czwartek, 28 marca 2013

Łapy w górę!

Wreszcie! Udało się! Cierpliwość Matki została nagrodzona. Ponad 5 miesięcy próbowania, pokazywania, zachęcania na wszelkie możliwe sposoby. Tysiące razy powtarzania tego samego pytania. W końcu się udało. Pokazał Mamusi jaki duży jest Synuś Pierworodny :-)

I, jak to ma w zwyczaju w przypadku długo wyczekiwanych przez Matkę sukcesów, dał się chwilę nacieszyć i teraz udaje, że nic się nie wydarzyło. Tak było m.in. z przewracaniem się z brzuszka na plecki. Kilka powtórzeń, podczas których Matka tak się jarała, że nawet filmik nakręciła. A potem długo, długo nic. Tylko mina pt.: "Że niby ja coś takiego robiłem? Chyba żartujesz. Natychmiast przewróć mnie z brzucha na plecy!". Tak było też z mówieniem "mama". Przez 2 tygodnie Matka słyszała "mamę" za każdym razem, gdy Syn czegoś od niej chciał. Po czym stwierdził, że skoro wszystkie jego zachcianki i tak są spełniane w mig to w sumie nie ma sensu się tak wyrywać. I zamilkł na półtora miesiąca. Od kilku dni znów mówi "mama", ale tym razem nazywa tak każdego, co już Matki wcale nie dowartościowuje. Podobny numer wywinął też ze spaniem. Dał wielką nadzieję "na lepsze jutro" - przespał w całości dwie noce z rzędu. I koniec. Znów 1-2 pobudki w standardzie. A bywają noce, że drugie tyle jeszcze gratis.
Matka podejrzewa, że to strategia Syna działająca mniej więcej tak: "Ile można słuchać w kółko tego samego? - Pokaż jaki Synek jest duży. - Zjedz ładnie obiadek. - Powiedz mama. - Zrób papa. - Poleż spokojnie gdy Mamusia zmienia Ci pieluszkę... No dobra, raz mogę pokazać, że potrafię to może się odczepią. Pora zrozumieć, że umiem, tylko mi się nie chce!".
I tym sposobem przez kilka godzin Matka napawała się nową umiejętnością Pierworodnego, a gdy tylko wrócił do domu Ojciec, Syn nie dał po sobie poznać, że czegoś się nauczył a na pytanie jaki jest duży odpowiedział jedynie spojrzeniem z politowaniem.

środa, 27 marca 2013

Matka będzie fit




Zarzekała się ostatnimi czasy Matka, że tyłka nie ruszy. Żadnych ćwiczeń, żadnych diet, żadnego light. Ale jakoś tak... biegać się Matce zachciało. Bieganie to zawsze była jedna z niewielu form aktywności fizycznej tolerowanych przez Matkę. No cóż, w-f nigdy nie był Matki ulubionym przedmiotem w szkole. Ale samo bieganie w sumie jest OK. Tyle że jak się nie biegało od ok. 2 lat i doszło do etapu "jeżeli widzisz, że biegnę to lepiej sam zacznij uciekać, bo to znaczy, że coś mnie goni" to niełatwo jest ruszyć się z kanapy.
Matka obejrzała "Top Model" i stwierdziła, że może i chuda jest, ale jakaś taka sflaczała się poczuła. "Trzeba coś z tym zrobić" - orzekła. Przez 3 dni trwało szukanie karnetu na siłownię. Kiedyś się na niego Matka zrujnowała myśląc, że jak nieprzyzwoicie dużo zapłaci to będzie miała motywację żeby go wykorzystać. Okazało się, że nie miała. Z 20-tu wejść wykorzystała 5 ze średnią częstotliwością raz na 3 tygodnie. Ostatnio w 26-te urodziny, kiedy jak zwykle miała urodzinową depresję i obudziła się z myślą, że ma ostatnią szansę żeby coś ze sobą zrobić zanim się rozpadnie ze starości. Na szczęście 2 miesiące później zaszła w ciążę i już miała wymówkę do omijania siłowni szerokim łukiem.
Gdy już wreszcie karnet został odnaleziony wybrała się Matka do miejsca szumnie nazwanego Centrum Rekreacji. Większość czasu spędziła na bieżni, bo przecież pobiegać jej się chciało. Zacząć trzeba było od marszu. I kiedy tak szła drugi kilometr przyszła refleksja: "Czy ja jestem nienormalna? Ja za to płacę? Przecież, do jasnej cholery, codziennie mam to za darmo. I jeszcze więcej kalorii spalam, bo pcham przed sobą wózek!". W związku z tym zaraz po bieżni pozginała się Matka na kilku maszynach co to mają z jej brzucha zrobić cudo, po którym nie widać, że pomieściło prawie 4-kilowego człowieka, bo do robienia brzuszków w zaciszu domowym Matka za grosz motywacji nie ma.
I teraz rezultat jest taki, że po dwóch dniach robienia się fit Matka na pysk pada i nie ma siły nawet na pisanie. A stres z tym związany zajada szarlotką.

sobota, 23 marca 2013

Matka kiepsko rokuje

- Jak byłam z Synem Pierworodnym u pani dermatolog to przy okazji zapytałam o to coś co mi się na ręce zrobiło - opowiada Matka przez telefon Ojcu Pierworodnego.
- Oo, to dobrze. I co?
- Kiepsko. Zmartwiła mnie.
- No co Ci powiedziała?! - zdenerwował się.
- Że to nic groźnego, tylko normalna zmiana u kobiet po 30-tce
- ...
- No przecież ja mam dopiero 27!

Bez kolejki tydzień stracony?

