałaby ponownie spotkać tego pana... Tego, co jak 5 lat temu urządzała mieszkanie i wybierała podłogi to w takim jednym komfortowym sklepie zapewniał ją, że świetny wybór, że panelee AC4 będą bardzo dobre, a w warunkach domowych są nie do zdarcia. Już nie pamięta Matka jak pan ten wyglądał. Ale bardzo chciałaby go spotkać. Przedstawiłaby mu 15-miesięcznego Syna Pierworodnego. Być może ta znajomość zmieniłaby strategię marketingową pewnego znanego sklepu z dywanami, wykładzinami i panelami.
Bo jakoś nie widzi Matka tego, by panele w kolorze dąb bagienny, o klasie ścieralności AC4, były takie doskonałe w jej warunkach domowych. A już zwłaszcza w warunkach w okolicach kojca z zabawkami - ciągle przesuwanego przez Pierworodnego, aby dostać się do zakazanej komody, a także w warunkach w okolicach miejsca, gdzie od jakiegoś czasu (od ponad roku dokładniej) ze wzmożoną częstotliwością stawiana jest suszarka z praniem, ani tam gdzie stoi łóżeczko - małe białe i dziecięce o wymiarach 60 x 120 cm, ani też tam, gdzie trwała przednia zabawa metalowymi foremkami do babeczek, resorakiem marki Ford Focus czy nawet chodzikiem - pchaczem.
A wczoraj Matka przekonała się, że na samym środku pokoju też nie są świetnym wyborem. Właśnie na środku pokoju okazały się wyborem najgorszym. Prawda ta ukazała się nader dobitnie - zaraz po tym jak Pierworodny zsiadł ze swojego małego trójkołowego rowerka.

niedziela, 14 lipca 2013

Bywa...

Bywają takie chwile, kiedy Matka wychodzi do drugiego pokoju, rzuca się na łóżko i nakrywa głowę poduszką. W normalnych okolicznościach pewnie po prostu strzeliłaby sobie "setkę".

czwartek, 11 lipca 2013

I love yo... ghurt

Wizyta u alergologa. Ta, która miała zakończyć się wyznaczeniem daty stawienia się Matki z Synem na oddziale dziecięcym w szpitalu. Tym razem Matka wręcz zażądała od Ojca, by był z nią w gabinecie. W kontakcie z panią doktor Matce nerwy puszczają, języka w gębie zapomina, nie wie o co chciała zapytać, wychodzi wkurzona i bardziej skołowana niż była przed wejściem. Ojciec się postarał, w pracy wszystko zorganizował i dotarł na czas. W poczekalni siedzieli z duszą na ramieniu... Szpital za kilka dni czy może tygodni? Jak damy radę? Co trzeba zabrać? Jak to ma być z tą izolatką - można z niej wychodzić, czy cały pobyt będziemy się w niej kisić? Kumulacja zmartwień z ostatnich 4 miesięcy.
Weszli do gabinetu. Pani doktor skwaszona jak zawsze i jak zawsze z nosem utkwionym w monitorze komputera. Jednak kilka uśmiechów Syna Pierworodnego i wreszcie zaczęła przejawiać ludzkie odruchy. Obejrzała i osłuchała pacjenta (wiadomo już, że Pierworodny boi się stetoskopu). Po czym stwierdziła, że może dostać jogurt. Wypisała na kartce co, kiedy, w jakich ilościach. Do zobaczenia za dwa tygodnie. Yyy... a co ze szpitalem? Przecież to już taki duży chłopak, powinien spróbować czegoś z mlekiem. Pani mu Danonki kupi. (I w tym momencie resztki zaufania upadły.) A nie lepiej zwykły jogurt naturalny? A będzie lubił?

No to spróbował. Na początek pół łyżeczki. Szaleństwo. Po pół godziny łyżeczka. Kolejne pół godziny i dwie łyżeczki. Po dwóch dniach mógł zjeść 100 ml. Na razie jogurt toleruje. Ale tylko z jabłkami. Trzymać kciuki!

