czwartek, 29 maja 2014

Matka bez rodziny dziczeje

Wrócili.
29 godzin. Uff. Dała Matka radę.

Wrócili. Pierworodny jakby wyższy. Doroślejszy.
Nie miał kiedy tęsknić. Dostał nowe auta. Wiecie, takie co robią "łiii-juu, łiii-juu". Chyba o takich marzył, bo wygląda na to, że gotów byłby sprzedać za nie Matkę, Ojca i jeszcze Kota wraz z kuwetą.

Kino nie wypaliło. Okazało się, że bilety na film wykupione były na miesiąc wcześniej - na godzinę przed seansem bilet był tylko jeden - a matek dwie, czyli Matka i jej Koleżanka. Z żalem stwierdziły, że trudno i bez żalu poszły przepić kasę na kino.
I powie Wam Matka, że specjalistką od zbierania lajków na Facebooku to nie jest, ale tyle kliknięć "Lubię to!" za zdjęcie, ile dostała za fotkę kieliszka z różowym Cosmopolitanem, to ostatni raz miała jak Pierworodny auto na ścianie narysował różową kredką. Więc albo tak bardzo lubicie kolor różowy albo Sodomia i Gomoria w tych parentingach zaczyna się szerzyć ;-)

Matki, jak to matki - nienawykłe do imprezowania, dwa drinki i do domu. Bo dzieci, praca, bo trzeba. Ale przez chwilę pościemniały, że w kinie naprawdę były. O wypasionych drinkach nie wspomniały, za to, że film świetny, nawet wymyślonymi szczegółami rzucały - nie podpadły.
Matka to nawet poudawała jeszcze chwilę imprezowiczkę i, zanim o 21:30 wróciła grzecznie do domu segregować dziecięce ciuszki, pod blokiem zjarała pół papieroska. Tylko ciii... ani słowa Ojcu. Z resztą palacze i tak nie uznają tego, co Matka paliła za papierosy, swego czasu Matka też nie uznawała ("Poproszę najsłabsze jakie są."). Ale wczoraj.... mmm... z namaszczeniem otwierała paczkę, wyjmowała wymarzonego od wieków cieniutkiego papieroska, odpalała i pełna wyrzutów sumienia, prawie się nie zaciągając, delektowała się smakiem... mmm... Przez 3 "buszki". Potem już miała dość, ledwie wytrzymała do połowy, zgasiła. Weszła do pustego mieszkania i poszła umyć zęby. Taka mamuśka-imprezowiczka.

Obejrzała "Bitwę o dom" i zrobiła przegląd malutkich piżamek, koszulek i spodni. I już nie mogła znaleźć sobie miejsca.

Za cicho. Za pusto. Brakowało świadomości istnienia ciepłego, miarowego oddechu w łóżku za ścianą. Z przyzwyczajenia po ciemku wchodziła do sypialni, bezszelestnie starała się wślizgnąć pod kołdrę. Dopiero po chwili zorientowała się, że nie musi. Dziwnie. Nieswojo.

I nie było z kim powygłupiać się rano.

Wstała wcześniej żeby przed pracą jeszcze nastawić i rozwiesić pranie. Bo malutkie skarpetki się skończyły.

Jajecznicę zjadła. Na kanapie. Przed telewizorem. Od półtora roku nie jadła śniadania gdzie indziej niż przy stole.

Na szczęście o 17-tej wrócili. Po pracy jechała już z nimi do domu. Nie musiała jeść samotnej kolacji na kanapie. Znów mogła obejrzeć ten odcinek "Ciekawskiego Georga", w który George leci rakietą w kosmos. I po raz kolejny przeczytać na dobranoc o Śwince Peppie i wozie strażackim. Znów mogła być dorosła i odpowiedzialna. Znów mogła być niepoważna i wygłupiać się na łóżku z Synem, i autami jeździć, i udawać samolot w drodze do wanienki.

A po kąpieli okazało się, że Pierworodny wyrósł z kolejnej piżamy. A gdy był u dziadków, że dosięga już do poręczy schodów, do której nie dosięgał dwa tygodnie temu. I wrócił z umiejętnością mówienia "kocham", co brzmi jeszcze tak, że jednak nie sposób zapisać. A przy kolacji powiedział "karetka" (kaleta).

Przecież jeszcze z takim malutkim się nim żegnała...
Co w tych przydrożnych barach dodają do frytek?




A tak naprawdę...
Powinni częściej jeździć na takie męskie eskapady. Matka chętnie się zahartuje w swej tęsknocie.
Może następnym razem zabaluje aż do 22:00?

środa, 28 maja 2014

#buahahaha

2 lata, 1 miesiąc i 28 dni
Czas dorosnąć?
Pierworodny pojechał z Ojcem do Babci. NA NOC! Bez mamusi. Po raz pierwszy.
Niby fajnie. Kino z koleżanką się szykuje. Fajnie, fajnie. Przecież, że fajnie.
I chata wolna. Fajnie.
Ale
Ale jak to?
Nie będzie Synka mojego maleńkiego obok?
Przecież nigdy nie spał w innym pokoju niż ja. A teraz w innym mieście? 100 km?
100 km neurozy.
Całe szczęście, że Ojciec poza granice województwa go nie wywozi - serce matki mogłoby tego nie wytrzymać.

Nie przeczytam "Świnki Peppy" na dobranoc?
Nie przeczytam "Świnki Peppy" na dzień dobry?
Tak czysto teoretycznie to mogę nawet balować całą noc i do domu nie wrócić? Eee, lepiej posegreguję dziecięce ciuszki. Może przejrzę stan zabawek. A jak będzie mi mało, obejrzę zdjęcia na komputerze. Najlepiej te jak Ojciec przecina pępowinę.