Mało miała Matka ostatnimi czasy wrażeń kolejkowo - lekarskich to się z dzieckiem tym razem do dermatologa wybrała. Ot, tak dla sportu, co by z wprawy nie wypaść.
Pani dermatolog to ulubiona pani doktor całej rodziny, więc Matka na spokojnie stwierdziła, że mimo ostatnich doświadczeń, da sobie radę. Uzbroiła się w cierpliwość iście anielską i podczas spaceru ruszyła załatwiać sprawę rejestracji. Już na tym etapie było jakoś dziwnie. Matka wyjaśniła, że Syna do dermatologa chce zapisać, na to pani w okienku zbolałym głosem, że niestety dopiero na czwartek może go wpisać. No to Matka, równie smutnym głosem (bo zabrzmiało to jak dopiero na wrzesień), że trudno, niech będzie czwartek. I dopiero wychodząc pomyślała: "Ale o co chodzi? Przecież jest już poniedziałek popołudniu, więc czym tu się przejmować?" .
W czwartek zaplanowała sobie Matka, że skoro pani doktor przyjmuje od 14:30 to z Synem Pierworodnym będą już po 14:00 w poczekalni. Oczywiście Syn zaplanował sobie coś innego i w rezultacie dotarli o 14:40. Pani doktor jeszcze nie było. Za to czekała już kolejka - na oko jakieś 25 osób. Zanim pojawiła się pani doktor przybyło kolejnych 20 osób. Ale nic to, przecież Matka z Synem doświadczenie kolejkowe mają, dadzą radę. Zresztą Matka była pewna, że zanim wejdą do gabinetu Syn stanie się gwiazdą i ulubieńcem całej poczekalni. Zapowiadała się kolejka na jakieś 2 godziny. Na szczęście okazało się, że nie należy oceniać kolejki po pozorach. Pani, która wcześniej poinformowała Matkę, że czeka już 3 godziny sama zaproponowała, żeby wejść przed nią, że małe dziecko, że przecież się męczy. Nikt nie miał nic przeciwko, nikt nie zrobił wymownej miny. Weszli więc jako trzeci.
Pani doktor, całkowite przeciwieństwo pani alergolog, wysłuchała Matki, odpowiedziała na pytania, wszystko wyjaśniła w jasny i zrozumiały sposób (gdy pani alergolog tłumaczyła dlaczego nie należy podawać Pierworodnemu truskawek Matka z całego zdania zrozumiała tylko słowo "komórki" - reszta to już zupełne medyczne bla bla bla). Wyszła Matka z gabinetu zadowolona. Wszystko szło gładko, zbyt gładko. Kiedy przyszło się zbierać do domu Syn nagle uznał, że coś tu jest nie tak, że ludzie w kolejce tacy mili, że szkoda się z nimi rozstawać. Że przecież zawsze dłużej to całe czekanie trwało. On nigdzie nie idzie!
I tak Matka przeżyła pierwszą publiczną Histerię Syna Pierworodnego.
Histerię przez duże H.

Poczekalnia gabinetu dermatologicznego to główny hol przychodni. Ma kształt kwadratu i ławki dla czekających wzdłuż każdej z czterech ścian. Na środku tego holu Matka próbowała posadzić Syna w wózku. Ten w ryk za każdym razem, gdy jego ciałko zbliża się do wózka, cały się usztywnia, wygina, pręży, zapiera rękami i nogami. Na wszystko patrzy jakieś 50 par oczu. A co 4 osoba koniecznie chce pomóc. Nikt nie słucha Matki tłumaczącej, że pomoc jest zbędna i sugerującej, że wręcz pogarsza sytuację. Starsze panie chcą Syna brać na rączki - ten oczywiście odpowiada spojrzeniem "odchrzańcie się", starsi panowie chcą nastraszyć, że go zabiorą jeżeli nie będzie słuchał mamy - tu już wzrok zdziwiony, jakby mówił "co ty pieprzysz?", ktoś zamierza trzymać wózek, ktoś go przestawić... Każda przechodząca pielęgniarka po kolei pyta w jakiej "pani z dzieckiem" sprawie. Matka nawet nie musi odpowiadać, bo za każdym razem ktoś spieszy z wyjaśnieniem, że już po lekarzu tylko dziecko w wózku nie chce usiąść. W końcu Matce udaje się grzecznie wszystkim wytłumaczyć, że widownia tylko rozkręca Syna, odejść z dzieckiem na bok i odprawić towarzyszącą eskortę. Po długich pertraktacjach Syn siada spokojnie, wracają więc po resztę swoich rzeczy do poczekalni, mówią wszystkim do widzenia i wreszcie wychodzą, wciąż czując na sobie wzrok 50 osób i wyobrażając sobie całą dyskusję, która wybuchnie zaraz po tym jak zamkną się za Matką drzwi przychodni.

Matka ciągle jeszcze jest pod wrażeniem siły własnego spokoju i zimnej krwi, którą zachowała. Ani razu nie skoczyło jej ciśnienie, co do Matki niepodobne, nawet gdy po raz 5 tłumaczyła starszej pani, że da sobie radę bez jej pomocy. Obyło się też bez użycia jakiejkolwiek siły wobec Pierworodnego - czy to fizycznej czy psychicznej.

Okazuje się jednak, że Syn lepiej znosi długie, pełne niemiłych pacjentów kolejki, opryskliwych lekarzy, zmarnowane na czekaniu całe dnie i sfrustrowaną tym wszystkim Matkę. Życie nauczyło go już przystosowania się do trudnych warunków. W zbyt przychylnych warunkach traci poczucie bezpieczeństwa.

czwartek, 21 marca 2013

Sugar Baby Love

W ramach przygotowań do roczku Syna Pierworodnego Matka upiekła próbny tort. Taka próba generalna na wypadek gdyby okazał się niejadalny, aby było dość czasu na plan Be (czyli "Będzie lepiej jak zostawimy to profesjonalistom"). Jeszcze do niedawna wydawało się Matce, że upieczenie czegoś spektakularnego bez mleka i jajek jest niemożliwe. Na szczęście znalazła stronę prowadzoną przez inną bezmleczną mamę i zapożyczając kilka przepisów przypomniała sobie smak czekoladowego ciasta z kremem...
Matka to stworzenie ambitne. Zamarzyła sobie na 1 urodzinach Syna zobaczyć tort fantazyjnie ozdobiony marcepanową masą, więc po tym jak już usłyszała ceny w cukierniach i ochłonęła, postanowiła się zdobyć na odszukanie w sobie głęboko skrywanego talentu cukierniczego. Bo Matka bardzo lubi gotować. I piec też lubi. Ale jest to specyficzny rodzaj gotowania i pieczenia. Bo Matka nie lubi się w kuchni cackać, bawić, lepić, wycinać, mozolnie układać... Matka lubi mieszać, smakować, wąchać, doprawiać. Matka lubi prostotę i szybki acz spektakularny efekt. Pieczenie babeczek? A i owszem, może być, ale już zdobienie każdej z osobna to koszmar. Ciasto? Super, można upiec, ale żadnego przekrajania i przekładania pięcioma warstwami kremu, marmoladą, czekoladą i nie wiadomo czym jeszcze. Nasypać składniki, wymieszać, wlać do formy, wylizać miskę i do piekarnika, ustawić timer na 3 zdrowaśki i gotowe - Matka ma spełnione poczucie obowiązku dbania o ciepło domowego ogniska, zapach ciasta roznosi się po mieszkaniu, jest co podjadać przy kawie i bez kawy. Wszyscy zadowoleni. Gdy Matka bierze się za wycinanie pierniczków lub, nie daj Boże, ich zdobienie, lepienie uszek do barszczu, jakichś małych kluseczek czy innych pierożków zawsze kończy się to wybuchem skrywanych frustracji, wyżyciem się na przedmiotach codziennego użytku (łącznie z rzucaniem i ciskaniem o podłogę) oraz bezpodstawną agresją słowną w kierunku najbliższych, zwykle skupioną na Ojcu Pierworodnego.
Mimo to raz na jakiś czas Matka funduje sobie taką torturę. Bo przecież ambitna jest. Ma parcie na bycie Matką Doskonałą ze specjalnością Perfekcyjna Pani Domu. A w domu Anthei Turner na pewno zawsze są perfekcyjne małe ciasteczka do kawy czy idealne, pięknie ozdobione babeczki a torty zawsze wyglądają jak z obrazka.
I właśnie za taki tort jak z obrazka zabrała się Matka. Bo czego się nie robi dla Syneczka jedynego. Cały dzień jej to zajęło. Całe mieszkanie klei się od cukru pudru. Matka padała na twarz. Ale dała radę. Nie doceni ten, kto nigdy nie próbował ulepić marcepanowej kokardki z uwieszającym się do nogi niemowlakiem, który poza tym, gdy nie ściągał właśnie czegoś ze stołu to tarmosił kota za ogon. Efekt tych zmagań? Zaskakująco udany. Matka Matki nie mogła uwierzyć, że autorką tego dzieła jest jej córka we własnej osobie. Ojciec Pierworodnego bał się to cudo rozkroić.
Mile połechtało to ego Matki i już myśli co by tu wykombinować na roczek, aby gościom buty z wrażenia pospadały a Synowi pyszczek się śmiał, gdy kiedyś obejrzy sobie zdjęcia.
A póki co Matka na wszystkich mamowych blogach i profilach facebookowych swoich koleżanek czyta o mordowaniu się ćwiczeniami Ewy Chodakowskiej, dietach cud, jedzeniu sałat i prześciganiu się, która schudła więcej (a niektóre wyniki naprawdę robią wrażenie). Co na to Matka? Od trzech dni żywi się głównie czekoladowym tortem myśląc już o kolejnym. I tak zamierza doczekać wiosny.

