sobota, 31 sierpnia 2013

Gość w dom - Bóg w dom

Wyobraź sobie, że cały dzień nie ma Cię w domu. Jak zwykle pakowaliście się i wychodziliście z dzieckiem w pośpiechu, więc nie było czasu myśleć o ogarnięciu mieszkania, by jako tako wyglądało. Wracając wieczorem i padając na pysk ze zmęczenia dowiadujesz się, że następnego dnia wybierają się do Was teściowie, szwagier i jeszcze w gratisie teściowej kuzynka z Białorusi. W domu sajgon, lodówka jakaś opustoszała, nic nie zachęca do przyjmowania gości.
Od rana zabierasz się do roboty. Zakupy, sprzątanie. A wszystko w towarzystwie dziecka, które ma zupełnie inną wizję na wygląd tego dnia i robi wszystko, by skutecznie wybić Ci z głowy Twój plan działania. Zgadzasz się chwilę z nim pobawić, poczytać książeczki, bo przecież za pół godziny pójdzie spać, a wtedy włączysz turbo-sprzątanie i nadrobisz zaległości w czyszczeniu łazienki. Ale dziecko tego dnia, pierwszy raz od kilku miesięcy, postanawia, że żadnej drzemki robić sobie nie będzie. Skoro takie zamieszanie z tym całym sprzątaniem to ewidentnie coś się święci i ono nie ma zamiaru tego czegoś przegapić.
Z każdą godziną zaległości się powiększają i obejmują już nie tylko łazienkę, ale i kuchnię, i salon, i niedokończone pieczenie ciasta...
Myślisz sobie, że przecież w końcu musi zasnąć... A wtedy szybko wskoczysz pod prysznic, albo chociaż tylko nogi ogolisz i lekki makijaż walniesz, żeby nie było widać, że od rana biegasz jak kot z pęcherzem na zmianę ściągając pranie z suszarki lub dziecko z kuchennego blatu, które wciąż wspina się, by dosięgnąć do noża lub Twojego telefonu.
Gdzieś w międzyczasie dzwoni mąż z informacją, że do domu wróci tylko chwilę przed przyjazdem rodziców, bo jakiś kurs dodatkowy, nikt inny nie może pojechać i takie tam. Już się nawet nie przejmujesz tylko do słuchawki radośnie odśpiewujesz piosenkę w nagrodę dziecku, któremu właśnie udało się zrobić siusiu do nocnika.
Czas ucieka, włos coraz bardziej potargany, twarz coraz bardziej wymaga make-upu, organizm kofeiny, podłoga mycia. Zupełnie absurdalnie wybierasz podłogę - tylko po to, by jeszcze nim wyschnie dziecko mogło rzucić na nią ziemniakami z sosem, bo zmęczone obiadu jeść nie zamierza, a w ogóle to gołąbki są "be", chociaż dzień wcześniej jadło aż się uszy trzęsły.
Zostało 30 minut do godziny zero. "Jeszcze tylko ten jeden garnek umyję i pójdę się umalować i nogami zająć" - myślisz wycierając ziemniaki z paneli.
I kiedy właśnie płuczesz garnek słyszysz dzwonek. "Kluczy zapomniał?" - przechodzi  przez głowę, gdy w krótkich spodenkach i bluzce typu "do sprzątania" otwierasz drzwi rękoma ociekającymi wodą z płynem do naczyń.
"Jesteśmy przed czasem!!!" - wykrzykuje z euforią teściowa stojąca na progu.

Wyobraź sobie, że tak wyglądał Matki wczorajszy dzień.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dawaj cyca darmozjadzie