Na razie siedzę w pracy i piję kawę z kubka pełnego fotografii Pierworodnego.
Przecież on jest taki malutki jeszcze...
Jak to całą noc bez mamusi?
Zaraz przyjdzie i oznajmi, że z jakąś zołzą jadą sami pod namiot. Niedoczekanie!

Zadzwonił Ojciec z trasy.
- A zatrzymaliśmy się w jakimś przydrożnym barze na obiad. Młody frytki wcina.
- Ale jak frytki? Same frytki?
- Nie, z ketchupem.
- Ale fryyytkiii?
- Jak by był z Tobą, pewnie jadłby ziemniaki i coś zdrowego. Ale jest ze mną... I je frytki!

I na koniec ten złowieszczy śmiech. Wiecie, taki złowieszczy śmiech czarnego charakteru z bajek Disney'a.

Dziecko mi popsuje...

wtorek, 27 maja 2014

dzień matki

Nie trzeba laurek i tulipanów, by 26 maja poczuć, że naprawdę jest się matką. Ze wszystkimi pełnienia tej roli konsekwencjami. Nie potrzeba 26 maja, by poczuć, że z całą pewnością jest się matką - choć po dwóch latach często jeszcze wydaje się to takie nieprawdopodobne. Wystarczy szara rzeczywistość, by przekonać się, że jest się najważniejszą w czyimś życiu.
Wystarczy nie mieć z kim dziecka zostawić i w związku z tym najzwyczajniej nie móc pójść do pracy - niech nawet przez myśl nie przejdzie, że coś może być istotniejszego od bycia matką.
Wystarczy, po intensywnym i pełnym atrakcji weekendzie, spędzić z wymęczonym dzieckiem pełen obowiązków poniedziałek - od razu dotrze, że najważniejszym obowiązkiem jest tulić, całować, dmuchać na kolanko, czytać, rysować, opowiadać, podawać, ubierać, wycierać...
Wystarczy, że rozżalony syn zaplecie roztrzęsione ramionka wokół matczynej szyi, wtuli zapłakaną twarzyczkę gdzieś w dekolt, skuli kolanka siedzące na matczynych kolanach, zatopi smuteczki w kilku słowach matczynych pocieszeń...
... i jeszcze przed śniadaniem wiesz, że bycie matką to najważniejsze bycie w życiu. Chwilowo najważniejsze nie tylko dla jednej osoby. Chwilo trwaj. Miniesz zbyt szybko.


piątek, 23 maja 2014

Nasze dni są policzone. Systemem zero - jedynkowym.

Pierworodny liczy.

Masz coś do przeliczenia lub z kimś do policzenia się? Możesz liczyć na Pierworodnego.
Faza fascynacji liczeniem trwa.

Ale jeśli umiesz liczyć. To lepiej licz na siebie.

Bo nawet do liczenia Syn Pierworodny podchodzi z właściwym sobie sprytem.
Jak wiadomo, nie bardzo pasuje mu kwestia tego całego skomplikowanego mówienia. Liczenie jest fajne, ale to przecież tyle nowych słów... Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć itd. Po co tego aż tyle?
Pierworodny opanował "jeden", co w jego wykonaniu brzmi: "je". I stwierdził, że starczy.

Jakimś sobie tylko znanym sposobem zorientował się, że każda liczba składa się z wielu jedynek.
I teraz mamy:
je - czyli jeden
je je - czyli dwa
je je je - więcej niż dwa, czyli dużo
nie ma - czyli zero

Prostota i niebywała logika tego matematycznego myślenia są zachwycające.

Pierworodny liczy wszystko. Zebrane na spacerze kamienie, robaczki, które przysiadły na szybie, plasterki ogórka na talerzu, samochodziki, którymi się bawi... A to już akurat powoli z zachwycającego staje się nudne.

Liczebniki zagościły też w rozmowach z Pierworodnym.
- A ile ty masz lat?
- Je je - odpowiada z uśmiechem, filuternie machając wystawionymi paluszkami wskazującymi - po "je" u każdej rączki.

I w ogóle liczenie do dwóch jest najfajniejsze. Nie ma miejsca na to, by się pomylić. W liczeniu do trzech i więcej zwykle Pierworodny już wyręcza się innymi.

Za to żelki zjada wyłącznie parami. I wszelkie inne frykasy też.
Bo "je je" żelki są lepsze niż jeden. Wiadomo.

wtorek, 20 maja 2014

Gimby sie bawio. Co robić?




Tak szczerze, co robicie gdy widzicie pijaną młodzież? Robicie cokolwiek? Ja - nic. Idę dalej, czasem krzywo spojrzę, to wszystko. Po prostu nie udaję, że moje pokolenie było lepsze, bardziej cnotliwe, że za moich czasów takie rzeczy się nie działy. Działy się. Nawet gorzej to brzmi, bo "za moich czasów" nie było gimnazjum - ostatni uratowany przed reformą rocznik - więc "za moich czasów" piło się już w podstawówce. I nie, nie myślcie sobie, że miałam jakiś nienormalny dom, że znajomych z patologii, a szkołę to pewnie ledwie skończyłam. Raczej wręcz przeciwnie - świadectwo z czerwonym paskiem, opinia ułożonej, dobrze wychowanej, znajomi najróżniejsi. A obiektywnie patrząc z perspektywy czasu na szczenięce lata, stwierdzam, że więcej głupot zdarzyło mi się zrobić po alkoholu mając lat 19 (czyli "na legalu") niż mając 15.
Pijane nastolatki. Przykry widok. Coraz mniej wyraźnie, ale jeszcze pamiętam jak to jest. Z tym, że może ja naprawdę byłam taka ułożona i dobrze wychowana? Bo jakoś nawet pić ze znajomymi potrafiłam z umiarem, tak by nie napytać sobie biedy. Byli tacy, co przeginali, byli tacy, co przeginali zawsze, byli tacy, co przeginali o wiele za często, ja - nigdy. Pilnowaliśmy siebie nawzajem, trzymaliśmy się razem, odprowadzaliśmy do domów. Bywały kłopoty, ja ich nigdy nie miałam. Może miałam po prostu tylko fuksa?