wtorek, 19 marca 2013

Wlazł kotek na płotek... a Syn za nim

Ile razy dziennie można rozdzielać od siebie dziecko i kota?  10? 20? 50? 250? Granicy Matka jeszcze nie odkryła. Ale są dni, kiedy ma ochotę po prostu sobie odpuścić i sprawdzić kto komu właściwie zrobiłby krzywdę... Resztki przytomnego myślenia nie pozwalają. Szkoda Kota.

poniedziałek, 18 marca 2013

Za czym kolejka ta stoi?

Dostanie się do lekarza specjalisty to wcale nie taka prosta sprawa. Najpierw trzeba się zarejestrować. Ale wcale nie do specjalisty. Do lekarza pierwszego kontaktu, czy, jak w wypadku Syna Pierworodnego, do pediatry. Staje się w kolejce do rejestracji w przychodni. Kiedy procedura zostaje zakończona (a oczywiście komplikacji może być przy tym wiele, bo np. sezon grypowy i już miejsc nie ma, bo nie ma już miejsc na rano a jeżeli chcesz przyjść do lekarza po południu to i rejestracja odbywa się od 14-tej, o zarejestrowaniu się na następny dzień zapomnij - system w postaci pani pielęgniarki-rejestratorki takiej możliwości nie obejmuje) staje się w kolejce do lekarza. Kolejka kolejce nie równa i nigdy nie wiadomo jak długo takie stanie może potrwać. Lekarza prosi się o skierowanie. Ze skierowaniem idzie się do rejestracji, ale tym razem w szpitalu. Oczywiście tu też kolejka. W końcu dostaje się termin na kiedyśtam - jak się ma szczęście to nawet aktualny kalendarz roczny wiszący na lodówce datę tę obejmuje, więc można sobie zaznaczyć żeby nie zapomnieć. Gdy nadchodzi owy termin idzie się do lekarza. Dzięki niedawnemu uproszczeniu procedur nie trzeba już się ustawiać w kolejce do rejestracji. Można od razu stanąć w kolejce do specjalisty. I tu dopiero zaczynają się schody, wszystko wcześniej to był pikuś. Bo w której kolejce się ustawić? Do alergologa Syna Pierworodnego są 3 równoległe kolejki. Po trzech wizytach Matka czuje się już jak kolejkowa weteranka. Inni pacjenci też to wyczuwają i szybko orientują się, że do Matki właśnie warto zwrócić się o radę w sprawie kolejek. Bo wcale nie łatwo jest ogarnąć ten system, znaleźć zależności, przypilnować swojego miejsca w szeregu. A przy tym obowiązuje jedna zasada - żadnych sentymentów, każdy swoje musi odstać, nikt Ci nie powie "Pani z takim maluszkiem? Proszę wejść przede mną.", nikogo nie wzrusza, że przez 3 godziny trzymasz na rękach wierzgające dziecko. Gdy wstaniesz na chwilę by pokazać mu świat za szpitalnym oknem, jeszcze Ci krzesło zajmą bez ceregieli.
Przenikają się te trzy kolejki. Matka z Synem w kolejce numer 1. Jest jeszcze kolejka numer 2. I kolejka numer 3 - osób z wynikami, która ma pierwszeństwo, bo ci już wcześniej tego dnia wystali swoje w kolejce numer 1, a potem w kolejce do badania (i Matka zaliczyła stanie w tym szeregu podczas drugiej wizyty). Pierwsze dwie kolejki poruszają się w systemie jeden pacjent z kolejki numer 1, potem dwóch z kolejki numer 2. W międzyczasie osoby z kolejki 3.
Ale i lekarz nie ma sentymentów i gdy Matka, jeszcze nie obyta w tych zwyczajach, była na wizycie po raz pierwszy i odstała swoich kilka godzin z malutkim Synem Pierworodnym i już, już w bloku startowym pod gabinetem warowała, bo przecież wreszcie będą mogli wejść, w drzwiach ukazała się pani doktor, ze skwaszoną miną wzrokiem omiotła całą sytuację i orzekła, że teraz wchodzą wszyscy pacjenci z kolejki numer 2, kolejka numer 1 wstrzymana.
Oj nie jest łatwo dostać się do specjalisty... Inna sprawa, że jak już człowiek wreszcie wejdzie do tego gabinetu to wychodząc wie tyle samo ile wiedział przedtem, albo i mniej. I jedyna wiedza jaką zdobył to jak radzić sobie w okrutnym świecie kolejek do lekarza.

niedziela, 17 marca 2013

Diagnoza: wina matki

Jedna wizyta z dzieckiem u lekarza, a tematów na notki co niemiara. O stanie polskiej służby zdrowia pisać już szkoda, inne matki pisały wielokrotnie zgłębiając ten temat od każdej strony. Jak jest wszyscy przecież wiemy. W Matkę uderza inna sprawa, stan mentalności polskiej służby zdrowia. W tym wypadku konkretnie chodzi o podejście lekarza, nie tyle do samego pacjenta w postaci niemowlaka, co do matki reprezentującej tegoż pacjenta.
Matka ma wrażenie, że w oczach lekarza jest z założenia "Matką Złą". Czasem wyrodną, czasem lekkomyślną, czasem nadopiekuńczą. Nieważne. Złą i tyle.

