czwartek, 30 czerwca 2016

Ile trwa zakochanie? Czyli lepiej całuję, niż gotuję.



Ile trwa zakochanie?

Ten pierwszy etap. Ten miłosny haj, jak po małej dawce amfetaminy. Gdy noradrenalina wywołuje podniecenie, euforię, przypływ dobrej energii i sprawia, że czerwienimy się na widok ukochanego. Gdy dzięki dopaminie odczuwamy przyjemność i wzrost aktywności, ale też utratę apetytu i strach przed ukochanego utratą. Gdy spadek serotoniny nie pozwala na niczym się skupić, powoduje rozdrażnienie i obsesyjne myśli. I gdy nad wszystkim czuwa fenyloetyloamina, powodując brak koncentracji, bezsenność, niepokój, brak łaknienia, przyspieszone bicie serca, ale i euforyczną radość. Więc ile to trwa?
Ile trwało u Was?
Ile trwało z Ojcem, Matka tak do końca nie pamięta. 2 lata? 3? Może dłużej?
Czasem ma wrażenie, że wciąż nie minęło.

Z tym, że teraz przyszło nowe. Inne. Niezależne od tego z Ojcem. I lepiej, żeby potrwało nieco krócej, bo przez to, że Matka zachowuje się jak kilkanaście lat wstecz, czyli jak zakochana nastolatka, którą przyjaciółki siłą dokarmiały, bo sama w miłosnym roztargnieniu zapominała o tak przyziemnych sprawach... przez to bujanie w obłokach cierpi teraz rodzina. Rodzina to ludzie. A ludzie muszą jeść.

Jeżeli Matka się nie opamięta i nie zawalczy z brakiem koncentracji, wywoływanym chyba tylko przez samą możliwość przebywania w JEGO pobliżu, marny los matczynej rodziny. Z głodu pomrą biedaczyska, ewentualnie z powodu daleko idących powikłań spowodowanych rozstrojem żołądka.

Bo odkąd Matka ma pewność, że marzenia stały się faktem, że jej wymarzony ukochany pojawił się u niej w domu, dano jej gwarancję i obiecano, że wnuków szczęśliwie razem doczekają... tylu kulinarnych wpadek, ile od tej pory zaliczyła, nie miała na swoim koncie chyba przez ostatnie 3 lata. I to już się robi nieznośne.

Nie owijając w bawełnę, jeśli chodzi o pieczenie, to być może nie była Matka mistrzem cukiernictwa, ale na poziomie średniej krajowej raczej się utrzymywała. Biszkopty rosły jak głupie, kremy były puszyste jak loki Pierworodnego po umyciu, torty robiły wrażenie, a po posmakowaniu "3-bita" albo "Raffaello" kapcie spadały, a i zakalec przytrafił się tylko RAZ (1!), i i tak był zjedzony, bo smaczny. To wszystko, oczywiście, nie przeszkadzało nigdy Matce w informowaniu smakujących jej wypieki, co się nie udało, że lepsze byłoby gdyby postało w lodówce, że zapomniała o polewie i że maliny prawidłowo powinny być świeże, a nie mrożone, a w ogóle to ostatnio wyszło lepsze itd.

Aż tu nagle szlag trafił wieloletnią dobrą passę. Jakaś pomroczność jasna zstępuje na Matkę, gdy ta tylko zbliża się do kuchni. Biszkopty nadają się do wyrzucenia po tym, jak zabija je niewłaściwą ilością mąki. Te, których składniki odmierza zgodnie z przepisem, też szału nie robią, bo sprawę zawala na jakimś innym etapie. Kremy się warzą. Galaretki do niczego. Ostatnio spieprzyła Matka nawet najprostsze na świecie ciasto z rabarbarem. Takie, którego nie da się spieprzyć.

Jednak nie poddawała się. "Coś w końcu musi się udać!" - myślała z zacięciem, nie tracąc ducha walki. Postanowiła próbować do skutku.

Akurat była w posiadaniu wiadra czereśni. Wyszukała więc przepis na ciasto z czereśniami. Kolejny przepis, którego nie można schrzanić. Teoretycznie, bo przecież dla roztrzepanego nic trudnego.