Kolejna wizyta u alergologa. Bez Ojca Pierworodnego, więc znów skończyła się takim nerwem, że zachciało się Matce palić jak jeszcze nigdy odkąd ponad 2 lata temu palenie rzuciła. Tym razem już nawet Pani Doktor głośno powiedziała "Nie dogadamy się". "Chyba nie" - zgodnie z odczuciami targającymi nią od pierwszego spotkania odpowiedziała Matka.
Tym, co najbardziej przeszkadza Matce w osobie Pani Doktor jest jej nieznośny nawyk wyrywania zdań z kontekstu i słyszenia tego, co akurat chce usłyszeć. Przez to wciąż dochodzi do nieporozumień, Matka po 5 razy powtarza to samo, a i tak czuje się niezrozumiana, a Pani Doktor przypisuje jej słowa, które nie padły.
- To co mi tu Pani opowiada nie trzyma się kupy - stwierdziła w końcu Pani Doktor.
- Co niby się nie trzyma?
- Jeżeli miałaby to być alergia, to objawy wystąpiłyby po kilku minutach lub w ciągu 72 godzin.
- Przecież ostatnio wystąpiły po 3 czy 4 dniach.
- Ale mówi Pani, że na jajka zareagował po 3 tygodniach.
- Nigdy niczego takiego nie mówiłam.
- Mówiła Pani.
- Nie mogłam mówić, bo przecież tak nie było - broni się Matka.
- Ja mam tak zapisane.
- To może źle Pani coś zapisała - było to pod koniec wizyty, więc frustracja Matki była na bardzo wysokim poziomie a trzymanie języka za zębami przychodziło coraz trudniej.
- Proszę Pani ja bardzo długo i uważnie słucham rodziców - lekko urażona zauważyła Pani Doktor
- Taaa - pomyślała tylko Matka
- Przeczytam Pani, co mam zapisane z lutego.
- Poproszę.
- "Wprowadzono do diety żółtko. Z powodu suchych, plackowatych zmian na skórze wyeliminowano z diety po 3 tygodniach. Po miesiącu wprowadzono ponownie. Objawy powróciły". Widzi pani?
- Co widzę? Przecież nie ma tam napisane, że objawy wystąpiły po 3 tygodniach.
- "wy-eli-mi-no-wa-no po 3 ty-go-dniach" - podkreśla Pani Doktor
- Nie, proszę Pani. Nie jest napisane, że objawy wystąpiły po 3 tygodniach, tylko że po 3 tygodniach odstawiłam żółtko. Mówiłam przecież, że zmiany na ciele Syna początkowo są bardzo delikatne. Ciężko było zdiagnozować od czego je dostał. Najpierw eliminowałam inne rzeczy z jego diety. Na to żółtko wpadłam dopiero po jakiś 2 tygodniach odkąd zobaczyliśmy te plamki, stąd odstawienie po 3 tygodniach.
- No to ja nie wiem.
I tak wygląda cała wizyta. Za każdym razem coś w ten deseń.
Tym razem Pani Doktor już nie potrafiła ukryć, że nie ma żadnego pomysłu na zdiagnozowanie Pierworodnego i nie ma pojęcia jak powinna wyglądać jego dieta. Kilkukrotnie zmieniała zdanie, by za każdym razem stwierdzać w końcu: "Powinna Pani karmić piersią". Na każde pytanie czy wątpliwość odpowiadała: "Powinna Pani karmić piersią". Co nie przeszkadzało na początku wizyty orzec: "No tak, on już jest w takim wieku, że można by go odstawić". Ale, gdy usłyszała, że Pierworodny absolutnie nie życzy sobie mleka modyfikowanego wróciła do koncepcji "Powinna Pani karmić piersią". Nie ma objawów skórnych po jogurcie, ale męczą go lekkie zaparcia. "Nie dawać mu więc jogurtu. Karmić piersią". A gdy tylko Matka zaczęła nieśmiało protestować...
- Chodzi Pani do pracy?
- Nie.
- Więc powinna Pani karmić piersią.
I chociaż tego dnia, na czas wizyty u Pani Doktor, Matka nauczona doświadczeniem uruchomiła największe pokłady swojej asertywności, przy tym stwierdzeniu wymiękła. Już nie pierwszy raz padło to pytanie i taka Pani Doktor odpowiedź, ale tym razem Matkę wyprowadziło to z równowagi bardziej niż zwykle. A gdy Matka jest na skraju wybuchu a jednocześnie wie, że nie powinna dać się ponieść emocjom, zwykle po prostu milczy. Tak jak teraz. Co nie ma nic wspólnego z planowaną asertywnością.
Niby co ma jej chodzenie, bądź nie, do pracy do karmienia piersią? Można chodzić i karmić. Czy naprawdę niepracująca matka nie ma nic ważniejszego do zaoferowania swojemu dziecku jak cyc z mlekiem? Czy kobieta, która "siedzi w domu" powinna tylko siedzieć i karmić? Czy skoro nie przyczynia się do powiększania PKB powinna chociaż przyczynić się do zdrowego i taniego wykarmienia kolejnego podatnika?
Te i inne pytania pozostaną bez odpowiedzi.

Aby pozbyć się Matki, która nie wiedzieć czemu, chciałaby jeszcze przed drugimi urodzinami odstawić dziecko od piersi i móc zjeść jajecznicę popijając ją kawą z mlekiem, wystawiła Pani Doktor Pierworodnemu skierowanie do gastroenterologa.

Piersią karmić nie chce. Pff. W dupach się poprzewracało tym młodym matkom.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Kiedy konwersacja krztynę kuleje

Kupiono kiedyś kolorowe kartonowe książeczki, którymi kilkunastomiesięczny kajtek kolejno katuje kochającą Karmicielkę.

Kotek, krowa, koza, koń, kaczki, kurczaczki, kogut, kura, kuna, kruk, królik, krokodyl, krab, kangur, koala, kameleon...

Ko-ko, kwa-kwa, kum-kum, kra-kra, kle-kle, kukuryku...

Do tego jeszcze piesek uparcie nazywany ko-koj.

Po pół godziny takiego czytania książeczek Matka ma zamęt w głowie, język jej się plącze, a do tego wykazuje niezdrową euforię, gdy Syn pokaże wreszcie na świnkę.
Chrum-chrum.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Matka Renata - patronka recyklingu