środa, 10 lipca 2013

Skarpetki a porozumienie

W kwestii wszelkich poradników typu "Pierwszy rok życia dziecka" Matka wyluzowała już dawno, mniej więcej, gdy Pierworodny miał 7 miesięcy. Od tamtej pory chyba do nich nie zaglądała. Poza jednym razem, by sprawdzić czy dobrze postąpiła kiedy Syn poparzył się kawą (dobrze). Nie zaglądała, bo nagle zaczęło ją to śmiertelnie nudzić. Początki macierzyństwa upłynęły Matce z nosem w książkach o pielęgnacji niemowląt - podrozdziały o noworodkach mogła recytować z pamięci. Przez pierwsze tygodnie, prawie przy każdym karmieniu, czytała, sprawdzała, upewniała się, porównywała informacje, niemal wkuwała na pamięć - no bzik totalny - mleko mózg zalało. Z czasem czytała już tylko co dziecko powinno umieć w danym miesiącu. Aktualnie nie czyta już nawet tego i nie ma pojęcia, co powinno umieć, co może umieć, a jak co zrobi zostanie uznane za geniusza i z miejsca zapisane do MENSY. Pierworodny jest genialny sam w sobie taki jakim jest i to Matce wystarcza. Nie wie z ilu klocków powinien budować wieżę - czy on w ogóle buduje jakieś wieże? Nie wie czy powinien więcej mówić - doskonale porozumiewa się ze światem używając tylko "mama", "tata" i "am". Nie wie też, co powinien już rozumieć.
Ale kilka dni temu okazało się, że rozumie już całkiem sporo. Ubierała Matka rano Pierworodnego w tzw. salonie. Na koniec rzekła, choć bez wiary w powodzenie, raczej z lenistwa i lekkiej ciekawości: "Musisz jeszcze założyć skarpetki. Skarpetki leżą w sypialni na łóżku. Przynieś je". Na co Syn wstał, poszedł do drugiego pokoju, przyniósł skarpetki o które chodziło, wdrapał się na kolana Matki i wystawił bose stópki celem przyodziania ich.
Zuch chłopak.

wtorek, 9 lipca 2013

Tajemnica zaginionego smoka, czyli kolor ma znaczenie - historia dla rodziców o mocnych nerwach

Miała Matka tekst przygotowany. Miało być krótko i zwięźle. Chwalić się Matka miała. Ale, chcąc zachować chronologię zdarzeń, najpierw o zaskakująco pozytywnej wyprawie do Babci napisała. Minęło kilka godzin, zaczął się nowy dzień i tekst okazał się nieaktualny. Bardzo nieaktualny.

A miało być tak:
Podczas zabawy i wygłupów udało się Matce zajrzeć do paszczy Pierworodnego. Zwykle nie dawał się tknąć i Matka nie miała pojęcia co właściwie się w niej dzieje. A tu wielkie zaskoczenie. Syn Pierworodny ma 16 zębów. Jak? Skąd? Kiedy? Kilka miesięcy ząbkowania (tfu!), męczarni i cierpień całej rodziny, a tymczasem wystarczyło, że ukochana ciotka dentystą została i w ciągu dobrego tygodnia 8 zębów mu wyskoczyło. Nagle Matka przypomniała sobie po wielu, naprawdę wielu, tygodniach, że wcale nie ma płaczliwego i marudnego dziecka, które wiecznie jojczy albo histeryzuje. Tylko wesołego i rozbrykanego łobuziaka, który wcale nie potrzebuje być ciągle uwieszony Matki, a nawet jest w stanie przebywać w innym niż ona pomieszczeniu.
Teraz jeszcze tylko trzeba przekonać Pierworodnego by zechciał pozwolić Matce myć te ząbki.