Sytuacja 1 - Pediatra
Matka nie pamięta już dokładnie kiedy, ale chyba gdy Syn Pierworodny miał jakieś 7 tygodni dostał swoją pierwszą kolkę. Matka sama w domu. Dziecko płacze. Ciągle płacze. Matka nie wie co robić. Płacze razem z dzieckiem. Przerażona nie myśli o kolce, bo przecież w szkole rodzenia mówili, że to wieczorami, a jest 13ta. Mija godzina za godziną. W końcu dzwoni do Ojca Syna Pierworodnego, aby zawiózł ją z dzieckiem do przychodni. Ojciec nie może być szybciej niż po godzinie. W rezultacie u pediatry lądują po 5 godzinach takiego płaczu. Pani doktor nawet nie stara się ukrywać, że za 10 minut kończy pracę i nie na rękę jej ta wizyta, bo właśnie zbierała się do wyjścia. Jest opryskliwa. Stwierdza, że to tylko kolka i że trzeba było przyjść wcześniej. Sugeruje Matce, że jest nieodpowiedzialna, czym doprowadza ją do łez. Przepisuje Espumisan, który guzik pomaga. Syn płacze kolejne 4 godziny. W końcu wyczerpany zasypia koło 22ej. Razem 9 godzin płaczu - najdłuższe 9 godzin w życiu Matki.
Następnego dnia znów Matka idzie z dzieckiem do przychodni, tym razem na zaplanowane szczepienie. Pech sprawia, że trafia na tę samą panią doktor. Już na wstępie słyszy, że wczoraj powinna była przyjść wcześniej to dziecko by tak nie cierpiało. Niestety Matce brakuje języka w gębie - na początku macierzyństwa każdą krytykę bierze głęboko do serca - i nawet nie potrafi się odszczeknąć, że przecież wcale pani doktor nie pomogła jej dziecku, nic nie zrobiła, a spotkanie z nią było tylko dla niego dodatkowym stresem. W oczach pani doktor Matka nie potrafi się zatroszczyć o własne dziecko.

Sytuacja 2 - Pediatra - ten sam
Matka podejrzewała, że Syn nie toleruje mleka. Nie umiała powiedzieć czy to alergia, czy skaza białkowa, czy może nietolerancja laktozy. Nawet nie rozróżniała tych terminów. W końcu nie musi się na tym znać. Matka w naiwności swej jeszcze myśli, że od tego są lekarze, by postawić diagnozę, by rozwiać wątpliwości.
Idzie więc Matka z Synem do przychodni, kilka dni po epizodzie kolkowym. Znów trafia na tę samą panią doktor, która tym razem, dla odmiany, daje Matce do zrozumienia, że jest "Matką Nadopiekuńczą". Dziecko ma od 6 tygodni odparzenie na pupie, które mimo bardzo starannej pielęgnacji nie znika - jedyne co chwilowo pomagało to maść antybiotykowa, którą oczywiście można stosować krótko. W związku z tym Matka próbuje dowiedzieć się co ma robić. Dostaje wykład na temat tego, że ponad 90% dzieci przynajmniej raz w życiu ma odparzenie, że nie można sobie tak co chwilę stosować antybiotyku (mimo że nie miała Matka takiego zamiaru), że co sobie myśli, że przecież to małe dziecko itd.
Pani doktor ma też nieznośną tendencję do uogólniania i widzenia w jednej zahukanej Matce całej matczynej społeczności. I za każdym razem Matce obrywa się za wszystkie matki z jakimi pani doktor miała do czynienia.
Matka próbuje się przebić, zwrócić pani doktor uwagę na inne niepokojące objawy, mówi że to chyba jakaś nietolerancja laktozy albo coś w tym stylu. Tu z kolei po zdaniu "Proszę nie wymyślać chorób u zdrowego dziecka" dostaje wykład na temat tego, że ma Matka wyjść z internetu. Bo my matki naczytamy się a potem wszystkie choroby u własnego dziecka widzimy. I że ona sama będąc na studiach (a było to jakieś 40 lat temu - przyp. red.) czytając podręczniki wszystko zdążyła u siebie zdiagnozować. Akurat Matka, jeszcze będąc w ciąży powzięła decyzję, że nie będzie czerpać wiedzy medycznej z internetu, zwłaszcza z for, na których najpierw zostanie się zbluzganą, a potem dowie się o chorobach wyjątkowo paskudnych i przewlekłych, nawet jeżeli szuka się informacji tylko o katarze. Ale pani doktor o tym nie wie. Bo Matce znów brakuje języka w gębie. W oczach pani doktor Matka jest nadopiekuńcza.

Sytuacja 3 - alergolog
Przedwczoraj miał Syn Pierworodny kolejną wizytę u specjalisty w sprawie swojej alergii, której nie można do tej pory zdiagnozować. Padło pytanie: "Karmi pani piersią?". "Tak, ale chciałabym już powoli go odstawiać. Chyba że będzie to konieczne, mogę wytrzymać jeszcze pół roku". "Ale dlaczego chce pani odstawiać? Wraca pani do pracy?". "Nie". "Czy są jakieś komplikacje?". "Nie, po prostu jest to dla mnie już bardzo męczące". "A więc to nie są żadne komplikacje!". I tu wykład sugerujący, że chyba nie zdaje sobie Matka sprawy z tego, że karmienie piersią jest dla jej dziecka najlepsze, zwłaszcza w tej sytuacji, że jest Matka wyrodna i wygodnicka i coś w ten deseń (takie słowa oczywiście nie padły, ale były w domyśle). Usłyszała też Matka "To, że dla pani jest to męczące to nie jest ŻADEN powód do odstawienia". Matka zamiast się odszczeknąć zaczęła się tłumaczyć... "ale on mnie gryzie. Od 10 miesięcy ciągle jestem na diecie bezmlecznej. I cały czas chudnę". Nie zrobiło to na pani alergolog szczególnego wrażenia. W jej oczach Matka i tak będzie wyrodna.

Wniosek? Dobrze się czujesz w roli matki? Idź z dzieckiem do lekarza. Przejdzie Ci.

sobota, 16 marca 2013

Prowokacja



Ha! Szykują się pierwsze wakacje Matki z Synem. Ojciec będzie dojeżdżał. Pełnia sezonu. Lipiec. W dużym ośrodku. Apartament tylko do ich dyspozycji. Room service. Posiłki do pokoju. Ba! nawet do łóżka, jak sobie Matka z Synem zażyczą. Służba w białych uniformach z logo ośrodka. Prawdopodobnie będą też inne dzieci, więc Pierworodny pewnie będzie zachwycony. Przy okazji w pakiecie zapewnione są jakieś zabiegi zdrowotne. Odpocznie sobie Matka od tego ciągłego sprzątania, odkurzania, rozdzielania od siebie Syna i kota...
Aha! Pisałam, że służba, ale nie dodałam, że chodzi o służbę zdrowia. Jako że wciąż nie wiadomo, co dolega Synowi, bo ani testy skórne ani te z krwi nie wykazały żadnej alergii, postanowiono, że NFZ zafunduje mu wczasy na oddziale dziecięcym. I jeszcze dla Matki miejsce w gratisie. Obiecują izolatkę, żeby nie zachorował przy okazji. Widocznie nawet lekarze zdają sobie sprawę z tego, że w szpitalu łatwiej zachorować niż wyzdrowieć, skoro już na wstępie uraczyli Matkę obietnicą izolatki, zanim jeszcze dotarła do niej wizja pobytu na oddziale. W planach mają prowokowanie Syna Pierworodnego mlekiem krowim. Nie wie Matka jak to konkretnie ma wyglądać, ale raczej nie chodzi o nachalne szturchanie butelką z mlekiem albo o szczucie krową. Na razie sprowokowali Matkę do łez zaraz po wyjściu ze szpitala. I jeszcze do umniejszenia roli ojca podczas rozmowy z Ojcem Pierworodnego, co było mocno nie fair. Ale na szczęście szybko Ojciec wybaczył, zna Matkę nie od dziś i wie, że w stresowych sytuacjach wyżywa się na najbliższych. W związku z powyższym Matka Matki też oberwała rykoszetem. Ale po co pyta trzy razy, czy aby na pewno nic poza tym się nie stało, bo jakoś tak smutno Matka brzmi przez telefon. A jak ma brzmieć kiedy jej maleńkiego Syneczka chcą położyć w szpitalu, w dodatku w takim, do którego Matka za grosz zaufania nie ma?