W ramach odskoczni Matka z Ojcem Pierworodnego na chwilę zamienili się rolami.
Co jakiś czas Matka zabiera Syna do pracy Ojca. Zwykle kiedy Ojciec ma tak szalony i napięty grafik, że wiadomo, że do domu wróci dopiero na kąpiel Pierworodnego lub niewiele szybciej, dlatego obaj mają wtedy frajdę i choć przez 20 minut mogą się razem powygłupiać. Tym razem dzień był luźniejszy a obecność Pierworodnego w niczym nie przeszkadzała i można było zostać dłużej. Wymyślili więc sobie tak... Matka zajęła się pracą, którą trzeba było wykonać w magazynie, Ojciec zaś biegał za Pierworodnym, który w magazynie przebywać uwielbia (w końcu tyle niesamowitości wokół: palety do wspinaczki, wielkie samochody, wózki do palet).
Niewiarygodne jak odpoczęli. Matka mogła skupić się na powierzonym jej zadaniu. Ojciec zaś wybawić z Synem. Normalnie w tym czasie próbowałaby zrobić cokolwiek w domu, jednocześnie co pół minuty strofując Pierworodnego by przestał dręczyć Kota, nie wspinał się na parapet i kuchenny blat, nie wrzucał niczego do toalety, przestał wrzeszczeć, nie rzucał drewnianymi klockami, nie wstawał z nocnika, nie lizał butów, nie jeździł rowerkiem po panelach itd. Teraz Matka wykonywała pracę, której efekty były widoczne, i których Pierworodny nie obracał w niwecz po 5 minutach, nikt nie wskakiwał jej też na plecy, nie pokazywał opakowania ciastek na lodówce wołając "am, am, am", nie przynosił też w kółko tej samej książeczki, w której jest około 20 gatunków zwierząt, ale liczy się tylko ten jeden malutki piesek za płotem, i nie powtarzał z tego powodu w kółko ko-koj, ko-koj.
Matka odpoczywała więc pracując. A za plecami, gdzieś daleko, słyszała odgłosy zabawy swoich chłopaków. 2 lata temu wyśmiałaby tego, kto wywróżyłby jej, że tak właśnie będzie relaksować się w niedzielne przedpołudnie.

I tak, Matka zajęta relaksem pracą słyszy Ojca przemawiającego do Syna Pierworodnego, który biegał z butelką po wodzie mineralnej:
- Bardzo ładnie, Synku, tu właśnie wyrzucamy plastiki. A widzisz, nie każdy, kto z Tatusiem pracuje jest w stanie to załapać. Brawo! Reni Jusis byłaby z ciebie dumna.

sobota, 24 sierpnia 2013

Wjazd na ambicję?

Matka ma wrażenie, że ktoś potajemnie czyta Pierworodnemu jej blog. Od czasu opublikowania tekstu na temat nieznośnych skutków BLW, Syn postanowił jadać wszystko samodzielnie, nie uznając żadnych prób pomocy. I do tego jeszcze z bardzo częstym prawidłowym używaniem sztućców. Matka nie wychodzi z szoku. Bo też jakby odrobinę czystszy kończy posiłek - czyli że Matka jest w stanie już tak na drugi rzut oka rozpoznać czy to na pewno jej potomek siedzi na krzesełku do karmienia, a nie dopiero w łazience upewniać się czy z dobrego dziecka od 5 minut zdrapuje szpinak.

A zatem...
Syneczku, jeżeli w jakiś nieznany mi sposób trafiają do Ciebie te słowa to...
Do jasnej Anielki, przestań przy każdym posiłku rzucać jedzeniem, sztućcami i naczyniami, bo mnie niedługo szlag trafi!
To mówiłam ja, Mamusia


środa, 21 sierpnia 2013

MM - monster milk

Kiedy pani alergolog, po dobrych rokowaniach "pojogurtowych", dała Pierworodnemu zielone światło na próbowanie mleka modyfikowanego, Matka pełna nadziei ruszyła do sklepu. Ruszyła z Synem. I bez wózka. Jak łatwo się domyślić, zaraz po przekroczeniu progu drogerii Syn rozbiegł się jednocześnie we wszystkich możliwych kierunkach. Znacznie utrudniało to wybór odpowiedniego dla niego mleka - zwłaszcza, że w dziale dziecięcym zwykle najbardziej mu odbija. Nie pomagało w skupieniu się na czytaniu etykiet ciągłe łapanie hasającego Syna, uważanie by nie potłukł słoiczków z daniami dla niemowląt czy ustawianie z powrotem na półkach tego, co zdążył wrzucić do koszyka. W pewnym momencie podleciał do regału z mlekiem, wrzucił Matce do kosza Bebiko i już go nie było. Nie dał Matce czasu na zastanawianie się czy to aby najlepszy wybór, tylko zniknął za zakrętem, gdzieś w następnej alejce. Zerknęła więc tylko jednym okiem czy zgadza się z zaleceniami pani doktor, drugim okiem łypnęła na cenę ("O, najtańsze!").
- Świetny wybór, kochanie - orzekła i pognała za Pierworodnym.
W domu przystąpili do próbowania. Na początek pół łyżeczki. Syn zdziwiony zjadł co mu podano, prawdopodobnie przy tej ilości nie czując nawet smaku. Żadna reakcja alergiczna nie wystąpiła. Po pół godziny dostał całą łyżeczkę. Zjadł. Znów pół godziny i dwie łyżeczki - bez zachwytów, ale i bez wyraźnej niechęci - dawało to nadzieję na akceptację mleka. Kiedy dostał do wypicia kilka łyków z kubeczka zaczął się strajk. Wyraźnie mleko modyfikowane budzi w Pierworodnym wstręt. Nie ma zamiaru pić go z żadnej z proponowanych mu butelek, kubeczków, szklanek, niekapków, przez słomkę ani w formie kaszki.
Matka powoli, aczkolwiek ze smutkiem, przyzwyczaja się do myśli, że Syn, nawet mimo mijającej alergii, nie ma zamiaru raczyć się mlekiem innym niż mamine. Oraz do tego, że prawdopodobnie przez to Matka nie prędko odzyska swój biust.
Sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że poza obrzydzeniem, Pierworodny odczuwa też STRACH.
Zrozumiałym jest, że można czegoś nie lubić jeść czy pić, można nawet się brzydzić (Matka ma tak np. z czarniną i kurzymi łapkami), a można też po prostu jeść bez szczególnego przekonania. Ale żeby tak się bać...?
Jak chyba każde dziecko, Pierworodny ubóstwia reklamy w telewizji - nic go tak nie wciąga jak dobry bloczek reklamowy, ze smutkiem odrywa się od telewizora, gdy przerywają go jakimiś nudnymi bajkami czy wiadomościami. I tak jak kilka reklam szczególnie zwraca jego uwagę, tak od jakiś 2 tygodni jedna za każdym razem doprowadza go do płaczu. Pierworodny trzęsie się z przerażenia, leją się łzy jak grochy, a rozdzierającego ryku nie można uspokoić. Taką reakcję wywołuje nic innego jak reklama... mleka Bebiko. Zastanawiające jest to choćby z tego powodu, że motywem przewodnim spotu są roześmiane dzieci - każdy kolejny chichot malucha na ekranie w domu Matki spotyka się z coraz głośniejszym wrzaskiem jej malca.
A miało być "od serca dla dziecka"...
Tymczasem mina Pierworodnego, gdy zachęca się go do spróbowania mleka mówi raczej: "nie masz serca dla swojego dziecka".