Wszystko szło nadspodziewanie dobrze. Potrzebne składniki były w domu. Niczego nie zapomniała dodać i wszystko wykonała po kolei i zgodnie z przepisem. Pamiętała o natłuszczeniu brzegów tortownicy i o papierze do pieczenia na dnie. Pamiętała o włączeniu piekarnika. Pamiętała o ustawieniu timera. Ba! pamiętała nawet by sprawdzić ciasto wcześniej, zanim timer jej to wydzwonił, co było zabiegiem uzasadnionym i jak najbardziej słusznym. Pamiętała, by ciasto wystudzić. A studzenie było najtrudniejsze - ciasto tak pachniało, mmm, tak pachniało... zapowiadało się doskonałe, nie można było się go doczekać...

Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy można było wyjąć je z formy i przełożyć na talerz.
Udało się!!!

Ha!!! I kto jest mistrzem? No kto? No kto?
Ma się ten talent. No ma.
To pewnie dlatego, że gdy Matka Matki była z nią w ciąży, jadła pączki od Bliklego.
Poza tym, jeżeli pożarło się w życiu tyle słodyczy, po prostu nie sposób nie znać się na nich..

Mmm, wygląda pysznie.
Świeżutkie ciasto z czereśniami.
Jeżeli początek czerwca smakuje truskawkami, to koniec zdecydowanie ma smak czereśni.

Pierworodny ucieszy się, gdy rano wstanie i będzie mógł na śniadanie zjeść kawałek. Nawet Ojciec łypie okiem, czy by nie spróbować przed pójściem spać...

Jeszcze tylko ostatni sznyt i będzie można rozkroić. I niczego nie zepsułam. Koniec złej passy!

Cukier puder. Siteczko...

O ku...!




Mączka ziemniaczana.

Ba dum tss.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

Gadka czterolatka #1




Nie ma to tamto


Ojciec zmęczony. Syn w doskonałej formie do zabawy, w dodatku ciężko za nim nadążyć, bo najchętniej robiłby wszystko na raz. Jest głośno i męcząco. Udało się Ojcu przekonać Pierworodnego do wyłączenia niepotrzebnie grającego telewizora. Akurat zaczynała się kreskówka, która Matce i Ojcu działa na nerwy, więc której Pierworodny [oczywiście] jest fanem. Telewizor zamilkł, Syn pobiegł do drugiego pokoju. Ulga, cisza. Ten moment. 
Kilka sekund później wraca Pierworodny obładowany swoimi samochodzikami, rzuca je z hukiem przed Ojcem, nie zostawiając nadziei na spokojne popołudnie po pracy:

- Ruchy, ruchy! Nie lubisz bajki, to lubisz autami się bawić!

#niemażeboli



Nie masz cwaniaka nad warszawiaka



- A gdzie tata się urodził? - Wzięło Pierworodnego na jakieś genealogiczne dociekania.

- W Mrągowie.

- A wcale że nie, bo w szpitalu!

- Tak, urodził się w szpitalu, ale w mieście Mrągowo.

- A Ty w jakim mieście się urodziłaś?

- W Warszawie.

- Mama, przecież wtedy jeszcze nie było Warszawy...


Na własnej piersi wychowany. A nie dalej jak wczoraj oddała mu jeszcze ten większy kawałek ciasta... 
Zemsta będzie równie okrutna, jak czterolatek.




Dzieci i ryby



Siedzi Syn Pierworodny przy śniadaniu i snuje plany, co będzie robił w sobotę.

- Ej, to Ty nie pamiętasz, że na jutro już mamy plany?

- Nie.

- Naprawdę nie pamiętasz, dokąd jutro idziemy?

- Nie.

No kaman! Bez jaj. Odkąd tylko zobaczył zwiastun filmu "Gdzie jest Dory?" nie było dnia, w ciągu którego nie zapytałby co najmniej 5 razy, kiedy pójdziemy do kina. Bilety od dawna czekają, wszystko zaplanowane, godziny seansów sprawdzone, każdy wie jaki chce popcorn, co do picia, a Pierworodny w tygodniu już 2 razy obejrzał "Gdzie jest Nemo?", żeby na pewno wszystko pamiętać... 
I na dzień przed upragnionym wyjściem do kina zapomniał. Tak po prostu.

- Przypomnij sobie. Gdzie jutro mieliśmy pójść?

- A O. też tam będzie? - dociekał i dedukował niczym Sherlock Holmes.

- Nie, tym razem pójdziesz z mamą i tatą.

- Hmmm - myślał, myślał...

- No dobra, podpowiem Ci - ulitował się Ojciec i w ramach wskazówki przybrał minę, która miała udawać rybkę.