piątek, 15 marca 2013

O poranku


Przed pierwszą kawą Matka nie myśli. A właściwie myśli, ale to co myśli jest mocno niecenzuralne. Wczoraj, całkowicie wbrew swojej woli, została Matka obudzona o 5 nad ranem. Przez osobnika, nie wiedzieć jakim cudem, wypoczętego i gotowego do rozpoczęcia nowego dnia. Niewypoczęta Matka, w dodatku zupełnie niegotowa do wstania z łóżka, długo walczyła o jeszcze choćby 5 minut snu. Bezskutecznie. Musiała skapitulować i zwlec się z wyra. W dodatku nie po to, by błądząc nieprzytomnym wzrokiem doczłapać do czajnika i wstawić wodę na kawę. Ale po to, by przewijać, przebierać, ubierać, karmić, uspokajać, gonić, łapać, pilnować, wycierać, podawać, uciszać, zabawiać... Prawie dwie godziny później wstała Matka Matki goszcząca z wizytą i z uśmiechem na ustach, siedząc nad świeżo zaparzonym kubkiem kawy zwraca się do wnuka: "Ale nas dziś wcześnie obudziłeś". Matka wściekle ciskając gromy z oczu syczy przez zaciśnięte zęby: "NAS?".
Później zdarza się Matce w obecności Syna zakląć szpetnie, ku zgorszeniu Babci.
Wniosek jednak przynosi to jeden. Takie ujście emocji nie rozładowuje napięcia, a tylko powiększa frustrację.
Ale JUŻ ok. 9 rano udaje się Matce gdzieś w biegu, na stojąco wypić wreszcie zupełnie zimną kawę, całkiem już pozbawioną aromatu, o lekkiej nutce dekadencji nie wspominając.
I wtedy wszystko wraca do porządku. Wreszcie znajduje się chwila, by przebrać się z piżamy i umyć zęby. I znów Matka lubi swojego Synka.


środa, 13 marca 2013

Happy Birthday

Familia Matki to typowa, niczym szczególnym nie wyróżniająca się rodzina. Typowa jak na serial tasiemcowy. Bo jakby się tak we wszystko zagłębić to wychodzi pomieszanie z poplątaniem. Perypetii na 2000 odcinków to lekko by starczyło. Tak się życie ułożyło, że Matka, która przez dwadzieścia kilka lat była jedynaczką została przez swego Ojca obdarzona siostrzyczką. W dodatku Siostra Matki, czyli ciocia Pierworodnego, jest od swego siostrzeńca starsza o jedyne 19 dni. Na co dzień mieszka w Anglii, więc kontakt jest niestety mocno ograniczony. I właśnie dziś, 12 marca, Siostra z dumą obchodzi swoje pierwsze urodzinki.
Kochanie, sto lat! Rośnij zdrowo i beztrosko!
Przed Tobą cały świat do zwojowania!

Z okazji urodzin "pogadały" sobie siostry przez telefon. Bo w przeciwieństwie do Syna Pierworodnego, gdy Siostra Matki dostaje do rączek telefon to rozmowna się robi. Matka zatęskniła. I przy okazji uświadomiła sobie, że przecież roczek Syna tuż, tuż. I że za moment czeka ją przygotowanie przyjęcia urodzinowego we własnym domu. Że poza listą gości nic nie jest ustalone. Nie ma żadnego pomysłu na urodzinowy tort. A skoro Syn ze swoim roczkiem wstrzelił się w Święta Wielkanocne to może być problem z zamówieniem. Na dobry początek Matka dokonała zakupu dekoracji na Allegro. Ale co dalej?

poniedziałek, 11 marca 2013

MumGyver

A zdążyła Matka pomyśleć: "Eee, nuda, nic się nie dzieje, nie ma o czym pisać. Aż trzeba było wyciągać kompromitujące historie o kocich kupach".

Zapamiętać! Jeżeli masz dziecko i stwierdzasz, że nuda, że nic się nie dzieje, jak w polskim filmie, oznacza to tylko jedno - ciszę przed burzą. Miej oczy, uszy szeroko otwarte, umysł cały czas w pełnej gotowości do działania, oczekuj nieoczekiwanego!

Przeżyli dziś Matka i Syn Pierworodny chwilę grozy. Syn coraz bardziej mobilny, coraz sprytniejszy, potrafi się dostać w takie zakamarki, o jakich rodzicom się nie śniło. W mieszkaniu w związku z tym co i rusz zachodzą jakieś zmiany - coś się przestawia, chowa, przesuwa, zamyka, zakleja, blokuje - aby było maksymalnie bezpiecznie. Totalnego przemeblowania zrobić się nie da, ale też nikt nie przypuszczał, że może być potrzebne.