Tak być miało. Tak miało już zostać. A tymczasem jest tak:
Dwa dni spokoju, doskonałego nastroju, śmiechów i wygłupów, chwil pełnych szczęścia rodzinnego i wzruszeń - aż Matce, od patrzenia na tę sielankę, mnożyć się zachciało. Tylko przez chwilę - na szczęście,  i nie zdążyła przejść od myśli do czynów - na szczęście.
Cała idylla w proch i pył się obróciła a Pierworodny znów pokazał na co go stać. Gdzie się podział wesoły łobuziak? Dwa dni marudzenia, mędzenia, prób wymuszania płaczem bądź krzykiem, sprawdzania ile jeszcze wytrzyma kręgosłup rodzicielki. Dwa dni życia Matki na skraju załamania nerwowego. By na koniec zgubił się smoczek. Znowu.
Wcięło, zaginął, nie ma. Nie wiadomo gdzie się podział. Został gdzieś w domu,  a gdy cała rodzina wróciła wieczorem ze spaceru już go nie było. Kot zeżarł czy co? Każdy zakamarek mieszkania przeszukano kilkukrotnie i bezskutecznie. W tym czasie Pierworodny darł się niemiłosiernie. A zaczął od histerii o to, że Ojciec nie pozwolił mu jeść jabłka na łóżku w pościeli. Niedobry Ojciec. Przyszedł Syn zaryczany do Matki na skargę. Uspokoić się nie mógł, więc Matka smoczkiem chciała sytuację poratować. A tu kicha. Po 45 minutach takiego wycia wysłała Ojca do pobliskiego Rossmanna po nowego smoka. Kupił dwa, bo tak były pakowane - niebieski i zielony. Gdy Pierworodny je zobaczył uderzył w jeszcze większy ryk (chociaż nikt nie wyobrażał sobie, że te decybele można jeszcze podnieść) - BO PRZECIEŻ ZAWSZE BYŁ BIAŁY! Kiedy poprzednio Matka smoka kupowała, a myślała, że kupuje po raz ostatni (ząbkowanie na pewno niedługo się skończy i będziemy go odzwyczajać - naiwna) wybrała taki, który wydał jej się najładniejszy z tych, które miała do wyboru - i nie przezroczysty, żeby był widoczny leżąc pod kanapą albo w nocy w łóżeczku - przypadek sprawił, że na swoje szczęście wybrała kolor taki sam jak smoczka zgubionego chwilę wcześniej na targu. Teraz Ojciec wyboru nie miał, więc wziął co było, czas naglił, bo godzina zamknięcia sklepu się zbliżała a w domu Pierworodny urządzał koncert na całe osiedle.
Długo nie mógł się Pierworodny przemóc do zaakceptowania nowego koloru. Przy każdej próbie zatkania go smokiem, by poczuł, że kształt się zgadza, kończyło się coraz większą walką i spazmatycznym płaczem. W chwilach uspokojenia, gdy Matka z Ojcem na rzęsach stawali, aby dziecko rozweselić, Syn traktował smoczek tak jak stary, te same zabawy typu mieszanie go łyżeczką w miseczce. Co jakiś czas odruchowo chciał włożyć go do buzi. Jednak w momencie, gdy już przytykał do ust zdawał sobie sprawę, że przecież to nie "TEN" i z obrzydzeniem odkładał z powrotem.
Matka tłumaczyła, że jeżeli nie zaakceptuje tych smoczków, które mu się oferuje, to jego strata, będzie pretekst do szybszego oduczenia się (choć moment ekstremalnie ciężki - myślała w duchu). Syn może sobie płakać, krzywda mu się nie dzieje, Matka przetrzyma (nie wytrzymam, nie wytrzymam, nie wytrzymam, zaraz wyjdę z siebie!) Nikt nie pobiegnie do sklepu po kolejne smoczki, na głowę nie upadli! (jak długo jeszcze Carrefour otwarty? - liczyła w myślach)
Usypianie odbyło się jak zwykle, tyle że mycie zębów, o zgrozo!, Matka Synowi odpuściła by na nowo go nie rozbudzać i nie dawać pretekstu do kolejnej fali płaczu. Nieprzytomny, na śpiocha, nie zauważył różnicy w smoczkach. Tylko rano był zdziwiony. Oglądał go z każdej strony, chwaląc się pokazywał Matce, włożył go sobie sam do buzi w celu wypróbowania, po czym oddał aby Matka odłożyła na półkę. Uff...

Przynajmniej wiadomo, że nie jest daltonistą.

niedziela, 7 lipca 2013

Nie można było tak od razu?

