niedziela, 22 marca 2015

Deadline


Na miesiąc przed trzecimi urodzinami Pierworodny zrobił comming out.
Matka odnosi wrażenie, że tym samym mentalnie dostała, i właściwie od tej pory każdego dnia nadal dostaje, prztyczka w nos, a całe zachowanie Syna mówi jej: "Matka, luuuzik! I czego było się martwić? W mądrych książkach ci pisali, że mam się wyrobić do trzecich urodzin? No to masz, niech stracę, jeszcze miesiąc przed czasem.".
Właściwie to Matka powoli przestaje się już nawet dziwić i za fakt uznaje, że jednak coś to dziecko po niej odziedziczyło poza kolorem oczu. Szkoda tylko, że jest to skłonność do odkładania wszystkiego na ostatnią chwilę, tendencja do prokrastynacji i talent do mobilizacji działań pod presją czasu.

Wszystko ze sobą się zbiegło i NAGLE...

Pierworodny mówi! Poza tym sam się ubiera i rozbiera. Odpowiada i pokazuje ile ma lat. Samodzielnie zakłada kapcie. Mówi jak ma na imię! Bawi się z dziećmi w przedszkolu, a nawet oprowadza po sali nowych kolegów z grupy i opiekuje się nimi jako ten, który swoje trudne początki ma za sobą i swoim życiowym doświadczeniem dzieli się z innymi. Samodzielnie wspina się w miejsca, które wydawały się dla niego nieosiągalne, a w sali zabaw nie pozostaje daleko w tyle nawet za siedmiolatkami. Jak najęty gada przez telefon, a nie tylko słucha... Chętniej opowiada co mu się przytrafiło, a w zabawie odtwarza treść ulubionej bajki... Zaczyna kumać bazę w kwestii nocnika. I dosłownie z dnia na dzień wyrósł z ubrań, które nosił od ponad roku.

Przy okazji nauczył się obsługi Play Station, nauczył Matkę obsługi Play Station, ogarnął dekoder od telewizora i, co wyszło na jaw przypadkiem, Matki smartfona.

A każdą z tych czynności wykonuje w tak naturalny sposób, jakby nie była dla niego problemem od co najmniej zeszłej wiosny, jednak z premedytacją nie ujawniał się przed starymi. Bo i po co? Skoro coś dobrze funkcjonuje, nie ma sensu się wychylać. Skoro ubiorą, rozbiorą, podsadzą i powiedzą za ciebie, po co zdradzać się z tym, że potrafi się samemu? Po co się wychylać? Wiadomo, lepsze jest wrogiem dobrego. Ale widocznie jednak coś w tym systemie zaczęło zawodzić, Matka z Ojcem być może nie dorównywali wysokim standardom i nie dosięgali ustawionej im poprzeczki. W sumie, to się nawet kupy trzyma, po obojgu z rodziców mógł Syn w genach przejąć przekonanie, że jak chcesz żeby coś było zrobione dobrze to zrób to sam.

Krótko mówiąc, w ciągu 3 tygodni Syn Pierworodny dorósł o rok!

Nawet włosy zaczęły mu rosnąć, na tyle, że po raz pierwszy pomyślano, że może by je trochę przyciąć. Ale szybko Matka tę myśl odrzuciła - tyle czekała, musi się nacieszyć tą anielską blond czuprynką, w którą tak cudownie jest zatopić twarz całując główkę. Tylko, cholera, żeby jeszcze wiecznie nie była posklejana dżemem czy inną Mambą... No i ten wypadek sprzed paru dni... Chciał tylko posłuchać jak kręcą się kółka w zdalnie sterowanym aucie, a skończyło się na wyplątywaniu loków zza ucha z koła samochodu.

No dobra, z tym mówieniem to nie jest tak, że deklamuje teraz przed publicznością poezje Leśmiana na zmianę z bajkami Kraszewskiego. Nadal nie lubi rozmawiać z obcymi, a nawet z przedszkolankami, które widuje codziennie. Ale podwoił ilość używanych przez siebie słów, z których coraz częściej powstaje coś na kształt zdań, a także chętnie powtarza wyrazy, których próbuje się go nauczyć (z różnym skutkiem). I to jara Matkę i Ojca nieopisywalnie! A po tym jak się Matka aktualnie dogaduje z Synem (z technicznego, a nie emocjonalnego punktu widzenia) wnosi, że część jej mózgu odpowiedzialna za naukę języków obcych jest teraz tak wyćwiczona, że bez problemu w 2 tygodnie opanowałaby w stopniu komunikatywnym język chiński, w dialekcie, powiedzmy na przykład, mandaryńskim - nie zrobi tego tylko dlatego, że obcowanie z trzylatkiem wysysa z niej tyle energii, że gdy już owego trzylatka położy się spać, brakuje siły na sensowne wypowiedzenie się nawet w języku ojczystym.