Lata minęły. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłam mocniej znietrzeźwiona. A Ty pamiętasz? W piątek, mówisz? Bo grill był i urodziny taty? No to jeżeli dziś mamy wtorek to ja ostatni raz... chyba w... dwa tysiące jedenastym. Nie brakuje mi. Chociaż miło by było w miłym towarzystwie.


*
Ostatni sobotni wieczór. Sama w domu z Synem. Już po kolacji, szykujemy kąpiel. Wszystko gotowe. Tylko jeszcze szósty zmysł Pierworodnego podpowiada mu, że na pewno właśnie teraz przez most za oknem przejeżdża pociąg i koniecznie musi ten wymyślony pociąg zobaczyć. Biegniemy do okna. Tym razem intuicja zawiodła, ale Syn już dostrzegł coś innego, równie ciekawego, o czym musi opowiedzieć, a co ja muszę zobaczyć. Niby patrzę, ale wzrok mój przykuwa chłopak. Wspina się pod skarpę (mieszkamy przy samej Wiśle, skarpa jest spora i stroma). Podejrzanie się przewraca. Raz, drugi, trzeci. Ciągnie kogoś za sobą??? Tak, wciąga na górę małą dziewczynkę, na oko 4-letnią. Od dołu pomaga mu dziewczyna. Jest jeszcze jeden chłopak. Gdy cała czwórka znajduje się na górze, nie mam już wątpliwości, że trójka nastolatków jest co najmniej pijana. Wszyscy, poza czterolatką, ledwie stoją na nogach. Pod skarpę, tyle że kawałek dalej, podchodzi jeszcze jedna dziewczyna, trudno powiedzieć czy jest z tamtymi, jest mocno zdenerwowana, odchodzi. Patrzę na to wszystko przerażona. Odruchowo łapię za telefon. Ale najpierw przyglądam się jeszcze wszystkim dokładnie. Nie chcę przecież wyjść na przewrażliwioną idiotkę. Im dłużej się przyglądam, tym bardziej jestem pewna. Wszyscy są zalani w trupa. Wygląda na to, że mała dziewczynka jest pod opieką nastolatki - pewnie starszej siostry, która jeżeli udaje jej się właśnie nie potykać o trawę lub własne nogi, obściskuje się z chłopakiem, mam wrażenie, że niewiele brakuje, by poszli na całość. Nastolatka jest wyraźnie pobudzona, dym z jej papierosa trafia wprost w siedzącą na ławce dziewczynkę. Zanim wybieram numer jeden z nastolatków, ten któremu najtrudniej utrzymać się na nogach, odłącza się od grupy, żegna się, odchodzi.
Spieszę się.
997. "Numer aktualnie jest zajęty, proszę zadzwonić później."
To tak może być? Nie wiem, nie często dzwonię. Drugi albo trzeci raz w życiu.
112. Zgłasza się jakaś pani. Rozmawiamy. Krótko i rzeczowo. Dzieciaki w tym czasie odchodzą w stronę osiedla. Dziecko? Dziewczynka. Różowa kurteczka, jasna czapka, nie więcej niż 5 lat. Nastolatki? Gimnazjum. Jakieś 14-15 lat. Aktualnie tylko dziewczyna i chłopak. No i to dziecko! Zataczają się, ledwie idą. Odchodzą, proszę się pospieszyć. Łączy z komisariatem w moim mieście. Proszę powiedzieć gdzie dokładnie? Zaraz wysyłamy patrol.

Mijają kolejne minuty. Radiowóz nie przyjeżdża. Dzieciaki zniknęły. Za chwilę słyszę kłótnię. To ta dziewczyna, która odłączyła się od reszty zaraz na początku. Nie widzę do kogo krzyczy. Zapłakana tłumaczy, że "mu nie dała". Za chwilę ona też odchodzi. Wraca dziewczyna z dzieckiem. Wciąż się zatacza, nie jest w stanie iść prosto. Zdejmuje spodnie dwa kroki od ścieżki. Sika. Ubiera się. Pomaga wysiusiać się dziewczynce. 20 metrów dalej jest ławka. Nim do niej dociera przewraca się 2-3 razy, kawałek trasy pokonuje na czworakach. Mała nie odstępuje jej nawet na pół metra. Siadają na ławce. Po chwili pojawia się jakiś chłopak. Nie wiem czy był z nimi wcześniej, nie rozpoznaję - maksymalnie skupiona jestem na dziewczynie z dzieckiem. Radiowozu wciąż nie ma. Ponownie wybieram numer 997. Tłumaczę o co chodzi, że wrócili, ale boję się, że za chwilę odejdą. Policjant z pretensją odpowiada, że już wysłał patrol.

Rzeczywiście, po chwili zjawia się dwóch policjantów. Podchodzą do ławki. Parę minut rozmawiają z nastolatkami. Łączą się z kimś przez krótkofalówkę. Sporządzają notatkę. Odchodzą.
I tyle. I już.

A ja siedzę zdębiała przy oknie.

- Łi-ju-łi-ju!!!
- Tak, kochanie, to byli policjanci.
- Łi-ju-łi ju!!!
- Tak, policjanci. Mamusia po nich zadzwoniła. Bo ta dziewczynka w różowym płaszczyku, którą mi pokazywałeś na ławce jest pod bardzo złą opieką.

Oni nawet nie poprosili tych dzieciaków, by wstali z ławki. Może wtedy zobaczyliby, że dziewczyna nie jest w stanie wygrać walki z grawitacją? Nikt nie wyjął żadnych dokumentów. Nic się nie wydarzyło. Odeszli jakby nigdy nic. Chwilę później dziewczyna czule pożegnała się z chłopakiem. Zabrała małą i poszły. Po kilku krokach zatrzymały się. Dziewczynka wyciągnęła rączki w górę, była zmęczona. Siostra wzięła ją na ręce. Tylko lekko się zachwiała. Odeszły. Chłopak został.