W ramach powtórki z rozrywki Matka postanowiła ponownie spędzić dzień z Synem Pierworodnym u swojej Matki.
A jako że uczy się na błędach, tym razem jakoś szczególnie nie nastawiała się, jak tydzień wcześniej, na to, że wyrobią się na autobus na 10:06.
I tak znów mamy piątek. Dzień jak co dzień. Tylko pogodna gorsza niż tydzień temu. Znów autobusy o 9:06, 10:06 i ostateczna ostateczność o 11:36.
Pierworodny znów dłużej pospał, więc 9:06 odpadła w przedbiegach. Obudził się w doskonałym humorze i dał Matce powylegiwać się jeszcze ze 20 minut w łóżku. A zanim ostatecznie wstali podał jej smoka w celu odłożenia na półkę. I tym razem Matka zapamiętała, że go tam kładzie. Na spokojnie zjedli śniadanie, które oczywiście przez ten spokój trochę się przedłużyło. Wszystko na spokojnie sobie popakowali zapominając TYLKO jednej rzeczy. O! już 10-ta? No trudno, mamy jeszcze jeden autobus. Buty i wszystkie graty były na swoich miejscach, więc udało się wyjść z domu na tyle wcześnie, że gdy na dole spotkali sąsiadów i zostali poinformowani o tym, że pada deszcz (nic nowego ostatnio), na spokojnie mogli zaczekać na windę i wrócić do mieszkania po folię na wózek i parasol. Potem na spokojnie udali się na przystanek i AŻ 6 minut czekali na autobus.
Przyjechał najbardziej gburowaty kierowca jakiego Matka w życiu poznała (między innymi dlatego ta godzina odjazdu jest traktowana przez Matkę jako ostateczna ostateczność). Zawsze robi jej jakieś problemy, jest opryskliwy, a przy wnoszeniu wózka wyręcza się pasażerami. Tym razem był miły i uczynny i aż sam się rwał do wnoszenia. Matka pomyślała: Oho, to chyba ta pogoda. Gdy aura odzwierciedla stan duszy pana kierowcy zaraz staje się on szczęśliwszym człowiekiem. Jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie o to chodziło. Autobusem jechała też kontrolerka biletów, która prawdopodobnie kontrolowała też jego pracę. Tak się chłopina zestresował, że wydrukował Matce bilet na dobrą trasę tylko w odwrotną stronę i modlił się całą drogę, by pani kontrolerka nie zauważyła, poza tym zdobył się na "proszę", "dziękuję", "do widzenia", a nawet na coś na kształt uśmiechu. Matce tym samym jeszcze bardziej poprawił i tak doskonały nastrój.
U Babci Pierworodny był wnukiem idealnym. Jak zwykle był zachwycony zmianą otoczenia, niczego nie zdewastował, babciny obiadek pochłonął w ilości, której nie powstydziłby się przedszkolak z grupy starszaków, i to taki ze zdrowym apetytem. Na spacerze wzbudzał zachwyty, co jak zwykle przyjął ze stoickim spokojem, jaki on śliczny, jak pięknie ubrany, chodź zobacz jaki ładny chłopczyk, a jaki fajny - nasłuchała się Matka od znajomych i obcych. Przez cały dzień nawet nie zapłakał, nie licząc porannego wypadku z rowerkiem przy próbie jeżdżenia nim po domu, ale i tak bardzo szybko się uspokoił. Ani jednej histerii o byle gówno. A smoczek dostał dopiero wieczorem w drodze powrotnej.
Dziecko doskonałe.