Ciułci, ciukci, ciu-ciu, ciuk-ciuk, ciuci am, ciukcikouo 

Dla przypadkowego rozmówcy mogą to być słowa nie do rozróżnienia między sobą. Matka czy Ojciec usłyszą w tym:

żółty, ciuchcia, ciuch-ciuch, ciastko, czekolada, ciach-ciach (czyli pokroić albo po prostu nożyczki), banan czy "Ciuchcikowo", czyli "Stacyjkowo" - tytuł jednej z bajek będących na topie bajek uwielbianych przez Pierworodnego.
A z kontekstu wypowiedzi mogą wyłapać tych znaczeń jeszcze o wiele więcej.

Poza tym na podstawie formy wypowiedzi Syna, można wróżyć mu świetlaną karierę szyfranta. Czasem ma się wrażenie, że "Enigma" to przy nim Pikuś. Nie jest to akurat żadna nowość w jego komunikacji, bo od dawna sprytnie unikał zbyt trudnych do wypowiedzenia dla siebie słów i na każdym kroku urządzał kalambury  - od dawna zamiast powiedzieć jaki coś ma kolor, przynosi przedmiot tej samej barwy, wykorzystuje też swoją cholernie dobrą pamięć wzrokową i kiedy chce nazwać przedmiot, bezbłędnie wybiera książkę z półki i wyszukuje w niej obrazek, na którym jest to, o czym chciał powiedzieć, kiedy wspomina o jakiejś osobie, pokazuje na rzecz, którą od niej dostał... Takich przykładów można mnożyć i mnożyć... Ale teraz, wraz z mówieniem, w grze w skojarzenia i kamuflowaniu informacji powoli osiągany zostaje poziom hard. Najtrudniej jest rano, gdy wszyscy są zaspani.
Pierwszy lepszy przykład z dzisiejszego poranka:

- Mami, kua bu?

I co? Robimy konkurs z nagrodami? Za prawidłową odpowiedź daję miliony monet. Kto rozszyfruje?

Dobra, wiadomo, że nikt. Dlatego Matka wyjaśnia. I przy okazji zapisuje sobie +10 pkt. do mówienia językami ludzi i aniołów, bo od razu wiedziała o co kaman.
Mami to oczywiście mama. Kua to według Pierworodnego dźwięk, który wydaje żaba. Bu to gu, którego Syn nie potrafi wypowiedzieć. A gu to guma.

A więc po prostu:

- Mamusiu, dasz mi zieloną gumę?


Do niektórych skojarzeń Pierworodnego Matka tak przywykła, że stały się dla niej samej już czymś naturalnym. Skonfundowana poczuła się dopiero kilka dni temu, kiedy w zatłoczonym tramwaju kilka razy głośno, tak żeby na pewno usłyszała, powiedział coś, co w zasadzie mówi kilka razy dziennie i co na początku wywoływało entuzjazm (bo mówi!), potem uśmiech (bo zabawne i urocze), a potem już stało się codziennością i przestało się na to zwracać szczególną uwagę:

- Mami, pupci? Ja mami pupci. Mami, pupci!

czyli
taka sytuacja... Pierworodny ulokowany na siedzeniu, Matka poszła skasować bilet. A ten się drze:

- Mamusiu, usiądziesz? Ja usiądę Ci na kolanach. Mamusiu, siadaj!

Taaa, ciekawe ilu z pasażerów spojrzało na mamusi tyłek...


niedziela, 8 marca 2015

O pokrzepieniu



Kilka tygodni temu Matka przeorganizowała trochę funkcjonowanie biura, co skutkuje tym, że pracuje teraz głównie przedpołudniami, a nie jak do tej pory popołudniami. Za tym z kolei idzie to, że jest teraz w stanie ogarniać takie prozaiczne kwestie jak choćby codzienne kursowanie po Pierworodnego do przedszkola o przyzwoitej porze, czyli takiej żeby dziecko nie zdążyło zapomnieć, że ma matkę, gotowanie obiadów, od czego w tygodniu mogła się wymigiwać, oporządzanie mieszkania na tyle, by nie wyglądało, jakby ktoś się do niego włamał i bardzo wnikliwie szukał głęboko ukrytych kosztowności, co zwykle odkładała do weekendu, by następnie stwierdzić, że w dwa dni się nie da i odkładać do następnego... W każdym razie dzięki temu, że nie wychodzi już z pracy o 18:00 albo i później oraz, że w miarę ogarnia rzeczywistość, nie musi już 5 dni w tygodniu korzystać z pomocy Matki Matki, która zajmowała się Pierworodnym w godzinach "poprzedszkolnych".