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

I znów o jedzeniu

Cały internet pieje z zachwytów nad tym całym BLW. Tylko jedna Matka Wyluzuj! ma ochotę pomysłodawcę i propagatora tych eksperymentów udusić gołymi rencami, względnie podtopić w garze z marchewkowo-dyniową papką. Jako matka wybitnie niewyluzowana, przez pierwsze pół roku życia Pierworodnego, każdą wolniejszą chwilę, czyli taką w której miała chociaż jedną wolną rękę (np. przy karmieniu piersią) spędziła na czytaniu porad, poradników, pisemek dla niewyluzowanych matek. I z tych porad, poradników i pisemek dowiedziała się o istnieniu metody BLW (Baby Led Weaning), która to podobno same zalety ma. Podobno dziecko po kilku miesiącach to będzie jadło samodzielnie wszystko, co mu się na talerzyku poda, choćby kaczkę w pomarańczach, i to nożem i widelcem, a na koniec jeszcze usta serwetką wytrze. Podobno...
Bo oczywiście Matka, gdy te wszystkie rewelacje przeczytała, od razu podjęła decyzję - Tak! to metoda dla nas! Dziecko będzie szczęśliwe, Matka będzie szczęśliwa. A te maluchy na zdjęciach takie uśmiechnięte. I wcale nieumorusane od marchewkowej papki ze słoiczka. No tak, przecież gotowaną marchewką w kawałkach nie można się za bardzo ubrudzić. Co najwyżej rączki obetrzemy. I podniesiemy co spadnie na podłogę. O, naiwna...
Pierwsze tygodnie z BLW wyglądały tak, że do posiłku przebierała się Matka - względnie okrywała się kuchennym fartuszkiem, rozbierało się Pierworodnego, aby był w samej koszulce i pampku (i na to oczywiście mega wielki i niby-na-wszystko-odporny śliniaczek) oraz przygotowywało się najbliższe otoczenie... a efekt za każdym razem był taki sam - wszyscy i wszystko od góry do dołu wybrudzone było tym, czego akurat Pierworodny kosztował. Jeszcze nie znalazła Matka takiego śliniaka, któremu Syn nie dałby rady. Kanapę spisała już na straty. Jak dziecko podrośnie zmieni się obicie - nie widzi już innej sensownej alternatywy dla prania jej co drugi dzień.
Minęło jakieś 10 miesięcy odkąd Pierworodny zaczął swoją przygodę z jedzeniem. Od początku dostawał dania zarówno w postaci zmiksowanej jak i w kawałkach. Czasem po prostu wolał tak a czasem tak. Ale wciąż nieważne co je, nieważne w jakiej formie, nieważne czy jest to jedna malina czy cała ich miska, nieważne czy miał 6 miesięcy czy tak jak teraz 16... efekt jest zawsze ten sam - dziecko jest brudne od stóp po czubek głowy. Pierworodny lubi jeść samodzielnie. I potrafi posługiwać się łyżeczką i widelcem, od biedy nawet swoim plastikowym nożem też jogurt zje. Jednak stosowanie od samego początku metod BLW wyrobiło w nim nawyk jedzenia wszystkiego rękoma. Wszystkiego. Zupy też tak próbuje. Niby wie, że powinien łyżką, ale jakoś wygodniej wsadzić w miskę łapkę. Sztućce, owszem, musi trzymać w ręku, bez nich nie zacznie posiłku, ale częściej służą do wymieszania sobie zawartości talerza czy wyrzucenia jej poza talerz niż do wpakowania sobie do buzi. I tak, w jednej rączce trzyma widelec a drugą ręką w tym czasie rozgniata sobie na połowie twarzy buraczki. Przez chwilę druga połowa twarzy jest czysta (ta połowa od nosa w górę), ale wtedy zaczyna swędzieć oczko, trzeba więc potrzeć - a czysta ręka przecież zajęta widelcem. Im bardziej trze tą brudną łapką, tym bardziej swędzi. Wtedy już cała buzia jest w buraczkach. A jeszcze w uchu trzeba palcem pogrzebać. Po chwili znajduje się też pretekst do wtarcia ziemniaków we włosy. I Matce już wszystko jedno co dalej dzieje się z obiadem.
I jedyne co przez tych 10 miesięcy się polepszyło to stan podłogi po posiłku. Nie lądują już na niej takie ilości jedzenia (co oczywiście nie oznacza, że jest czysta). Jednak sam Syn i krzesełko do karmienia nadal kończą konsumpcję w stanie opłakanym.
A Matka ma wrażenie, że gdyby nie to całe BLW i pozwalanie Synowi od początku na samodzielność uniknęłaby wielu stresów. Trzeba było karmić go łyżeczką, wycierać brodę i paluszki, gdy tylko coś na nie skapnęło, zamiast wierzyć, że zaraz z tego brudzenia się wyrośnie. Pierworodny pokochał bawienie się jedzeniem. Mimo zakazów uwielbia wyciągać kawałki z talerza i rozkładać je na blacie krzesełka, z buzi też co chwilę coś wyciąga - albo dlatego, że mu to nie odpowiada albo dlatego, że tak bardzo smakuje i koniecznie chce sprawdzić co to było. A nie daj Boże Matka nie uchwyci momentu, kiedy Syn stwierdza, że już nie będzie więcej jadł - na bank wywali wszystko albo na krzesło, albo na siebie, albo na podłogę.
Podsumowując, Matka ma szczerze dość BLW, ma dość tego ciągłego sprzątania, dość tych wszystkich wieeelkich śliniaków i prania ich 3 razy dziennie, dość zbierania resztek w promieniu ok. 2 metrów od miejsca, gdzie siedział Pierworodny i wydłubywania ziemniaków z takich zakamarków krzesełka, o jakich nie śniło się jego producentowi, dość wymyślania coraz to nowych sposobów by Syn dał się bez marudzenia umyć po tym jak gdzie tylko zdołał wtarł w siebie buraczki, szpinak czy sos pomidorowy (jakaś warzywna maseczka upiększająca czy co?). Ale już za późno na karmienie łyżeczką i pakowanie jedzenia prosto do paszczy - Pierworodny poczuł żywieniową wolność i na pewno z niej nie zrezygnuje. Jedyne co pozostaje Matce to zaakceptować ten stan rzeczy.
Bo Lepiej Wyluzować.