Dochodziła godzina 21. Najwyższa pora na kąpiel Pierworodnego. Ponad pół godziny spędziliśmy przy oknie. A mieliśmy przecież tylko zobaczyć pociąg.

Po kąpieli, zanim udaliśmy się do sypialni, jeszcze raz spojrzałam przez szybę. Wróciła. Znów siedziała z chłopakiem. Już bez dziecka.

Czytaliśmy "Świnkę Peppę" jak zwykle, wszystkie nasze rytuały odbyły się jak zawsze. A mimo to usypianie Syna trwało prawie godzinę, zamiast 10-15 minut jak co wieczór. Za każdym razem, gdy wydawało mi się, że zasnął, gdy próbowałam wyjść, gdy się poruszyłam, łapał mnie za rękę, przytrzymywał ramię, mimo zamkniętych oczu czuwał bym była przy nim. Czuł, że cały czas myślami byłam gdzie indziej, tego wieczora wyjątkowo nie było mnie przy nim...

Czy ktoś podał jej tego wieczora kolację? Czy ktoś pomógł jej się wykąpać i ubrać w piżamkę? Czy miał kto przeczytać bajkę? Do jakiego domu trafiła ta mała, skoro nikt nie zainteresował się tym, że o takiej porze odprowadza ją pijana nastolatka, która w dodatku zaraz wraca na "imprezę"? Czego świadkiem była dzisiaj? Czy był to dla niej niecodzienny widok czy wręcz przeciwnie? Czy już śpi? Co jej się teraz śni?

Pierworodny zasnął spokojnym snem. Mnie spokój na długo opuścił.

Następnego dnia, wracając ze spaceru, natrafiliśmy na stojący radiowóz. Policjanci, łudząco podobni do tych z wieczornego patrolu, zajęci akurat byli sprawą zatrzymanego samochodu. Podeszłam. Wytłumaczyłam, zapytałam czy to oni. Nie, ci byli z drogówki. Czy mogę w jakiś sposób dowiedzieć się czegoś o wyniku tamtej interwencji? Mam się nie martwić, skoro patrol przyjechał to znaczy, że sprawa jest w toku. Zbyli mnie.

W toku? Phi. Dobre sobie.

Niedzielne popołudnie. Widzę, że za oknem zaczyna się mecz piłkarski chłopaków zebranych z osiedla. Często grają, nie przyglądam się im. Ale nagle jeden z nich przykuwa mój wzrok, ma charakterystyczną fryzurę. To ten, który dzień wcześniej jako pierwszy opuścił towarzystwo, ten najmniej trzymający się na nogach, który wciągał tę małą dziewczynkę w górę skarpy. Reszty i tak bym nie rozpoznała, każdy podobny do nikogo, ten też, tylko ta fryzura... Skoro chłopaki rozgrywają mecz, logika i mądrość życiowa podpowiadają, że nie minie parę minut, jak pojawią się i dziewczyny. Trafione bez pudła. Jest ta, która "nie dała". Tłumaczy coś drugiej. Czy to może być ta od dziecka? Jest taka spokojna, jakaś taka skromna, niepodobna do nadpobudliwego, urżniętego podlotka z sobotniego wieczora. Ale to musi być ona, już chyba wszędzie rozpoznam te buty z pomarańczowymi odblaskami. Otwieram okno. Słyszę ich rozmowę.

Godzą się. Ale już nie będą przyjaciółkami. Godzą się żeby już nie było kłótni. Chłopaki, grający obok w piłkę, z góry zaznaczają, że się w to nie wtrącają. Dziewczyny opowiadają sobie wczorajszy wieczór. Tłumaczą wzajemnie dlaczego się pobiły. Ta, która była z dzieckiem nie pamięta, że uderzyła koleżankę w twarz, nie pamięta też, że "przelizała się" (to cytat) z chłopakiem, więc ta druga pokazuje jej miejsca (tak, liczba mnoga), w których się to działo, nie pamięta też wielu innych rzeczy. Nie słyszę wszystkiego. Chyba wspomina incydent z policją, bo koleżanka w odpowiedzi porusza temat swojego kuratora.

Zamykam okno. Upewniłam się, że nie wyolbrzymiłam sprawy. Że niczego sobie nie wymyśliłam.
Że nie jestem tylko zgorzkniałą, starą ciotką, która już nie pamięta jak to jest być młodym i dlatego psuje zabawę innym.
Wręcz przeciwnie. Bardzo dobrze pamiętam pierwsze wina wypite w parku. Właśnie - ja, w przeciwieństwie do tych dziewczyn, pamiętam. Chcę wierzyć że my 15 lat temu nie tworzyliśmy tak okropnego, wulgarnego i rozpaczliwego widoku. Pewnie się mylę. Może i ja miałabym wtedy styczność z policją, gdyby któraś z moich koleżanek nie miała komu podrzucić młodszego rodzeństwa, ale wydaje mi się, że nie przychodziły nam do głów pomysły na takie towarzystwo. Nie byłam święta, kilka razy w życiu urwał mi się film, nie jestem z tego dumna, ale też się tego nie wypieram - miałam prawo, każdy wiek ma swoje prawa, mój wiek wtedy wskazywał na to, że miałam już prawo.