czwartek, 4 lipca 2013

Pierwsze koty za płoty

W relacjach Pierworodny kontra Kot następuje jakiś progres. Wygląda na to, że wyrok na futrzaku został odroczony. Przynajmniej na razie.
Matka nieśmiało wróży, że z tego wszystkiego jeszcze kiedyś będzie przyjaźń.
A sytuacja ma się obecnie tak.
Kot wyżera z podłogi parówkę, która spadła podczas śniadania. Pierworodny zachwycony. Kot biega z tą parówką po mieszkaniu - Syn śmieje się do rozpuku. By zachęcić Kota do dalszej zabawy próbuje go karmić plasterkami ogórka. Zabawa przednia - niestety kończy się tym, że to Syn ostatecznie zjada parówkę.
Kot stał się mniej płochliwy i przychodzi do Pierworodnego na tzw. "głaski". Skoro nikt inny nie ma dla Kota czasu... Pierworodny śmieje się w głos, bo łaskoczą go wąsy. Odkrył też, że futerko Kota jest miłe w dotyku. Dlatego Matka wykorzystała ten fakt do nauki robienia "aja". Przez pierwsze dni Syn nie nauczył się "aja" robić, ale za to mówić. (Oczywiście tak szybko jak się nauczył tak też szybko przestał, bo przecież "odhaczone".) Teraz z robieniem "aja" nie ma już problemu. Nie wyrywa już Kotu sierści, a przynajmniej nie w takich ilościach jak wcześniej. I stara się być delikatniejszy niż dotychczas. Za ogon też jakby mniej ciągnie.
Mimo swojego wieku Kot na szczęście wciąż ma świetny refleks, gdyż czułości z Synem Pierworodnym zwykle kończą się nagłą Kota ucieczką po tym, jak Syn ni z tego ni z owego rzuca się na zwierzaka chcąc się w niego wtulić całą buzią jak w miękką poduszkę.
Kot nadal ledwo zipie, ale coraz rzadziej wyciąga pazurki w obronie własnej i poczuciu bezradności.
Biegają sobie razem po całym mieszkaniu. A Matka słyszy pospieszne tuptanie przeganianego Kota i dziki rechot Syna podążający za tym tuptaniem. Gdy rechot przybiera jeszcze bardziej na sile, wtedy wiadomo, że Pierworodny zaraz rzuci się przytulić Kota. Czasem nawet mu się udaje. Ale tak czy owak Kot jest ciągle szybszy i zwinniejszy, więc akcja niemal zawsze kończy się spektakularnym "bam" - podłoga huczy a Pierworodny wstaje jakby nic się nie wydarzyło. I zabawa trwa dalej.

środa, 3 lipca 2013

Blues o czwartej nad ranem

Gdy dziecko, rześkie i wyspane, zaczyna dzień o godzinie 4:00 (czwartej zero zero!!! - z dokładnością co do minuty) to wiadomo, że nie może to być dobry dzień. A przynajmniej nie dla matki tego dziecka. Idąc tym tropem, poniedziałek nie był dobrym dniem dla Matki Syna Pierworodnego.
Ojciec wciąż jeszcze wypomina jej, że gdy o 4:30 rozchichrany Syn ciągnął ją za nogę wystającą spod kołdry, by wstała i się z nim pobawiła (cała Matka aby się z nim pobawiła a nie tylko jej noga), spojrzała tylko na swego Pierworodnego i nim z powrotem nakryła się pościelą powiedziała: "Dziecko, ale ja cię nie znam. Ty idź do swoich rodziców!".
Tego też dnia Matka dostrzegła istnienie pewnej zasady. Im bardziej wnerwiająca dla dorosłego bajka, tym bardziej podoba się dzieciakowi.
Ale czy o 6 rano jakakolwiek bajka może nie być wnerwiająca? Tak czy siak Pierworodny odkrył "SuperSprytka i Sprytusie". Matka odkryła zbawienne działanie kreskówek i zyskała tym samym czas na wypicie kawy.
Mimo to Sprytusie nie są na jej nerwy. Nie o 6 rano. Wystarczyło, że słuchała imion bohaterów (a trochę ich było) - mieszkających w Sprytulkowie Sprytusiów - i myślała jedynie, że nie da rady tak przez kilka najbliższych lat. SuperSprytek? MałoSprytek? Sprytny Nosek? Sprytne Uszko? Brzoskwinka? Rózia? I jeszcze zamiast pszczół Bzyczusie?
Oby Syn szybko przekonał się do niemych bajek: "Bolka i Lolka" czy "Pomysłowego Dobromira", bo inaczej mózg Matce rozmięknie i zacznie wołać do Pierworodnego SprytnySynulku.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Wsiąść do autobusu byle jakiego