sobota, 17 sierpnia 2013

Jestem matką nieprasującą

Matka jest kobietą nieprasującą. Była to świadoma decyzja. Nie wstydzi się jej, ani nie żałuje. Przed jej podjęciem przemyślała wszystkie za i przeciw. Uznała, że tak będzie lepiej dla jej rodziny. Ojciec Pierworodnego całkowicie akceptuje ten stan rzeczy. I mimo, że sam również nie prasuje, jakoś sobie radzą.

Niechęć do prasowania otrzymała Matka w genach (po kądzieli), razem z odrazą do sernika (po mieczu) i wstrętem do majonezu (nie wiadomo po kim). Jednak, jak przystało na wybitnie niewyluzowaną matkę, przed urodzeniem Syna Pierworodnego każdą jego rzecz (wszystkie ubranka, kocyki, pościele, ręczniki, ochraniacze na łóżeczko, pieluszki tetrowe, a nawet pluszowe zabawki) Matka wyprała w odpowiednim do tego proszku i dokładnie wyprasowała. To czego nie dała rady uprać (jak np. łóżeczko czy plastikowa karuzela) wymyła wodą z mydełkiem dla niemowląt. Ale cóż, ciąża to taki głupi stan, że nawet zagracająca salon suszarka ze śnieżnobiałym praniem potrafi rozczulić. Wierzyła naiwnie, że tym praniem, myciem, prasowaniem zabija czające się ze wszech stron niebezpieczne mikroby, które tylko czyhają na jej nienarodzone maleństwo. Jednocześnie oczami wyobraźni widziała jak w kontakcie z resztą otoczenia wszystko, co przygotowała od nowa staje się "skażone".
I tak prasowała Matka jeszcze przez pierwsze 2 miesiące życia Syna. Nigdy wcześniej, ani nigdy później, nie zdarzyło jej się obudzić o 5:30 i stwierdzić: "Hmm, Młody jeszcze śpi? No to poprasuję!". Do teraz nie wierzy, że coś takiego miało miejsce. Po 2 miesiącach przeszła już na system prasowania bardziej zdroworozsądkowego, czyli prasowania tylko tego, co ma bezpośredni kontakt ze skórą bądź jest NAPRAWDĘ wygniecione. Kolejne 2 miesiące wystarczyły by w sprawie prasowania wrócić do zwyczajów z poprzedniego życia, tego nienaznaczonego macierzyństwem.

"Jestem matką nieprasującą."* - wyznanie to powtarza Matka co jakiś czas . Ku nieukrywanemu zaskoczeniu a nawet oburzeniu czy zgorszeniu wielu koleżanek i członków rodziny. No bo jak to? Przecież dzieciom trzeba. Takie wygniecione ma chodzić? Ale to nie wypada. Co inni pomyślą, że dziecko zaniedbuję? I tyle tych zarazków dookoła, trzeba to przecież wybić. I w szafce będzie ładniej wyglądać. Wyprasowane to w ogóle bardziej miękkie i przyjemniej się nosi. A dziecko powinno wyglądać schludnie.