Naiwnie podchodzę do świata. Nigdy nie chcę do końca wierzyć, że zło jest złem. Ufam, że chociaż intencje były dobre. Wymyślam, w tej sytuacji także, scenariusze, w których wszystko skończyło się dobrze. Na przykład, że siostry pochodziły z normalnego domu, a to była wyjątkowa sytuacja. Starsza miała się zająć rodzeństwem, ale zawaliła - pierwszy raz. Dlatego była w takim stanie, ponieważ piła po raz pierwszy. Dlaczego rodzice nic nie wiedzieli? Może mama sama je wychowuje, była w pracy i dlatego nie widziała w jakim stanie wróciła nastolatka? Może po odstawieniu małej do domu zajęła się nią druga, bardziej odpowiedzialna siostra? Albo starszy brat?  Może w dalszym ciągu nie było niczego smutnego poza kacem następnego dnia, zwłaszcza tym moralnym?
Wiem, naiwne. Też nie wierzę. Ale chciałabym. 

A teraz, proszę, bez pisania, że dobrze zrobiłam. Że niejeden machnąłby ręką, że z całego wieżowca, który mógł widzieć to samo, pewnie tylko ja się przejęłam i zadzwoniłam. Że takie jest życie. Że nie moja wina. Że nie uleczę świata. Bez.
Bardzo proszę, jeżeli ktoś zna prawidłowe procedury, jest "z branży", jeżeli był w podobnej sytuacji, niech napisze CO NALEŻAŁOBY ZROBIĆ? Jak powinno się działać w podobnych przypadkach?
Mimo że zrobiłam "coś" czuję jakbym nie zrobiła nic. Jakby należało zrobić coś więcej. Skoro nie uzyskałam żadnego efektu, nie zrobiłam nic.
Sprawa nie daje mi spokoju i budzi mnóstwo pytań.
Jakie procedury obowiązują policjantów, którzy interweniują w sprawie nietrzeźwej młodzieży?
Czy są jakieś przepisy, które mówią, że od którejś godziny dziecko powinno być pod opieką osoby dorosłej?
Czy jako osoba prosząca o interwencję policji mam możliwość dowiedzieć się jaki był jej wynik albo jaka została sporządzona z niej notatka służbowa? Nie dzwoniłam anonimowo, podałam imię i nazwisko.
Czy jeżeli nastolatki nie mają przy sobie dokumentów to w takiej sytuacji nie powinni zostać odwiezieni przez policjantów do domu lub na komisariat? Czy rodzice nie powinni zostać zawiadomieni o całym zajściu?
Pamiętam, że kiedy ładnych parę lat temu mnie spisywała policja - rutynowo, bez powodu, podczas studenckich juwenaliów, sprawdzali nawet numery seryjne telefonów komórkowych. Teraz takich rzeczy się nie robi?

Trudne do uwierzenia, że kiedyś, jako potencjalny starszy brat, Pierworodny mógłby wywinąć taki numer. Ale gdyby jednak, to chciałabym żeby ktoś odpowiedzialny, widząc to, zareagował. Zanim zdarzy się coś, czego już nie będzie można cofnąć.


sobota, 17 maja 2014

Matka Polka znowu w kinie

Wyrwała się Matka spontanicznie do kina. Tym razem bez siatek z zakupami. Bez buły i sera. W sumie szkoda, nie będzie potem o czym napisać - pomyślała gdzieś w połowie reklam.

Film słaby. Cola wielka. Popcorn przesolony. Zdecydowanie nie będzie o czym napisać - pomyślała w połowie filmu.

Ta cola to w zasadzie zdecydowanie za wielka jak na możliwości matczyne. Popcorn, mimo że za słony, to chociaż seans urozmaicał. Ale że zbyt słony to cola szłaaaa.

Film się skończył. Ale tej coli poszło... Popcornu zostało. Niehigienicznie tak z popcornem do toalety. Gdzie go niby odstawić? Dylematy samotnej kobiety w kinie. Dam radę, wytrzymam do domu! - pomyślała opuszczając kino.

Po raz pierwszy pomyślała, że nie da rady, gdy dodreptała wreszcie do obrotowych drzwi wyjściowych. Kino w centrum handlowym - a jakiś geniusz tak ustawia bramki po jego zamknięciu, że aby wydostać się z kina na ostatnim piętrze, trzeba obejść wszystko najdłuższą możliwą trasą.

Po raz drugi pomyślała, że nie da rady, gdy stała na przejściu dla pieszych czekając na zielone.

Po raz trzeci, gdy przebiegała jednak na czerwonym.

Po raz czwarty, gdy okazało się, że jak biegnie jest gorzej.

Po jaką cholerę w ogóle tę colę Matka w kinie żłopie? Przecież Matka nie lubi coli! Jak to możliwe, że kino jest jedynym miejscem na Ziemi, w którym cola nie jest za słodka, zbyt gazowana, zbyt ciężka, zbyt ohydna? I dlaczego zawsze dają jej aż tyle?

Trasa kino-dom to normalnie jakieś 15 minut.
Trwała wieczność. Chociaż prawdopodobnie nie zajęła tego wieczora więcej niż minut 7.

Dom! Wreszcie. Już, już, zaraz. Wytrzyma.

Domofon. Zepsuty.

WTF?

cztery cztery kluczyk cztery dwa itakdalej

nie działa

Nie wytrzyma.

cztery cztery kluczyk

nadal nie działa

Późno już, ciemno, cisza, nikt nie idzie. W dodatku Ojciec mówił, że położy się wcześniej spać... Coraz mniejsze szanse na dostanie się do klatki.
Pewnie rodzi się pytanie dlaczego Matka nie ma klucza? Bo nigdy nie miała. Był jeden, wziął go Ojciec, nigdy nikt nie dorobił. A domofon zawsze działał. A jak nie działał to szedł właśnie ktoś z kluczem. A jak nie szedł to można było poczekać, bo się Matce do łazienki nie spieszyło...
Ale wczoraj się spieszyło.

cztery cztery kluczyk

nadal nie działa

Ostatnia szansa. SMS do Ojca. Może jednak martwi się czy z Matką wszystko w porządku i nie poszedł spać? Bo jak się nie martwi to dupa. Blada. Bo do sypialni nie bierze ze sobą telefonu.