Matka zaplanowała spędzić dzień z Synem u swojej Matki. Taka mała odskocznia od codziennej rutyny. Dobra organizacja i można jechać te blisko 40 km autobusem - godzina jazdy i jest już Matka w mieście swojego dzieciństwa. Teoretycznie nic trudnego. Teoretycznie...
Miała Matka do wyboru autobusy o 9:06 i 10:06. Autobus o 11:36 był ostateczną ostatecznością. Akurat tego dnia Pierworodny trochę dłużej pospał. Nie było już szans wyrobić się na 9. Ale nic to, przecież jest autobus o 10. Przedłużyło się śniadanie. Trzeba więc było ostro zasuwać aby zdążyć. Matka włączyła 5. bieg i udało jej się na ostatnią chwilę spakować wszystkie graty, ubrać siebie i Syna, przygotować wózek... i kiedy próbowała zagonić Syna do tegoż wózka, tracąc powoli nadzieję na powodzenie całej akcji, wyszło na jaw, że Pierworodny właśnie zrobił to, co robi się w pieluchę. I wiadomo, że gdyby to było zwykłe siusiu, nikt by się tym zbytnio nie przejął w tym momencie, a tak... Matka była już prawie pewna, że nie zdążą na autobus. Jednak zęby zacisnęła, rękawy podkasała i wzięła się do roboty, bijąc tym samy rekord w szybkości oporządzenia dziecięcego zadka. Od razu dziecię w spacerówce ulokowała i sruuu... Zostało zaledwie kilka minut do autobusu. A droga na przystanek, szybkim tempem zabiera ok. 5 minut.
Na progu mieszkania Pierworodny zakwilił. To przypomniało Matce o jednym. Smoczek! Gdzie jest k...a smoczek? Gorączkowo zaczęła biegać po mieszkaniu w poszukiwaniu zguby.
- Synuś, gdzie go zostawiłeś? - pytała jakby miał jej odpowiedzieć.
Latała jak oparzona po wszystkich miejscach, gdzie od rana widziała bawiącego się Syna i po wszystkich, w które zdarza mu się smoka wcisnąć - a fantazję chłopak ma. Nie było, wcięło. A czas uciekał.
- Synek, gdzie jest smoczek? - zdesperowana wypięła Pierworodnego z wózka, w którym tak trudno było go umiejscowić, by może sam pokazał gdzie go schował. Nie pokazał. Za to Matka miała wrażenie, że w jednym momencie rozbiegł się jednocześnie na wszystkie strony mieszkania. Czas minął, autobus odjechał.
Pozostał już tylko ten o 11:36. Miała więc Matka dobrą godzinę na znalezienie tego przeklętego smoka. Rozebrała z powrotem tak mozolnie ubieranego Syna i od razu zaczęła kolejną rundę nerwowej bieganiny z kąta w kąt i przeszukiwania co dziwniejszych zakamarków.
Nagle... olśnienie!... To nie Syn rano schował smoczek tylko Matka odłożyła go na miejsce, na półkę nad łóżeczkiem. Cały czas leżał na wierzchu, na swoim "stałym" miejscu. Tyle, że od dłuższego czasu, przez to cholerne ząbkowanie (tfu!) Syn jest już tak od niego uzależniony, że w zasadzie smok nawet nie bywa w okolicy tej półki, zawsze znajduje się w okolicy Syna. Matka wściekła, ale mimo to z ulgą opadła wykończona na kanapę. Pot otarła i pomyślała, że tylko chwilę odsapnie po tej całej nerwówce i tym razem wyjdzie z domu wcześniej by nie pędzić jak zwykle na wariata i na spokojnie wsiąść do autobusu.
- Dobra Synek, zbieramy się. Chodź ubrać buty. A gdzie są Twoje buty?
Matka znów zaczęła poszukiwania. Najpierw na luzie, w końcu nie tak łatwo schować buty, nawet te w rozmiarze 21, a przynajmniej nie tak łatwo jak smoczek. Czasu jeszcze sporo, spokojnie. Ale po paru okrążeniach znów tych samych miejsc poważnie się zaniepokoiła. Przecież były tu przed chwilą! Po zdjęciu Pierworodny bawił się nimi, gdy Matka przetrząsała wszystko szukając smoka.
Jest! Znalazł się. Ale jeden.
W dodatku w środku miał wgniecionego rozmiękłego i na wpół przeżutego chrupka.
- Synek, gdzie jest drugi bucik? - powtarzała schemat Matka.
Pierworodny za to szykował się do wyjścia. Przecież autobus nie będzie czekał, a on wybiera się do Babci. Kazał ubrać sobie znaleziony bucik. Matka więc mu go założyła w nadziei, że zmotywuje go tym do przyniesienia drugiego. Ale nic z tego. Następna runda biegania po mieszkaniu.
- Synuś, przynieś mi drugiego buta! Bo nie pojedziemy! - nie zraziły go takie groźby. Tuptał po podłodze jednym bucikiem i czekał na to kiedy wreszcie będzie spacerek. A czas uciekał.
Matka znów po 3 razy przebiegła po wszystkich miejscach, w których widziała bawiącego się Pierworodnego i wszystkich, w których często chowa różne fanty, oczywiście jak zawsze pamiętając o jego fantazji. Wcięło, but zaginął.
Przypomniała sobie Matka o prezencie, który miesiąc wcześniej dostał Pierworodny od Ojca Matki. 3 pary butów. Wszystkie za duże, bo Dziadek źle zapamiętał rozmiar. I wszystkie bijące po oczach. Pierwsze to sandałki bijące w oczy znaczkiem "najki", drugie to adidaski bijące migającymi światełkami przy każdym kroku (na szczęście jeszcze dużo za duże) i wreszcie trzecie - adidaski Pumy za znaczkami Ferrari - bijące swą bielą na kilometr. Matka ubrała dziecku Pumy, jako że najmniej za duże i zarządziła "w drogę!", mając świadomość, że jej zmysł estetyczny mocno na tym ucierpi, bo w połączeniu z resztą stroju za sprawą białych adidasków Syn z małego luzaka przemienił się w małego dresiarza - Matka wie, że jak zwykle przesadza, ale nic na to nie poradzi, tak ma.
Czas uciekał. Syn w wózku, tobołki zapakowane, klucz w zamku, adidaski biją swą bielą. Matka ostatni raz na nie spojrzała i pomyślała: "No nie zdzierżę!". Wróciła po raz ostatni do domu, szybko omiotła wszystko wzrokiem i zdecydowała się przeszukać jeszcze raz sypialnię. Kosze na pranie. Przekopane tego dnia jakieś 6 razy. Jest! Znalazł się!
Buty do torby, bo nie ma czasu zmieniać. Pędem do autobusu, oczywiście na wariata. Zdążyli. W ostatniej chwili.