Niemal było słychać, jak głośno z wrażenia zabiło serce Pierworodnego, jego oczy radośnie nabrały kształtu wielkich, okrągłych spodków, buzia nie mogła się domknąć i aż podskoczył na krześle na samą myśl, co go czeka.
Zgadł.

- Pójdziemy łowić ryby???

#facepalm



Magiczne słowo


- Mama! - drze się Pierworodny z sypialni, moszcząc się w łóżku przed spaniem. - Przynieś mi jeszcze auta!

- A co się mówi? - drze się Matka z drugiego pokoju.

- Oba!!!



Ręka rękę myje


Myje Pierworodny ręce. Według niego wystarczy tylko musnąć palce wodą i wystarczy. Właściwie wystarczyłoby nawet zbliżyć je tylko do strumienia wody i tyle, ale przecież ktoś może sprawdzić, czy w ogóle są wilgotne. Więc się poświęca.
Tym razem sprawa jest poważniejsza, bo majstrował przy toalecie - postanowił uczynnie donieść Matce, że kostka toaletowa jest już na wykończeniu i jako dowód własnoręcznie ją zdemontował i przyniósł do pokoju.
Stoi więc Matka na progu łazienki i nadzoruje.

- Mydłem!

Pierworodny westchnął ciężko, ale, o dziwo, posłuchał. Ręce namydlił.
I gładzi się, i pociera palcami o palce, głaszcze skórę... Z myciem niewiele ma to wspólnego.
W końcu dał werbalny upust swemu samozachwytowi:

- Moje rączki są mięciutkie jak puch.

Nim Matka zdołała przejść do porządku dziennego z tą informacją, Syn zdążył już rozpłynąć się w samouwielbieniu:

- Mmm... jak podusie...



DIY z Synem Pierworodnym

  
Przybiega Pierworodny z zepsutym autkiem:

- Mama, zrobisz mi to GILEM?

Spojrzeli na siebie Matka z Ojcem zdezorientowani.
<myśl> <myśl> <myśl> <auto - zepsute - gil> <gil - gil - gil>
<gil> <gile> <smarki> <gluty>
<...>
I naraz u obojga przyszło olśnienie:

- Aaa! Super Glue!


Bo jak Matka gilem sklei,
żadna siła nie rozklei.

Czy jakoś tak.

;-)



czwartek, 16 czerwca 2016

Dla niego rzuciłam palenie




Wiesz jak to jest. Masz lat 20 i wizję tego jedynego. Wyobrażasz sobie jak dokładnie będzie wyglądał, jakie będzie miał zalety, jak będziecie spędzać razem czas... Wiesz na pewno, że Cię uszczęśliwi.

Ale to dopiero kiedyś. Przecież całe życie jeszcze przed Tobą. Masz czas.

Na razie zadowalasz się półśrodkami. Bo przecież jeszcze nie pora na tak poważne zobowiązania. Nie stać Cię na nie. Nie możesz sobie pozwolić na płacenie przez lata za zbyt pochopne decyzje podjęte na progu dorosłości.
Myślisz, że jeszcze nie czas na długoletnie związki. Wciąż potrzebujesz zmian, nie wiesz do końca czego Ci trzeba. Jesteś młoda, na razie możesz przebierać, wybierać, zmieniać.

Na razie niech będzie ten, który jest. Choć może nie urzeka urodą. Może nie ma w nim tyle energii, ile byś chciała, za to sporo zabiera jej Tobie. Jednak wiesz, czego możesz się po nim spodziewać i tak jest Ci po prostu wygodnie.
Ale to przecież tylko rozwiązanie tymczasowe. Nie obiecywałaś mu, że będziesz z nim aż po grób. Nie ukrywałaś, że to tylko tak na trochę, aż będziesz gotowa do zmian, aż do nich dojrzejesz i znajdziesz na nie miejsce w swoim życiu, w swoim domu. Być może byłaś w tym wyrachowana, ale mimo to szczera.

Nagle okazuje się, że z tej tymczasowości zrobiło się Wam wspólnych 10 lat. Dziesięć lat!

A przecież to nawet nie był Wasz wybór. Zdecydowała rodzina.
Kuzynka, ta którą widujesz raz na kilka lat, głównie na weselach, stwierdziła, że będzie Wam razem dobrze. W tamtym okresie nie miałaś nic do stracenia, mogłaś tylko zyskać, więc pomyślałaś, że czemu miałabyś nie spróbować.
Ani się obejrzałaś, a już u Ciebie zamieszkał.