Nie odpisuje.
Z nerwów już się nawet Matce odechciało.
Może SMS-u nie usłyszał? Dzwoni więc Matka... Dzwoni... Dzwoni... Przepraszamy, wybrany abonent...
Światło! Ktoś idzie!
Cholera, czujnik ruchu, Matka sama włączyła.
Ciemno.
I co teraz? Pomysły się kończą.
Światło.
Cholerny czujnik ru...
Nie! To on! Mój bohater!!!
Bluza na piżamie a i tak jakby zbroja lśniąca.
- Kocham Cię! Idziesz?
- Nie, zapalę jeszcze.
- Dobra, to ja poja... - drzwi windy już się za Matką zamknęły.

Zdążyła.

Uff - pomyślała.

Samotne chodzenie do kina jest dla Matki zbyt stresujące.

czwartek, 15 maja 2014

Piątki za miliony

Czy można brać za objaw totalnego wyluzowania fakt, że Matka przegapiła moment, w którym jej dziecku wyrżnęły się dwie dolne piątki? Ba,wyrżnęły! One wyglądają jakby tam były od zawsze - duże, zdrowe, dorodne, śnieżnobiałe. Mowa oczywiście o zębach - to dygresja dla czytających bezdzietnych, którym wyrżnięcie, póki co, kojarzy się jedynie z wyrżnięciem się po pijaku na chodniku, wracając z imprezy - o ile tacy tu zaglądają, a mam nadzieję, że tak.
Czy może jednak takie niedopatrzenie świadczy jedynie o tym, że Matka jest złą matką?
A może fakt, że w ogóle to rozważa dyskredytuje wszelki osiągnięty luz?

I jak to możliwe, że obyło się bez gryzaczków, żelu, smarowania dziąsełek, krzyków, nocnych histerii - ze strony Matki, bo dziecko to ma przecież prawo popłakać, noszenia Syna przez dwa tygodnie (!) niemal bez przerwy na rękach, wzywania egzorcysty (w myślach, ale jednak), darmo wzywania imienia Pana Boga nienadaremno, wyśmiewania Szatana (Co Ty, k...a, wiesz o ząbkowaniu?), bez zalania sąsiadom sufitu kapiącą śliną, bez smoczka, bez gorączki, kataru, marudzenia, jęczenia, jojczenia, popłakiwania, pokrzykiwania, bez utraty apetytu, bez utraty nadziei i wiary we wszelkie świętości, bez złorzeczenia i nadprogramowego rzucania mięsem?

Dwa zęby a tyle pytań, tyle wątpliwości. Gdy ich nie było też wątpliwość budziły. Czy to na pewno normalne, że ich nie ma? I tak źle, i tak niedobrze. Ale w sumie dobrze.

Chyba na wszelki wypadek trzeba przeliczyć te zęby jeszcze raz. Może Matka w rachunkach się rąbnęła? Może radość przedwczesna?

A może to po prostu nagroda za poprzednie 4x4?
Może Wszechświat chce Matce powiedzieć, że tak dzielnie zniosła szesnastokrotne ząbkowanie, że ostatnią czwórkę, której tak się bała ma w gratisie? Taka karma? Że jej maleńki Syneczek nie będzie już cierpiał, bo wspólnie przecierpieli już za miliony? Że następny płacz dopiero, gdy pierwszy ząb wypadnie? I niech lepiej już odkłada Matka kasę na konto Wróżki Zębuszki?

A może, tak jak od dawna w pewnych kręgach się to przypuszcza, nie rośnie wcale Matce, wychowany na własnej piersi, Syneczek maleńki, kruszynka delikatna, odrobinka krucha, maleństwo subtelne i wrażliwe, tylko mały Predator, który z każdym dniem nabiera MOCY?

Matka tak się zachłysnęła tym własnym wyluzowaniem, że zapomniała powiedzieć Ojcu Pierworodnego o tych zębach. Ups.

No to jeszcze tylko dwa. Czy za ostatniego mleczaka znalezionego w buzi dziecka też się coś dostaje? Nagroda za zamknięcie stawki, coś oprócz przeszywającej serce ulgi? Za pierwszego podobno kiecka się należy. A Matce akurat nowe buty by się przydały. Pewnie i tak je sobie kupi, ale lepiej byłoby mieć wymówkę.

Tak że tego...

Niech moc będzie z Wami.

niedziela, 11 maja 2014

Mistrz mowy polskiej


Z okazji urodzin dostał Syn od rodziców puzzle. Drewniane. Pociąg. Ze zwierzątkami. Dostał je właśnie dlatego, że to pociąg. I że ze zwierzątkami. Każdy wagonik to jedna część układanki, w każdym wagoniku siedzi jedno zwierzątko. Tak się przy okazji składa, że wagoniki układa się w kolejności alfabetycznej. A jak aligator, B jak bocian... aż do Z jak zebra. Ten edukacyjny aspekt nie miał żadnego znaczenia przy wyborze prezentu - Matka z Ojcem nie mają ambicji, by Syn czytał w wieku 2 lat. Spokojnie może sobie zacząć, gdy będzie miał ze 3 (w tym momencie ma miejsce znaczące puszczenie oka do tych, którzy wszystko, co wypisuje Matka biorą na poważnie).
Walor edukacyjny nie miał znaczenia, ponieważ nie przyszło Matce do głowy, że Syn może już ogarnąć alfabet. 
Pierworodnemu puzzle bardzo się spodobały. Ze względu na pociąg. I na zwierzątka. Przez blisko 6 tygodni ich posiadania układał puzzle jakieś kilkanaście - może dwadzieścia razy (czyli, że dużo - bo żadną inną zabawką nie ma czasu bawić się aż tyle, tak pochłaniają go wszystkie autka i reszta pojazdów). I za każdym razem jest w tym coraz lepszy. Na początku zerkał na obrazek, potrzebował małych podpowiedzi. Teraz idzie piorunem. Zdarza mu się wyszukać właściwy obrazek-literkę nim usłyszy jaki jest potrzebny. 