Rano Matka malowała się w łazience. Syn biegał to tu, to tam, głównie między nogami Matki, skutecznie utrudniając jej zabiegi upiększające. Ot, poranek jakich wiele. Nagle płacz. Matka się odwraca. No tak, Syn przymknął drzwi łazienki a teraz próbuje wejść z powrotem i nie może. Normalka, pewnie jak zwykle blokuje je własną nóżką i na siłę ciągnie. Matka na spokojnie chce pomóc, ale nie może. Płacz coraz większy. O co chodzi? Czemu drzwi nie chcą drgnąć? Uchylają się tylko na jakąś 10-centymetrową szparę. Płacz narasta. Szybka analiza sytuacji. Fuck! Syn musiał otworzyć szufladę szafy, która stoi obok drzwi łazienki, dopóki się jej nie zamknie nie ma możliwości otwarcia drzwi. A przecież wczoraj wieczorem Ojciec Pierworodnego poprawiał zabezpieczenia na szufladach. No to ładnie poprawił. Płacz osiąga coraz wyższe tony. Matka uwięziona w łazience. Syn przestraszony w pokoju. Co robić? Co robić? Siłą! Ani drgnie. No to trzeba szukać sposobu. Matka szuka, Syn płacze. W międzyczasie Matka wciąż prosi łagodnie: "Kochanie, zamknij szufladę". Syn płacze i ma gdzieś szufladę, chce do mamy do łazienki. Matka krzyczy raz a porządnie: "Zostaw szufladę! Nie ruszaj! Nie wolno!". Zgodnie z przewidywaniami Pierworodny od razu podąża w stronę szuflady. Niestety, nie rozumie co ma zrobić i po chwili wraca do szarpania drzwi. Płacz osiąga poziom niewyobrażalnych decybeli. Co robić? Co robić? Wystawić drzwi. Matka uruchamia jakieś głęboko ukryte pokłady siły, drzwi podnoszą się lekko. Jednak na tyle mało się uchylają, że blokuje je futryna. Tak nie da rady. Co robić? Co robić? Jak zamknąć tę przeklętą szufladę? Drzwi mają na dole 4 dziurki - takie wywietrzniki, może przez nie się uda. Cholera, za małe. Matka niczym MacGyver analizuje zawartość łazienkowych szafek. Przy pomocy pilniczka do paznokci rozbraja plastikowe nakładki na wywietrzniki. Następny etap to poszukiwanie czegoś czym można zamknąć szufladę. Po długiej walce, po długim płaczu ciągle nic. Matka postanawia wybić jedno z "okienek" w drzwiach. W końcu to tylko oklejona dykta, da radę, tylko drzwi szkoda. Zabiera się do demolki kiedy nagle przychodzi olśnienie. Przecież za pralką stoi miotła. Może nią się uda. I rzeczywiście... szuflada się zasuwa, drzwi się otwierają. Matka tuli w ramionach przerażone dziecko. Adrenalina ani drgnie. Jak skoczyła, tak się utrzymuje jeszcze przez dobre pół godziny.
The end
Happy end


Teraz Matka wie, że aby w kryzysowej sytuacji wydostać się z łazienki potrzebne są:
  • metalowy pilniczek do paznokci 
  • trzonek od miotły

Za to zupełnie nieprzydatne okazują się być:
  • pilniczek szklany
  • szczotka do włosów
  • tusz do rzęs
  • pumeks
  • druciana szczotka do mycia butelek z lat 80-tych (Skąd to się wzięło w naszej łazience?)
  • pędzel do różu

   

niedziela, 10 marca 2013

Koci koci łapki

- Wiesz, te kartony, które porozstawialiśmy w przedpokoju w formie bramek bezpieczeństwa się nie sprawdzają - zagaiła nieśmiało Matka do męża - Młody już je rozpracował.
- Co zrobił? - zapytał podejrzliwie Ojciec Pierworodnego
- Zanim zorientowałam się, że przesunął ten w przedpokoju, już był na progu do sypialni i uradowany i dumny z siebie wyciągał do mnie rączkę z kocią kupą. (w przedpokoju stała kuweta)
- O cholera, a gdzie Ty byłaś?
- No tu, obok. Ale to był moment!

- Pewnie trochę sobie polizał, co? - Po chwili zastanowienia niepewnie spytał Ojciec.
- Pewnie tak, wszystko najpierw ładuje do buzi, a dopiero potem z tym ucieka.
- Ale wiesz co? Jakby to się przy mnie stało, chyba bym Ci się nie przyznał - stwierdził Ojciec po namyśle.

Wygląda na to, że Pierworodny będzie miał z każdym z rodziców sporo tajemnic.

* Historia z zamierzchłych czasów, kiedy Syn Pierworodny jeszcze pełzał, a nie raczkował. Czyli sprzed jakiś 2 miesięcy. Niestety prawdziwa.

sobota, 9 marca 2013

Trochę techniki i Matka się gubi

Z okazji Dnia Kobiet Matka dostała bukiet żółtych tulipanów i nowy telefon. O ile z kwiatami sobie poradziła (zresztą stały już w wazonie kiedy weszła do domu) o tyle z telefonem już trochę gorzej. Matka jest technicznym antytalentem. Gdy zbliża się się do komputerów, tabletów, smartfonów, konsol do gier i wszelkich innych nowoczesnych gadżetów wszystko nagle zaczyna się wieszać, traci zasięg, net pada jak na zawołanie, nic nie działa. Matkę całe życie strasznie ten fakt frustruje. Ale najbardziej do szału doprowadzą ją pytanie: "No ale co Ci tu nie działa, przecież wszystko jest w porządku?". Bo gdy tylko Ojciec zbliża się do strajkującego sprzętu jakimś cudem wszystko wraca do normy i działa jak powinno, nic nawet nie musi robić.
W ramach oswajania się ze współczesną techniką Matka ostatnio doszła do wniosku, że jest gotowa na smartfona. Tak po prawdzie to nie jest, ale ma nadzieję, że jak już teraz zacznie się z nim oswajać to będzie miała fory przed Pierworodnym i nie usłyszy za jakieś 3 lata" "Oj Maaaaamo, przecież to takie proste. Daj ja to zrobię, Ty nie umiesz". Może usłyszy dopiero za 5 lat.
Dziś Ojciec zrobił Matce niespodziankę i sprawił jej smartfona. Nawet bardzo ładnie zapakował. Sam.
Co jako pierwsze próbowała zrobić Matka? Zobaczyć jak na telefonie wygląda jej blog, bo nigdy nie widziała. Nawet jakimś cudem udało jej się włączyć Bloggera. "O, są nowe komentarze" - zdążyła powiedzieć Matka. "Zaraz, zaraz, jakby tak przeciągnąć to chyba sobie powiększę ekran. Fuck! Jak ja to usunęłam? Nawet nie przeczytałam". I po komentarzach...
Później przez cały dzień Matka nie miała już kiedy zagłębiać się w tajnikach najnowszych technologii, bo gdy tylko brała to cudo do ręki, podlatywał Pierworodny i jednym machnięciem oślinionej łapki od razu doszukiwał się takich funkcji, że Matce szczęka opadała. A gdy wreszcie koło 18-tej Syn postanowił się jednak zdrzemnąć telefon zapikał, że jest rozładowany.
Gdzie te czasy, gdy szpanem były polifoniczne dzwonki i bzdurny czarno-biały obrazek na wyświetlaczu. A do telefonu dostawało się gigantyczną instrukcję obsługi, gdzie opisane było jak odebrać połączenie, jak pisząc smsa zmienić litery na wielkie i jak podłączyć ładowarkę (raz na tydzień zresztą albo i rzadziej). Ech, stare dobre czasy kiedy obcowanie z techniką jeszcze Matki nie przerażało i nie przerastało.

piątek, 8 marca 2013

Zespół Tulenia Przewlekłego

Coś dziwnego dzieje się z Synem Pierworodnym. Od kilku dni ma ciągłą potrzebę tulenia się. Może godzinami siedzieć okrakiem na Matce i wtulać się w matczyne piersi. Zupełnie spokojnie, cichutko i nieruchomo. To do niego tak niepodobne, że Matkę aż niepokoi. Owszem, Syn często w ciągu dnia przychodził się przytulić. Ale zwykle wyglądało to tak, że przybiegał, wtulał się na chwilę a to w brzuch, a to w nogę, a to po prostu w mamusine ramiona, po czym pędził załatwiać własne sprawy. Dłuższe tulenie zarezerwowane było dla sytuacji kryzysowych i tych ocierających się o koniec świata.
To bardzo przyjemne tak sobie razem siedzieć i wdychać ten najcudowniejszy zapach świata, czyli zapach główki Pierworodnego, czuć przy sobie to malutkie, cieplutkie ciałko, nic nie robić, tylko być razem. Jednak Matkę prześladuje myśl, że coś tu jest jednak nie tak.