Na początku nawet Ci się podobał. W końcu to Twój pierwszy. Dopiero z czasem zaczęłaś zauważać jego braki, okazywało się, że gdy potrzebujesz pomocy, gdy masz najwięcej pracy, nie zawsze możesz na niego liczyć. W dodatku wraz z życiowym doświadczeniem przychodziło porównywanie z innymi, lepszymi. Obserwowałaś i wiedziałaś już, że nie tak to powinno wyglądać, że w innych domach nie ma tych problemów, z którymi Ty się zmagasz.

A mimo to zaciskałaś zęby i nie dawałaś po sobie niczego poznać. Znajomi nie wiedzieli. Przychodzili goście, a Ty z uśmiechem zadowolonej z siebie perfekcyjnej pani domu, stawiałaś doskonałe ciasto na stół. Nikt nie miał pojęcia, ile wysiłku Cię to kosztowało.

Z każdym rokiem coraz bardziej dostrzegałaś, jak bardzo Cię ogranicza. Ile przed Tobą możliwości, których przy nim nie jesteś w stanie wykorzystać, ilu rzeczy nie możesz zrobić, choć miałabyś ochotę, ilu zasmakować, chociaż bardzo kuszą...

W międzyczasie pojawiło się dziecko. Wiadomo, dzieci wszystko psują.
Tak było i tym razem.

Klasyczna historia. Nie mogłaś jednocześnie zajmować się dzieckiem, a jego trzymać za rączkę. Każde domagało się Twojej uwagi, której Ty nie mogłaś dzielić po równo w tym samym czasie. Przy dziecku potrzebowałaś go jeszcze bardziej, a on nie był w stanie sprostać zadaniom. Właściwie spodziewałaś się, że tak będzie. A jednak miarka przebrała się dopiero przed 3. urodzinami dziecka, kiedy w pocie czoła przegotowywałaś przyjęcie i wszystko było na Twojej głowie. Wtedy zrozumiałaś, że tak dłużej być nie może.

W dodatku wiedziałaś też, że nie możesz zostawić go z dzieckiem samego. Wiedziałaś, że to może źle się skończyć. On miał już swoje lata, zresztą jemu nie przetłumaczysz, możesz mówić w nieskończoność, a i tak czujesz, że nie słucha. Nigdy nie słuchał. Umiał tylko zagłuszać. W tym był dobry.

Tłumaczyłaś, więc dziecku. Nie podchodź, nie, kiedy nie ma mnie obok. Uważaj, bo nie wiesz, jak się zachowa. Może zrobić krzywdę. Nie chcę żebyś płakał. Nie chcę żeby bolało.

Tłumaczyłaś tyle razy, a mimo to stało się. Nawet nie wiesz, jak to możliwe, przecież byłaś obok. Zawsze taka czujna, czemu nie tym razem? Odwróciłaś się tylko na moment.
Ale już do tego doszło.
Ten potworny hałas.
I dziecko w tym wszystkim - najpierw śmiech, a zaraz potem przerażenie. I jeszcze ten wzrok, niczego nierozumiejący. Przecież to miała być tylko taka zabawa, było tak śmiesznie, dlaczego nagle wszystko się zmieniło?

Broniłaś. Byłaś gotowa przyjąć na siebie wszystkie razy, byle ono było bezpieczne. Wyrzuciłaś dziecko do pokoju, by go nie trafił.
Zostaliście sami.
Nie mogłaś go opanować. Rzucał się. Bił w podłogę.
I krzyk! Każdy krzyczał.

Po wszystkim tuliłaś dziecko w ramionach tak, że ściśnięte chciało się uwolnić, by móc swobodnie oddychać. A Ty nie mogłaś puścić. Łzy ciekły ciurkiem. A ono ze śmiechem zawołało: "Mamuś, przecież nic mi się nie stało!". Ale mogło, kochanie, mogło...
Popatrzyłaś w te niewinne, jeszcze przed chwilą przestraszone, a teraz rozbawione oczy i miałaś ochotę wrzasnąć:
"Ile razy mówiłam, że nie wolno?!? Miałeś go nie uruchamiać, nie zaczynać, trzymać się od niego z daleka. To nie Twoja wina, ale wiedziałeś, jak jest, wiedziałeś, że może skrzywdzić!".

Wyrzuciłaś go z domu. Po tym, co się wydarzyło nie było już dla Was szans. Wszystko się wypaliło, wypaczyło, zepsuło.

Na początku było trudno. Znikąd pomocy. Mimo to radziłaś sobie, nie miałaś innego wyjścia.