Do Matki to nie przemawia. Wychodzi z założenia, że wystarczy odpowiednio powiesić, porządnie złożyć i będzie cacy. Fakt, w sprawie tego wieszania i składania to trochę przesadza. Aż cała w sobie się trzęsie, gdy ktoś chce ją w tym wyręczyć i nie robi tego "jak należy". Klamerki nie w tym miejscu, pręga od suszarki na środku, bluzki złożone na pół a nie na 3... Frustracja narasta i jeżeli jakimś cudem gdzieś przy piątej rzeczy Matka nie wyrwie pomocnikowi prania z ręki, to i tak, gdy tylko nadarzy się okazja zaraz wszystko poprzewiesza albo ponownie złoży. Wie Matka, że trzeba z tym wyluzować, no wie przecież, ale co z tego... Jak ma przed sobą byle jak przewieszoną koszulkę zaraz oczami wyobraźni widzi siebie osnutą mgłą pary z żelazka stojącą przy desce do prasowania, zaplątaną w te kable, z wielkim koszem, z którego aż wysypują się pomięte ubrania, nie mogącą się ruszyć, bo jak rozstawi się deskę i wszystkie potrzebne akcesoria to już na nic nie ma miejsca... zgroza i tyle.

Nawet zakupy odzieżowe robiąc siłą podświadomości już w sklepie odrzuca to, co na pewno będzie się gniotło. I gdy wyciąga z szafy wymiętą sukienkę, mimo wszystko najpierw ją przymierza. Bo a nuż zaraz się rozprostuje i nie ma sensu tracić czasu i energii na coś tak nieznośnego jak prasowanie - i zwykle tak jest.

Skoro dla siebie i Ojca Pierworodnego prasuje tylko tyle ile jest NAPRAWDĘ konieczne to i z rzeczami Syna nie trudno jej wrzucić na luz. Bez kompleksu, że jej dziecko nie wygląda dość schludnie albo jego ubranka nie są wystarczająco równo ułożone w szufladzie. A już na pewno nie zastanawia się co ludzie powiedzą...
No bo tak szczerze... Widząc na ulicy, w sklepie, parku, w pociągu obce dziecko zdarza się nam pomyśleć: "Och, jakie śliczne!", zdarza się pomyśleć jakie ma ładne oczka, a jakie włoski, jakie grzeczne albo jakie niegrzeczne, jaką ma piękną sukienkę, jakie fajne buciki albo ciekawe gdzie kupili tę czapeczkę, zdarza się pomyśleć: "Takie duże i jeszcze ze smoczkiem?" albo "Takie malutkie i już biega?". Zdarza się też cichuteńko pomyśleć: "Moje ładniejsze".
Ale czy ktoś kiedyś pomyślał: "Bożesz Ty mój, jakie to dziecko ma pogniecione spodenki, biedaczek!"?


* Zdanie to zaczerpnęła Matka z jednego z felietonów Agaty Passent. Przeczytała je i od razu pomyślała, że czyta o sobie, chociaż Pierworodny był dopiero w drodze.

środa, 14 sierpnia 2013

Jesteś tym, co jesz

Matka zaczyna wierzyć w ten frazes. Po dzisiejszym obiedzie Pierworodny zmienił się w kupkę szpinaku. Lepsze to od wczorajszej kaszy jęczmiennej z buraczkami.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Komuno wróć, czyli sposób na kaszkę z mlekiem




Odkąd trwa przekonywanie Pierworodnego do tego, że mleko modyfikowane też jest fajne, problemem stała się kaszka na kolację. Robiona na wodzie zjadana była w całości, z dodatkiem mleka nie cieszy się już takim powodzeniem. Po kilku łyżeczkach Pierworodny grzecznie dziękuje, ale on czuje się już syty, może jeszcze trochę ogórka by zjadł, ale za kaszkę to on już podziękuje, może jutro, Mamusiu, ale raczej nigdy...

Ojciec (podając Synowi kaszkę): Nie chcesz już? No to nie. Mamy demokrację. Nikt nie będzie cię zmuszał do jedzenia kaszki.

Matka podłapuje temat: Nie, nie! W tym domu nikt nikogo nie będzie zmuszał do jedzenia kaszki. Ale wiesz Synku, my tak dobrze nie mieliśmy, my urodziliśmy się za komuny...

Ojciec: ...o tak, wtedy trzeba było kaszkę zjadać do końca...

Matka: ...i bez żadnej dyskusji...

Ojciec: ...nikt się dzieci nie pytał czy chcą.

Matka: Czy się stoi, czy się leży, porcja kaszki się należy.

Ojciec: Teraz to już, Matka, pojechałaś - uciął temat.


sobota, 10 sierpnia 2013

Ecie - pecie

Samochodzik, piłeczka, króliczek, książeczka.
Gryzaczek, balonik, na biegunach konik.
Łóżeczko, materacyk, piżamka, pajacyk.
Kocyk, ręczniczek, przy bluzeczce guziczek.
Buciki, rowerek, herbatka, sweterek.
Skarpetki, kurteczka, spodenki, czapeczka.
Kaszka i mleczko, jabłuszko, ciasteczko.
Pupcia, paluszek, nosek i brzuszek.
Talerzyk, miseczka, kubeczek, łyżeczka.
Śniadanko, deserek, obiadek, spacerek.
Stoliczek, leżaczek, krzesełko, bujaczek.
Stópki, kapciuszki, do kąpieli kaczuszki.
Karuzelka, misiaczek, nocniczek, śliniaczek.
Ziemniaczek i zupka, bączek i kupka.
Kremik, pieluszka, całusek dla maluszka.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Pierworodny szuka kłopotów