- Co Panią sprowadza? Co dolega dziecku?
- Tuli się.
- Rozumiem, już wypisuję receptę. Syropek dwa razy dziennie po posiłku, tabletkę rozpuścić i podawać na czczo. Powinno pomóc.

czwartek, 7 marca 2013

Love Krove

Syn Pierworodny ma alergię. Na białka mleka krowiego. To diagnoza matki, na którą wpadła dość przypadkowo, gdy Syn miał kilka tygodni. Właściwie nikt mu badań nie zrobił, ale matczyna intuicja podpowiada Matce, że ma rację. Jednak od pediatry Matka usłyszała, że ma nie wymyślać chorób u zdrowego dziecka. Od dermatologa, że bardzo dobrze, że tak szybko wykluczyła ze swojej diety wszelkie produkty mleczne, bo przecież mamy do czynienia z typowymi objawami alergii. Od alergologa właściwie nic nie usłyszała poza "Następna kontrola za pół roku". Najwięcej dowiedziała się od swojego ginekologa, który Pierworodnego nawet na oczy nie widział, bo i po co, ale który po prostu sam ma dwójkę dzieci, które przez alergię przeszły.
W zeszłym tygodniu minęło owe pół roku czekania na wizytę u alergologa. Poczekała sobie Matka z Synem na rękach w kolejce do lekarza, potem w kolejce do testów u pielęgniarki, potem znów do lekarza, potem czekała na windę, potem zgubiła się w szpitalu, a potem znów czekała w kolejce do rejestracji. Naiwnie cieszyła się na wejściu, że są trzeci w kolejce. 3 godziny później z całej swej naiwności była już odarta.
Testy skórne Matka mocno przeżyła (w przeciwieństwie do Syna, który był bardzo dzielny), "bo jakże to tak? z taką igłą do tych maleńkich, delikatnych rączek? 22 nakłucia? i jeszcze Matka ma na to patrzeć?". Co gorsza, przeżyć Matki nie koniec, bo testy niczego nie wykazały, a ewidentnie coś na rzeczy jest.
Pani doktor zarządziła więc testy z krwi, na za tydzień, i kolejną wizytę kontrolną, na za dwa tygodnie. I przez ten najbliższy tydzień Matka ma jeść produkty mleczne - żeby wywołać przeciwciała u Syna czy jakoś tak. Matka myślała, że podskoczy a potem padnie ze szczęścia jak usłyszała o tej tygodniowej dyspensie, ale za bardzo już była zmęczona tymi kolejkami. Na zewnątrz więc było widać stoicki spokój, za to w środku odtańczyła taniec radości. Prosto ze szpitala pojechała na zakupy. I nagle poczuła się jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Przytaszczyła do domu wszystko: mleko, śmietanę, twarogi, żółty ser, jogurt, mozzarellę, śmietankę do kawy, ciacha z kremem z cukierni, czekoladę mleczną i co tylko wpadło jej w ręce a w składzie miało mleko. Upewniała się matka u lekarza czy na pewno może, czy ma wprowadzać stopniowo, czy od razu może wszystko jeść? Od pani doktor usłyszała: "Tyle ile ma pani ochotę". Kobieto, nie wiesz co mówisz - pomyślała Matka, która po ponad 9 miesiącach restrykcyjnej diety zeżarłaby krowę, gdyby takową pod szpitalem spotkała.
Przez 4 dni Matka jadła, wciąż z nieschodzącym z twarzy uśmiechem, wszystko to co lubi. Delektowała się każdym serkiem, każdą kawą z mlekiem czy śmietanką, każdą gałką lodów, smak naleśników z twarogiem rozpływał się w ustach, zwykły makaron z sosem tym razem posypany startym serem smakował jakoś tak odświętnie...
Ale przyszła kryska na Matyska. Po 4 dniach, w nocy, Matka i Ojciec przypomnieli sobie co znaczy kolka u dziecka. Przypomnieli też sobie, że za nic w świecie nie chcą do tego wracać. Odkopali zapomniany i pokryty kurzem Espumisan. Postarzeli się o kolejny rok w jedną noc. I tym sposobem Matka znów jest na diecie bezmlecznej...

wtorek, 5 marca 2013

A Dziecko Harcuje Dzielnie

Rusza się. Niby to normalne. Znaczy, że zdrowy. Ale Syn Pierworodny rusza się za dwoje. Albo za troje. Pierworodny rusza się niemal bez przerwy. Podczas zabawy wszędzie go pełno. Ciągle "biega", coś przestawia, wyciąga, zrzuca, goni Kota lub ciągnie go za ogon, gdy Kot nie zdąży zwiać, rączkami sięga coraz wyże,j a paluszki przytrzaskuje w coraz dziwniejszych miejscach. Gdy siedzi u Matki na kolanach, z pozoru nieruchomo, już po chwili okazuje się, że macha sobie nogą, byle tylko się ruszać. Przy posiłkach Matka dziękuje producentowi krzesełek do karmienia za zamontowanie szelek, bo bez nich nie miałaby żadnych szans. Nie zdobyła się jednak (jeszcze) na związanie tych ruchliwych łapek, które czasem specjalnie, a czasem przypadkowo co chwilę strącają jedzenie z łyżeczki. Kiedy Pierworodny śpi na swojej powierzchni 120 x 60 cm, ograniczonej szczebelkami łóżeczka, pokonuje prawdziwe kilometry. Przewijanie to istny test zręcznościowy dla Matki, przechodzi go kilka razy dziennie i zawsze zostaje czymś zaskoczona. Kiedy Syn spotyka się z innymi dziećmi, jego ruchliwość staje się wyjątkowo dostrzegalna. Zwykle wygląda to tak, że współtowarzysz zabawy siedzi i bawi się jedną zabawką, podczas gdy Syn Pierworodny zdąży w tym czasie pięciokrotnie go okrążyć, pobawić się dziesięcioma innymi zabawkami, zwiedzić wszystkie pomieszczenia w miejscu gdzie się znajdujemy, cztery razy przyjść się przytulić i trzy razy wywrócić - to plan minimum, bywa gorzej.
Były już rozważania na temat tego, jakby z tego wszystkiego czerpać zyski i chociażby produkować energię elektryczną. A nuż by starczyło na to ciągłe odkurzanie Matki. Matka próbowała sobie nawet przypomnieć lekcje techniki z podstawówki i zasady działania dynama, ale niestety z marnym skutkiem. Pamięta jedynie, że w tamtych latach na owych lekcjach nabyła umiejętność zrobienia breloczka z drewna i sałatki jarzynowej. W związku z tym energia i ekspresja Syna wciąż marnują się niewykorzystane. Za to jak podrośnie, nauczy się go produkować breloczki z drewna na szeroką skalę - może z tego będą zyski.