Wreszcie okazało się, że stać Cię na coś lepszego. Wtedy pojawił się ten wymarzony, wyśniony, jedyny. O dziwo nie wyglądał dokładnie tak, jak go sobie zawsze wyobrażałaś. Widocznie gust Ci się zmienił. Dojrzałaś. Wiesz, że wygląd nie jest najważniejszy, chociaż naprawdę nie możesz mu w tej kwestii niczego zarzucić, jest nawet lepiej niż się spodziewałaś. Ale jego wnętrze... Tak, wnętrze ma cudowne, to tego właśnie oczekiwałaś przez tyle lat, na niego czekałaś. Stabilny, silny, samodzielny... Zdajesz sobie sprawę, że koleżanki mogą Ci go zazdrościć. Sama kiedyś byłaś tą, która tęsknym wzrokiem tylko zerkała nieśmiało z zazdrością, nie mając śmiałości na nic więcej.

To dopiero początki, a już czujesz, że będzie Wam ze sobą dobrze przez lata. Że ostatecznie wszystko potoczyło się tak, jak miało, że teraz jesteś gotowa, teraz docenisz. A jeszcze tyle przed Wami, tyle smaków życia do odkrywania.

Uwielbiasz go dotykać. Wciąż na niego patrzysz, krążysz wokół niego, znajdujesz preteksty, by być blisko. Sprawdzasz, czy na pewno jest, czy to nie sen. Na początku potrzebowaliście się dotrzeć. Pierwszy raz był trudny (zresztą drugi też bez wielkich fajerwerków), kompletna porażka, o której chce się jak najszybciej zapomnieć. Najtrudniej było się przyznać do tego, że wina leżała całkowicie po Twojej stronie. Ale z optymizmem patrzyłaś w przyszłość, bo skoro to nie on zawiódł, jest szansa, że jeszcze nie raz Cię zadowoli i sprosta oczekiwaniom.

Skąd się wziął?
Nic nie spada z nieba. Wyszukałaś go przez internet. To teraz takie popularne rozwiązanie. Są takie specjalne strony. Mnóstwo zdjęć, a przy nich jeszcze więcej obietnic. Mówią, że dają gwarancję. Zaryzykowałaś. W końcu godziny spędzone przy komputerze, to nie to samo, co kontakt na żywo, kiedy można posłuchać, dotknąć, przekonać się, jak reaguje w różnych sytuacjach.

Wszystko dopiero się okaże. Dużo Cię to kosztowało, więc wymagania masz nie małe. Poprzednie doświadczenia też mają na to wpływ, wiesz już, że potrzeba Ci czegoś więcej.

Zainwestowałaś. Rzuciłaś palenie. Przeorganizowałaś dom, by zrobić dla niego miejsce.
Przygotowałaś też dziecko na zmiany. Wytłumaczyłaś, że teraz będzie inaczej. Lepiej.



I wreszcie jest! Po tym jak kilka miesięcy temu Syn Pierworodny niezauważony przez Matkę włączył jej stary robot kuchenny i zrzucił go na podłogę, omal nie tracąc palców u stóp, dorobiła się wreszcie Matka swojego upragnionego miksera KitchenAid.

Na żywo jest jeszcze piękniejszy. I choć pierwszy biszkopt to najgorszy biszkopt jaki Matka upiekła, a drugie ciasto szału nie zrobiło, obiecuje Matka, że jak już emocje opadną, będzie uważnie czytała przepisy i dodawała tyle mąki ile każą, a nie np. 2 razy więcej i nie schrzani już galaretki. Tak, uwierzcie, że jak się postaracie, to też będziecie w stanie zepsuć kupną galaretkę, choć nie jest to łatwe.
Zdjęcie: KitchenAid

A teraz wyjaśnienie tytułu. O co chodzi z tym paleniem?
Pamiętacie, jak Ojciec Pierworodnego rzucił palenie i za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupił na raty rower? Umowa kupna-sprzedaży była taka, że jeśli wróci do palenia nim ureguluje wszystkie raty, rower będzie musiał oddać, a pieniądze przepadają. Rower dawno spłacony, Ojciec nie pali i dalej oszczędza.
I kiedyś ktoś go spytał, na co teraz odkłada. Odpowiedział, że na mikser dla żony.

W domyśle: na ten mikser, co się na niego usrała, ale chyba ją do reszty powaliło, żeby za niego tyle płacić, ale tak ją kocham, że niech ma.