Przewraca się. Jak każde dziecko. Tylko 30 razy częściej. Włazi w różne zakamarki. Wciąż przytrzaskuje sobie palce. Pod regał podstawia np. samochód-zabawkę, oczywiście na kółkach, by wspiąć się jeszcze wyżej... efekt do przewidzenia. Co i rusz siniak, zadrapanie, zdarta skóra. Zaczepia Kota, co prędzej czy później musi skończyć się użyciem przez sierściucha pazurków lub zębów (nielicznych, które mu jeszcze zostały). Na wypoczywającego w cieniu Psa - większego od Syna jakieś 5 razy (co najmniej 5) - siada okrakiem z nadzieją, że pojedzie jak na koniku. O ile po schodach potrafi wejść ostrożnie, jak należy, na czworakach, o tyle w drugą stronę już leci na łeb, na szyję, jak w przepaść - byle do przodu. Nie mówiąc już o samodzielnej jeździe windą. Upodobał też sobie wkładanie rąk pod deskę sedesową i wyciąganie kostek toaletowych. W piaskownicy ładuje do buzi kamienie a na spacerach jego rączki wyłapią każdego leżącego w okolicy papierosowego peta. Co jakiś czas przewraca na siebie kosze na pranie, suszarkę, wieszak w przedpokoju, deskę do prasowania... jakimś cudem zawsze wychodzi z tego cało.
A przy tym wszystkim zaskakująco mało z takich powodów płacze. Na wczasingu rozharatał sobie rączkę. Matka tylko domyśla się kiedy, bo pamięta, że widziała jak upadał na betonie. Nie rozpaczał długo, zaraz pobiegł dalej, więc nie potęgowała dramatu. Jakieś 2 godziny później dostrzegła porządnie zdarty nadgarstek Pierworodnego. Na szczęście obecna na miejscu Służba Zdrowia zaraz uratowała sytuację wodą utlenioną. Rana tłuczona nie zrobiła na pacjencie żadnego wrażenia, woda utleniona już tak.

Naprawdę nie można wrzucić Matki do kategorii "nadopiekuńcze". A mimo to, kiedy rodzice innych dzieci w wieku Pierworodnego siedzą, rozmawiają, delektują się spokojem, bo przecież dzieci się bawią, Matka wciąż ma oczy dookoła głowy, zawsze musi wiedzieć gdzie znajduje się w danym momencie Syn, albo wiedzieć, że wie to ktoś inny. Wciąż za Synem łazi, chociaż bardzo chciałaby usiąść z tyłkiem i móc pogadać z dorosłymi, krzyżówkę rozwiązać czy coś. Ale Bóg jeden wie, co w tym czasie wykombinowałby Pierworodny. Kiedy odwiedzają inną rodzinę z dziećmi, Matka wie, że to odpowiedzialni rodzice i mają swoje otoczenie tak zorganizowane, aby nie zagrażało ich potomstwu. Mimo to już na wejściu jej wzrok filtruje trzydzieści niebezpieczeństw - czyli rzeczy z pozoru niegroźnych, lecz w obecności Pierworodnego wróżących katastrofę. I mimo to Pierworodny zawsze znajdzie tę jedną, trzydziestą pierwszą, rzecz... Zawsze.

środa, 7 sierpnia 2013

Ojciec z Matki się nabija

Matka otwiera laptopa.
Ojciec Pierworodnego:  - Jedno wyświetlenie ze statystyk możesz sobie odliczyć. Czekałem w biurze aż mi się drugi komputer włączy to sobie wszedłem żeby się nie nudzić.

Matka bierze do ręki smartfona.
Ojciec Pierworodnego się drze: - Synek, bądź grzeczny! Mama bloga będzie pisać!

I jeszcze bezczelnie stwierdza: - Uuu, odkąd Ojciec Pierworodnego zaczął czytać, widać cenzurkę. Mniej piszesz. I cytować mnie przestałaś...

A tu czasu nie ma. Po prostu. I niech sobie nie myśli, że jest taki zabawny.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Pod słońcem To...runia