Jednak ktoś, kto projektował zabawkę, wyraźnie nie przemyślał całej koncepcji. Jest bowiem kilka liter, na które nie zaczyna się żadna z nazw zwierząt. I gdy przychodzi ich kolej, ten, kto akurat pomaga Pierworodnemu uporać się z układanką mawia np. "A teeeeraaaaz... literka U".

I tym właśnie sposobem Syn niespodziewanie nauczył się kilku liter alfabetu.
I nie jest to "nasze polskie ABeCe".
To by było przecież zbyt banalne jak na Syna Pierworodnego.

Owe litery rozpoznaje wśród innych, mniej więcej kojarzy w którym miejscu alfabetu jest ich miejsce, a nawet potrafi je nazwać, co zważywszy na ubogi wokabularz jakim na co dzień się posługuje, jest nie lada wyczynem.


No to uwaga!
Abecadło Pierworodnego do tej pory obejmuje:

Q,
U,
V
oraz X.

A skoro już się zainteresował literkami, to można by mu co nieco o nich opowiedzieć... Ale jak? Przecież jak Matka powie do dziecka z XXI w., że na literę V zaczyna się "video" to spojrzy na nią jak na D jak dinozaura i pokaże na półce odtwarzacz Blu-ray.

A co z X?

Nosz qrde!

I co za cielę wymyśliło C jak chomik?

#abc-poddajęsię
#edukacjadwulatkamnieprzerasta

piątek, 9 maja 2014

Matka i Ojciec znów planują dziecku świetlaną przyszłość

Przegląda Pierworodny z Matką gazetkę reklamową z supermarketu. Sam podał ją Matce, twierdząc, że to książeczka i że Matka ma mu poczytać. No to czyta mu Matka...
... że boczek wędzony w promocji za 14,99 ...że kisiel od sławnego doktora tylko teraz 3 w cenie 2 ... że lody, że płyn do prania, że świece lub serwetki w cenie za opakowanie, że płyn do higieny intymnej jedynie 4,19 zł za 500 ml ...że w skrócie mówiąc mydło i powidło. I doszli do strony z zabawkami. A tam piłka. Identyczna w jakiej posiadaniu jest Syn. Nie omieszkał więc pobiec po swoją własność. I aby zademonstrować jaka to fajna piłka na oślep rzucił nią przed siebie.
Farta miał, trafił w malutkie wiaderko, które jest częścią gry w skaczące żabki (takie unowocześnione pchełki).
- Łaaaał! Może Ty będziesz kiedyś jakimś znanym koszykarzem, co Ptychu? - zachwyciła się Matka.
2 sekundy później wielce rozbawiony Syn wyprawiał już z piłką tak dzikie harce, że ciężko było to ogarnąć. Turlał się właśnie z piłką pod brzuchem, więc stwierdziła Matka, w której się wspomnienia odezwały:
- W sumie chyba już prędzej pracownikiem szkoły rodzenia. - Obniżyła nieco swe oczekiwania.
- Albo się gwizdniesz i będziesz się bujał na rencie - obdarł ją z ostatnich złudzeń Ojciec Pierworodnego.

środa, 7 maja 2014

Wstrzymał oddech - ruszył w Kosmos




Zaskakująca sprawa. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało...
Pierworodny odkrył... Księżyc.

Jakoś do tej pory nikomu nie przyszło do głowy, że Syn Pierworodny zna Księżyc jedynie z książeczek, kreskówek, kołysanek i kolorowanek. I raczej wkłada go między bajki, niż zdaje sobie sprawę z jego faktycznego istnienia. Choć, jak wiadomo, w tym wieku bajka i realne istnienie uzupełniają się i/lub występują naprzemiennie albo wręcz jednocześnie.
Dlatego też odkrycie to nosi znamiona magii i w świecie Pierworodnego jest czymś niesamowitym oraz wyrywającym go z już i tak barwnej rzeczywistości.

Zacznijmy od tego, że Matka ma tak piękny widok z okna, że nie psuje go żadnymi firankami czy innymi szmatkami, których i tak nie chciałoby się jej prać. Teoretycznie więc, stojąc bod blokiem, zadzierając głowę i sięgając wzrokiem do wysokości trzeciego piętra, przez cały dzień można Matce bezczelnie zajrzeć w domowe pielesze.
Ale gdy przychodzi ciemny wieczór, a to zaglądanie staje się wyjątkowo łatwe, zasuwane są rolety.
Aż tu nagle, ni z tego, ni z owego, nastała taka pora roku, że ciemny wieczór następuje dość późno. Przy czym "późno", w rozumieniu rodzicielskim, oznacza w tym wypadku godzinę, kiedy dziecko jeszcze nie śpi, a zdecydowanie lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby jednak już spało.

W ogóle ciepłe miesiące w roku i wiążące się z nimi zjawisko dnia dłuższego od nocy jest dość upierdliwe w wychowywaniu czy też po prostu w dzieleniu przestrzeni życiowej z dzieckiem. Bowiem w pewnych godzinach, zarówno rannych jak i wieczornych, odpadają fundamentalne argumenty.
Kochanie, zamknij oczka, jeszcze śpimy, jest ciemno, jeszcze jest noc...
I co z tego, że ósma dochodzi, MiniMini nadaje najlepsze bajki, połowa dzieci z osiedla od 2 godzin szykuje rozróbę na dzielni, a co bardziej hardcorowe matki są już po zakupach w Biedronce? Matka Wyluzuj! tuż przed ósmą rano jedyne czego chce to zmienić bok, na którym śpi.
Kochanie jest już ciemno, trzeba iść spać. Nie ma sensu podnosić rolet, nic nie widać.
Niestety, idzie lato i o godzinie 20:00, zamiast, jak normalny dorosły człowiek na tym etapie życiowym, jeść kolację okraszoną "Świnką Peppą" z YouTuba i obkrajać chlebek ze skórki, to gapi się Matka za to cholerne okno i wypatruje czy przez most nie przejeżdża może 50. tego dnia pociąg.