I tak Matkę wzruszył tym rzuconym od niechcenia: "na mikser dla żony", że Matka z tego wzruszenia też rzuciła palenie (choć szczerze przyznaje, że rozemocjonowana publicznie chlapnęła deklarację szybciej niż pomyślała). Nie żeby tam zaraz na zawsze rzucać, ale przynajmniej na jakiś czas.

Problem w tym, że Matka, choć kocha palić okrutnie, ostatnimi czasy paliła raczej niewiele. W związku z tym, odkładając pieniądze zaledwie za równowartość paczki papierosów na tydzień, od lutego "zarobiła" jedynie na dodatkową miskę do miksera. I to tylko dlatego, że była w promocji. Resztę zasponsorowały zdrowe płuca Ojca.

I tak sobie Matka myśli, że gdyby chciała jeszcze tym systemem oszczędnościowym fundnąć sobie ekspres do kawy, musiałaby chyba wrócić do palenia, rozbuchać się do 2 paczek dziennie i wtedy rzucać. Bo w przeciwnym razie porządną kawę z ekspresu wypije albo na późnej emeryturze (a wtedy z wrażenia po jednym espresso stanie jej serce), albo w przyszłym życiu. A w reinkarnację jakoś nie wierzy.


To tyle. A teraz idzie Matka nałożyć sobie tego nieudanego ciasta, którym żywi się od rana. Bo dopóki nie będzie zjedzone, nie może piec następnego.




wtorek, 7 czerwca 2016

Miłość przychodzi znienacka




- Mamo, zakochałem się - oznajmił, ni z gruszki, ni z pietruszki, w piątkowe popołudnie Syn Pierworodny.

- Co? - Tylko tyle zdołała wydusić z siebie Matka, odkładając na bok czytaną książkę.

- Zakochałem się! - powtórzył wyraźniej i zdecydowanie głośniej, wciąż nie przerywając zabawy na podłodze i nie przypuszczając nawet, że pytanie Matki bynajmniej nie miało związku z jej słuchem.

- Ale jak to się zakochałeś? W kim?

- W Wiktorii.

- Kiedy? - przytomnie zapytała Matka, mając na uwadze to, że jeszcze w czwartek, czyli dobę wcześniej, na przedszkolnym pikniku rodzinnym, gdy obok siebie jedli frytki, nic nie wskazywało na taki rozwój wydarzeń. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze nie tak dawno, nie mógł nawet zapamiętać jej imienia.

- Dzisiaj.

- Aha. - Matka przetwarzała najświeższe dane i myślała nad kolejnymi pytaniami.

- A co to oznacza, że się zakochałeś? - Postanowiła jak najszybciej dowiedzieć się na czym stoi jako, było, nie było, najważniejsza dotychczas kobieta w życiu Syna.

- No że się zakochałem. I teraz będę zakochany.

- I w związku z tym teraz coś się zmieni? - dociekała niepewnie, bo lepiej wiedzieć jakie są plany młodego na przyszłość.

- Będę teraz zabierał dwie zabawki do przedszkola. Dla siebie i dla Wiktorii. Tylko że ona nie lubi się bawić autami. Woli lalkami. Mamo, jak ty byłaś dzieckiem, to też lubiłaś się bawić lalkami?

- Tak, kochanie, lubiłam. Ale autami też bardzo lubiłam się bawić. Słuchaj, a kiedy ty zrozumiałeś, że się zakochałeś?

- Jak byliśmy razem w parze.

- Kiedy szliście do kina? - Serce Matki zadrżało na myśl, że z Ojcem Pierworodnego też na pierwszej randce byli w kinie.

- Nie, jak szliśmy do kina to nie byliśmy w parze. Ja szedłem z R. i F.

Aby nie odchodzić nawet na krok od tematu, powstrzymała się Matka od zawiłych tłumaczeń dlaczego z logicznego punktu widzenia nie można iść w parze we trzech. Wypytywała za to dalej:

- To kiedy byliście dzisiaj z Wiktorią w parze?

- W przedszkolu.

- Przy jakiejś zabawie, tak?

- Nieeee, jak wychodziliśmy z łazienki.

- Aaa, i właśnie tam, stojąc w tej łazience z Wiktorią w parze, poczułeś, że się zakochałeś?

- No.



Wygląda na to, że Amor nie patrzy ani na miejsce akcji, ani w metryki uczestników.
Stało się. Syn Pierworodny. Lat 4 i 2 miesiące. Zakochany.
Matka Wyluzuj! Kobieta z przedwczesnym syndromem opuszczonego gniazda.