Zachciało się Matce odpocząć w towarzystwie innej matki. Umówiła się z Kuzynką, że spędzą dzień ze swoimi dzieciakami na RODOS. Dla niewtajemniczonych: Rodzinne Ogródki Działkowe Ogrodzone Siatką. Miało być sielsko-anielsko i w ogóle wypas. Ogródkiem działkowym dysponuje Kuzynka. Matce pozostało dojechać na miejsce pociągiem. Nic trudnego, nie raz już tę trasę z Pierworodnym pokonywała. Wszystko już obcykane i sprawdzone. W związku z tym, że z wiekiem Syn ma coraz większe problemy ze spaniem w pociągu, a podróż wypada w porze jego drzemki, zwykle wychodzili z domu 2 godziny wcześniej by mógł wyspać się na spacerze i w dobrym humorze dojechać na miejsce.
Siedzą więc sobie rano w piżamach przy śniadaniu. Spokojnie. Dochodzi wpół do 9. Czasu jeszcze sporo. Zdążą. Tylko o której ten pociąg? O 12:00 czy 12:30? Trzeba sprawdzić. Zagląda Matka do smartfona. Na spokojnie, bo czasu przecież tyle... O, zmiana rozkładu? Ożeż, fuck! Co to za zmiany, do cholery? Wszystkie pociągi z minimum 2. przesiadkami. W dodatku jedyne sensowne połączenie o 9:17. Za 45 minut? Noł wej! Nie da rady. A tak się Matka cieszyła na ten wyjazd...
Poużalała się tak nad sobą 5 minut. Po czym stwierdziła: "A co tam, trzeba spróbować. A nuż się uda, całe 40 minut jeszcze mamy".
Jak wiadomo Matka ma wprawę w pakowaniu się na ostatnią chwilę, ekspresowym oporządzaniu siebie i Syna i pędzeniu jak na złamanie karku na przeróżne środki transportu, pchając przed sobą obładowany pakunkami wózek z dzieckiem. Doszła już do takiego mistrzostwa, że tym razem na stacji była 9 minut przed czasem. W ciągu tych 9 minut Pierworodny stwierdził, że on to jednak chromoli i w wózku siedzieć nie zamierza. Pociąg podjechał. Pierworodny na rękach u Matki. Z wózkiem ktoś pomógł. Całą drogę Syn uwieszony Matki. Przesiadka z powodu remontu torów. Autobus. Pierworodny na rękach. Z wózkiem ktoś pomógł. Przesiadka znów do pociągu. Pierworodny na rękach itd.
Dojechali. Upał. 27ºC? W wyniku porannego pośpiechu oboje ubrani nieadekwatnie do pogody. Matka złapała te ciuchy, które akurat trzeba było zdjąć z suszarki - wszystko jasne lub białe - taa, w sam raz na podróż i dzień na działce. No ale przecież będzie sielsko-anielsko i w ogóle. Ulga - Pierworodny usiadł w wózku. Zostało jeszcze 15 minut spaceru i będzie wypas. 28ºC. Po drodze zero cienia. 200 metrów posiedział w tym wózku. Na ręce! O nie, mój drogi. Idziesz sam! Histeria i rzucanie się na chodnik. Do wózka? Histeria i rzucanie się na chodnik. Upał. Pierworodny na ręce do Matki. 50 metrów. Idziesz sam! Dobra. 8 metrów. Na rączki! O nie, mój drogi! Histeria i rzucanie się na chodnik. 29ºC No to do wózka! Histeria itd. Na ręce do Matki. 40 metrów. Upał. Idziesz sam! Ja nie daję już rady. Dajesz, dajesz. Zasuwamy Mama! Idziesz sam! 2 metry. Na ręce do Matki. 30ºC. Do wózka! Histeria itd. Na ręce. 30 metrów. Przerwa na rzucanie się na chodniku. 20 metrów, przerwa. 31ºC. 
Dotarli wreszcie na miejsce. W parszywych nastrojach, ale Matka pełna nadziei, że w cieniu altanki, w obecności łona natury, piaskownicy i miesiąc starszej Kuzynki Pierworodnego będzie mogła w końcu odsapnąć.
Pierwsze 3 godziny minęły na rozdzielaniu dzieci, rozsądzaniu sporów o zabawki, pilnowaniu by Pierworodny nie połknął niczego zakazanego, próbach uśpienia chociaż jednego z maluchów... A łona natury Matka jednak nie lubi. Zaraz ją coś pogryzło. A Pierworodnemu musiała mrówki wyciągać z pieluchy.
Po 3 godzinach obie matki doszły do wniosku, że chromolą piękną pogodę i całe te okoliczności przyrody i zamknęły się z dzieciakami w pokoju w altanie. Zasapane zaległy gdzie się dało. Dzieci zajęły dywan, na którym ochoczo wzajemnie karmiły się suchym chlebem. Nagle nastała zgoda. Po paru minutach ciszy, łapaniu oddechu i rozbieganych myśli matki wreszcie się do siebie odezwały:
- To co tam słychać?
Pierwsze słowa inne niż: "uważaj na nich", "wypluj to", "nie bij", "chodź, zmienimy pampka", "już dobrze, nie płacz", "wracaj tu", "wyjdź stamtąd", "nie idź tam", "nie grzeb przy tym grillu"...
Dzieciaki przez cały dzień nie zmrużyły oka. Był jeszcze przeraźliwy płacz Pierworodnego z powodu włączenia zraszacza, dobre pół godziny przekonywania go do wejścia do baseniku z wodą, nabicie siniaka na czole o nóżkę grilla. Kuzynka Pierworodnego zasnęła wieczorem w wannie. W tym czasie Matka z Synem wracali do domu z Ojcem Pierworodnego, który przyjechał po nich samochodem. Syn też w połowie drogi zasnął. Jednak wcześniej urządził Rodzicom taką jatkę... mało płuc nie wypluł. Pomogło dopiero puszczenie w ruch smartfona. Cezik rządzi. "Ona tańczy dla mnie" wciąż działa cuda.

No to sobie Matka tego dnia odpoczęłaaa. 

A wszystko wydarzyło się ponad 2 tygodnie temu. Tyle, że nim Matka zabrała się za opowiadanie musiała najpierw pozbierać się psychicznie. I odpocząć.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Ojczyzna - polszczyzna

Marudził Pierworodny przy kolacji. Jęczał, popłakiwał, nic mu nie odpowiadało. W chwili lepszego nastroju podsunęła mu Matka talerz z kanapkami.
- Alej a niezje - zagadał po swojemu do pomidora.
- Słyszałaś co powiedział? - podjarał się Ojciec Pierworodnego - "Ale ja nie zjem"!
- Słyszałam - potwierdziła Matka, dla której rzeczywiście brzmiało to tak samo.
- Synek, twoje pierwsze pełne zdanie - ekscytował się dalej Ojciec. - Tylko na przyszłość pamiętaj, że nie zaczyna się zdania od "ale"!

Ale prawda jest taka, że Syn Pierworodny wciąż porozumiewa się używając tylko 4 "słów": mama, tata, am i mniam.