Jeszcze jedno takie wyjście z domu w celu zerwania z codzienną rutyną a Matka od razu po opuszczeniu bloku, dla odmiany, skieruje swe kroki w kierunku psychiatryka.

P.S. Następnego dnia Pierworodny zgubił smoczek na dobre. Na targu, podczas zakupów. W poszukiwania zaangażowała się nawet pani od gietrów dziecieńcych.

Stało się

Nadszedł ten dzień. Ni z gruchy, ni z pietruchy. Ojciec zapowiadał to niby od dawna, jednak Matka nie brała go na poważnie. Myślała, że to tylko takie czcze gadanie, że straszy, że się nie odważy. Stało się.
Ojciec Pierworodnego przeczytał blog Matki.
Przeczytał i w dodatku przez pół dnia trzymał to w tajemnicy. Wydało się dopiero wieczorem, podczas kąpieli Pierworodnego, kiedy to przekomarzając się z Matką żartem nawiązał do jednego z postów.
Matka próbowała coś z niego wyciągnąć, jakieś wrażenia, obiekcje, przemyślenia, ile właściwie przeczytał...
"Wyrzucę ten pieprzony kubek z Iron Man'a" - to jedno z pierwszych zdań, które powiedział.
Do końca jednak pozostał tajemniczy. I nie wiadomo czy mu się podobało czy coś go zaskoczyło albo uraziło.
Gdy starała się Matka dowiedzieć, które posty czytał, patrząc na nią z wyrzutem oświadczył krótko: "Iron Menża" przeczytałem.
Później jeszcze przyznał, że uśmiał się przy "Stairway to heaven".

- Ale miło mi, że mnie cytujesz. Tylko patrzeć jak będę miał rzeszę fanek, groupies...
- Taaa, jasne.

No i skończyła się wolność myśli i słowa na blogu.
Najpierw Ojciec dał Matce szlaban na blogowanie, by godzinę później powiedzieć "Teraz masz dużo pisać, bo będę wchodził codziennie. Zawsze rano, w biurze, przy kawie. Jedno wyświetlenie dziennie możesz sobie odejmować ze statystyk." Po tym więc Matka wnosi, że chyba jednak się podobało.

A poza tym, co jakiś czas dopytuje się czy już napisała, że czytał.
To napisała. Niech ma.