I tak właśnie, kilka dni temu, podczas wieczornego wyglądania przez okno... bo pociąg akurat, bo robak usiadł na szybie, bo motor zaparkował, bo pan idzie z pieskiem, bo łódka płynie... Pierworodny zadarł w górę swój blond łepek, by spojrzeć na jasne jeszcze niebo, jego źrenice się rozszerzyły, buzia mimowolnie otworzyła i po chwili zaczął się radosny, pełen ekscytacji krzyk, który ciężko przytoczyć dosłownie, ale sens był mniej więcej taki:
- Mamo, mamo! Chodź szybko! Musisz to zobaczyć! Odkryłem coś niesamowitego!!! Na pewno jeszcze czegoś takiego nie widziałaś. No chodź, pospiesz się, szybko, musisz to zobaczyć!!!

Właśnie tak Syn Pierworodny odkrył Księżyc.
Jego okrzyk pełen "iiii" oraz "eee" a nawet "aaa" zapewne nie przejdzie do historii jak "Eureka!" Archimedesa, jednak od tego momentu, od czasu tego wiekopomnego odkrycia, życie całej rodziny nie jest już takie samo. Każde popołudnie upływa na wyczekiwaniu wieczora. Każdy wieczór upływa na wyczekiwaniu pojawienia się Księżyca. Na każdą płynącą niebem chmurę, która śmie zakryć ziemskiego satelitę słychać reakcję: "Nie ma, nie ma, nie ma...", każde ponowne pojawienie się Księżyca witane jest entuzjazmem. Kolacja bywa jedzona metr od stołu, tak żeby móc jednocześnie od czasu do czasu spojrzeć w niebo i mieć pewność, że ON tam nadal jest. Ale czymże jest stół w obliczu Kosmosu? Każda kąpiel okupiona jest bogatą argumentacją całej rodziny, by przekonać małego Kopernika do udania się do łazienki i oderwania od szyby. Każde pójście spać poprzedzone jest gorącymi pożegnaniami z Księżycem. Każdy poranek zaczyna się od wyjrzenia przez okno, by sprawdzić czy może ON tam jednak wciąż nie świeci. Kolorowanka, jedna z kilkunastu, w których posiadaniu jest Pierworodny, zyskała miano wyjątkowej i ulubionej i tym razem nie ze względu na samochody i samoloty, które można w niej pokolorować, ale ze względu na rakietę i malutki rysunek Księżyca - kilkanaście razy dziennie należy wyszukać w niej dokładnie ten obrazek, by go wspólnie podziwiać. Kupiła Matka kilogramowe opakowanie ciastek - takich zwykłych, w różnych kształtach. Do niedawna Pierworodnemu było wszystko jedno jakie ciacho akurat wpiernicza, ważne że ciacho. Aktualnie nie ruszy ciastek dopóki nie znajdzie wśród nich tego w kształcie księżyca - jedzenie zaczyna od niego, nie przepuści nawet okruszka, a resztę ciasteczek często zostawia ledwie nadgryzione.

Szczyci się Polska Mikołajem Kopernikiem, Janem Heweliuszem, Aleksandrem Wolszczanem...
Nic, tylko czekać na Syna Pierworodnego.

piątek, 2 maja 2014

Niegrzeczna dziewczynka

Nie dość, że okien na święta nie umyła /karygodne, karygodne!/, to jeszcze takie pomysły... Takie pomysły, pragnienia jakieś takie, co nie przystoją...

- Dwa razy bzyknę i będzie po sprawie. Nawet nie poczujesz - powiedział obcy mężczyzna. Choć znajomy. Trochę. A ona w ciemno. Umówiła się. Bo zawsze o tym marzyła. Tak bardzo tego chciała...

A jeszcze rano jej własna matka powiedziała:
- Kupiłam pasek żeby Ci dołożyć.

Gdyby wiedziała, że córka się z tym mężczyzną umawia... oj dołożyłaby pewnie. A tak to tylko do prezentu dołożyła. Bo to urodziny były.
/Czy Wy również czujecie się skrępowani faktem obchodzenia urodzin? Czy to bardzo nienormalne, że całe życie Matka krępuje się, gdy 30 kwietnia wychodzi na jaw, że to właśnie tego dnia...?/

Przypadkiem właśnie w te urodziny się umówiła. Dwudzieste dziewiąte.
Początki kryzysu?
- Jak to zrobisz, nie będziesz mogła potem zrzucić na błędy młodości - przeczytała w pełnej wsparcia wiadomości od Przyjaciółki.
- Żaden błąd młodości. To ostatnie jej tchnienie! ;-)

Ale spokojnie. Bez przesady. Taka niegrzeczna dziewczynka. Co okien na święta nie umyła. I czasem szpetnie zaklnie. Powie coś brzydko. Bardziej do siebie niż do kogoś. Nie tam zaraz żaden kryminał. Czy inna patologia.
Dlatego już się rozmyśliła. Postanowiła nie robić tego sobie i swojej rodzinie.
Nie z tym mężczyzną.
Wypatruje bardziej odpowiedniego. Nie płakał.
W końcu o jej ciało tu chodzi. Nieliczni godni je "bzyknąć".
Odwołała umówione spotkanie. W ostatniej chwili.
Szkoda. Miała wielką ochotę.
Na razie tatuaż musi poczekać.
Nie zając.