Drugi tydzień bez Babci na posterunku i przyszedł czas na zmierzenie się z levelem master w kwestii logistyki. Na poziomie dla średniozaawansowanych, czyli "praca-dom-przedszkole" szło nieźle. Jednak, gdy odpadło przedszkole, a w to miejsce wskoczył katar Pierworodnego (wraz z pochodnymi w fazie rozwoju), okazało się, że sprawy się komplikują i wymagają omówienia większego niż wieczorne rzucenie: "Kto jutro zawozi Młodego?".
Ostatecznie, i wbrew pozorom nieoczekiwanie, bo dopiero rano tuż przed wyjściem, stanęło na tym, że to Matka zostaje z Synem na cały dzień w domu.
I, pomijając ten katar (wraz z pochodnymi w fazie rozwoju), okazał się to bardzo relaksujący dzień. 
Pierworodny to potrafi człowieka zaskoczyć. Kładzie się taki na drzemkę. Wydzierając się chwilę wcześniej, że się nie położy, nie jest zmęczony i spać nie będzie (co brzmi mniej więcej "NIEEE, JAAA NIEEE!!! - tylko długo i głośno), po czym budzi się po ponad trzech godzinach.

Kiedy dziecko śpi, umęczone katarem (a przede wszystkim jego pochodnymi) to głupio tak hałasować jakimiś wielkimi porządkami. A nuż coś spadnie jak się będzie wycierało kurze... Po co ryzykować? I nigdy nie wiadomo czy drzemka nie skończy się zbyt szybko a do okiełznania złego nastroju nie będą potrzebne nadprzyrodzone moce - lepiej nie tracić energii, rozsądniej poświęcić się jej magazynowaniu!

Mając dla siebie 3 i pół godziny ciszy, spokoju i niezmąconej chaosem przestrzeni życiowej (nie licząc rozłożonych na każdym kroku resoraków - ale to akurat krajobraz, do którego wszyscy już przywykli), Ojciec Pierworodnego zapewne pomyłby naczynia, ogarnął tonę firmowych papierów, przejął kontrolę nad światem i jeszcze na koniec umył podłogi.
Tymczasem Matka, fakt - obiad zrobiła i powiesiła pranie, nawet wzięła do ręki ze dwa dokumenty, ale jakoś nie wiedziała co do czego i co z tym zrobić... więc poczytała książkę. Tak po prostu. Przez ponad 2 godziny! Nieprzerwanie. Taką bez obrazków. Z trudnymi wyrazami, małymi literkami i jednolitą czcionką a nie każdym słowem innego koloru, rozmiaru i fontu. W ciszy, spokoju i za dnia. Jak cudownie. Jak błogo. (Gdyby jeszcze nie ten katar itd...) Kto by pomyślał, że wciąż tak można? Może kiedyś znów to powtórzy? Może nadarzy się kolejna okazja? Za 2-3 lata.
Minęło już półtora tygodnia a Matka wciąż wspomina te chwile z rozrzewnieniem... Z takim wzruszeniem wręcz oraz niedającym się opisać uczuciem otuchy w sercu, ukojenia zbolałych nerwów i pokrzepienia duszy. Szczególnie przydatne ta otucha, ukojenie i pokrzepienie okazały się w piątek po południu, kiedy to po godzinie przestała już Matka liczyć jak długo Pierworodny drze się i ryczy na przemian z wołaniem "NIE!" i rzucaniem czym popadnie i gdzie popadnie. Musiało minąć mniej więcej półtorej godziny, gdy pierwszy raz zatęskniła Matka za czasami kolek - bo choć naukowcy wciąż nie wiedzą, co tak naprawdę powoduje je u niemowląt, płacz niespełna 3-miesięcznego Pierworodnego wydawał się jakoś bardziej zasadny niż ten niespełna 3-letniego. I nie miało się wtedy ochoty wystawić go przez okno na balkon (...a Matka nie ma balkonu...).
Na szczęście sytuację ratowała jedna myśl, ratowała na tyle, że Matka do końca zachowała spokój, utrzymała nerwy na wodzy, ani razu się nie wydarła, nie zastosowała przemocy ani samookaleczenia, by zakończyć te męki:
"Owszem, teraz drze japę, gryzie z nerwów suszarkę na pranie, jest czerwony jak pomidor, ma mord w oczach, włosy sklejone od potu i gluty z nosa rozsmarowane na twarzy... ale przecież w końcu zaśnie, wrócą mu normalne kolory, znów będzie biło od niego to dziecięce ciepełko, puszyste blond loczki rozsypią się na poduszce w ciuchcie, maleńkie rączki z pulchnymi paluszkami zarzuci nad główkę, spokojny, cichy oddech opanuje sypialnię... a ty... zamiast na to patrzeć z czułością, jebniesz za sobą drzwi pokoju i wrócisz do tej czytanej książki!".

Za mniej więcej 22 dni 20 godzin i 17 minut Pierworodny skończy 3 latka. I jeżeli nie skończy wtedy ostatecznie z buntem dwulatka to skończy się to źle. Jeszcze nie ustalono dla kogo.