Na szczęście jest jeden moment, kiedy Syn Pierworodny się wycisza. Milknie, poważnieje, nabiera dystansu do świata, nie spoufala się z otoczeniem a jedynie cicho obserwuje. Siedzi wtedy spokojnie i kontempluje sobie tylko znane tematy. Ten moment to spacer. Obowiązkowy punkt dziennego rozkładu zajęć, bez którego Matka już dawno by sfiksowała. Są dni kiedy z ulgą spoglądają wszyscy na zegarek - to już ten czas! Ba! są dni kiedy Matka jest gotowa nawet dwa razy ubierać te wszystkie bluzeczki, kurteczki, czapeczki, szaliczki, rękawiczki i tarabanić się z wózkiem i wściekać, że znów z kół leje się błoto. Ale co tam! mogą być zaspy, mogą być kałuże, może padać, może grzmieć. Cisza, spokój, sielanka. I nawet wyjście po zakupy do Biedronki staje się błogosławieństwem.

A Dziecko Harcuje Dalej zaraz po przekroczeniu progu domu...

poniedziałek, 4 marca 2013

Matka też człowiek

Poza tym, że Matka Syna Pierworodnego kocha, no bo wiadomo, to tak zwyczajnie, po ludzku go lubi. No fajny jest i tyle. Poczucie humoru ma i przytulić się lubi i nie płacze z byle powodu. Ale są dni, a właściwie to momenty, kiedy Syn Matkę wkurwia. Kiedy gryzie ją w ramię. Kiedy pluje przy obiadku - często prosto w twarz Matki. Kiedy wciąż goni Kota i nie zraża go to, że ma już całe rączki podrapane.
Wszystkowiedzące poradniki dla super-matek mówią, że dzieci w tym wieku rozumieją już słowa "NIE" i "NIE WOLNO", ale to czy się do nich zastosują to już inna kwestia i należy liczyć na dobrą wolę potomstwa.
Syn Pierworodny nie rozumie. Albo z czystego wygodnictwa tak doskonale udaje, że nie rozumie. Matka robi groźną minę, ale chyba głupio wtedy wygląda, bo Syn się śmieje i dalej swoje. Matka mówi "Nie wolno!". Stanowczo i zdecydowanie. Syn ma to gdzieś. Matce nerwy puszczają i w myślach wali taką wiązankę, że bez trudu wpasowałaby się w scenariusz "Psów" Pasikowskiego. Ale głośno mówi tylko: "Brzydko się zachowujesz! Mama nie będzie na Ciebie patrzeć!". Stanowczo i zdecydowanie. A Syn ma to gdzieś. Kiedyś odwrócenie się działało, teraz, krótko mówiąc, nie działa. Można jedynie obiadkiem w plecy zarobić.
Taaaak, wychowywanie Syna wkracza na wyższy level. I chociaż Matka nie myślała, że kiedyś to powie, ale mówi. Syn ją czasem wkurwia. Ale tak w ogóle to go bardzo lubi. I kocha. No bo fajny jest.

Małe randez-vous

Wybrali się Matka z Ojcem wczoraj do kina. Tzn. na film. Zwał jak zwał - Matka zawsze myli, co oznacza oglądanie, a co mizianie się w ciemności. W każdym razie Matka z Ojcem niecnie wykorzystali fakt przyjazdu Matki Matki, zamrugali oczami, ładnie poprosili i tym sposobem zaraz po kąpieli i położeniu w łóżeczku Syna Pierworodnego tyle ich widziano. Wcześniej Matka potajemnie sprawdziła repertuar i stwierdziła, że jak zwykle, gdy nadarza się okazja na porandkowanie sobie to w godzinach dla Matki i Ojca odpowiednich, czyli raczej późnych, grają sam "szit". Mając do wyboru jedynie 4 filmy - a w tym obyczajówkę o piłkarzu, jakiś horror-komedię (sam gatunek nie zachęca nawet do zapamiętania tytułu), brytyjską komedię o młodym małżeństwie oraz horror o obiecującym tytule "Mama" (swoją drogą, gdy ostatnio wybierali się do kina właśnie wchodził "Bejbi Blues", hmm... - Wszechświat chce nam coś powiedzieć?) - Matka podjęła szybką decyzję, czyli wiadomo - komedia angielska. Opis przeczytała, że niby twórcy "Bridget Jones" i "To właśnie miłość", nawet zwiastun sobie obejrzała, wszystko OK, żadnych podejrzeń. Pozostało tylko przekonać Ojca. A że Ojciec był na równi spragniony wyjścia co Matka, nie kazał więc długo się prosić, tak tylko pro forma, co by Matka sobie nie myślała, że mientki jest.
Ale tak to bywa, jak się wypuści rodziców do ludzi po tygodniach obcowania ze sobą i niemowlakiem. Tracą instynkt samozachowawczy.
I tak trafili na film pt.: "Daję nam rok". Jedyne słowo jakie ciśnie się Matce na usta od pierwszych scen aż do teraz to ŻENUJĄCY. Nic więcej.

2 x kawa w kinowej kawiarni - 19 zł
1 x gałka lodów karmelowo-waniliowych - 2,50 zł
2x bilet - 46 zł
stracony czas - bezcenny i niestety nie do odzyskania

Kiedyś, dawno, dawno temu (w odległej galaktyce) Matka z Ojcem, którzy jeszcze wtedy nie byli ani matką ani ojcem, ani nawet nie myśleli o tym, że kiedyś będą, mocno się pokłócili, rzecz jasna nikt już nie pamięta o co. Ale było ostro i spektakularnie, otarło się o pakowanie walizek, wystawianie za drzwi i inne teatralne chwyty. Już po kłótni, nie wiedząc do końca co ze sobą począć, bo niesmak wciąż pozostał, spontanicznie wybrali się do kina, a tam spontanicznie kupili bilety na film, który po prostu zaczynał się za 5 minut, a o którym nie wiedzieli nic. Takim sposobem obejrzeli "P.S. Kocham Cię" - pogodzili się już przy pierwszej scenie, jeszcze zanim wyświetlono tytuł. Wczoraj Matka zastanawiała się co by było, gdyby trafili w takiej sytuacji na "Daję nam rok". Na bank nie byłoby teraz ani Matki, ani Ojca Pierworodnego, bo i Syn Pierworodny nie miałby szans na zaistnienie, szkoda by było, bo fajny dzieciak. Ot, magia kina.

Swoją drogą Matka z Ojcem wyszli z wprawy w randkowaniu. Zaczęli rozmową o psującej się pralce, a skończyli historią o przeglądzie samochodu. Ale tak w ogóle to bardzo miło było.
No dobra, ściemniam, skończyli pocałunkiem pod domem.

sobota, 2 marca 2013

Rodzicu, po pierwsze: nie oceniaj!

Jedną z pierwszych rzeczy, którą nauczyło Matkę macierzyństwo jest zasada: "Nie oceniaj zbyt pochopnie innych rodziców". Matka wie, że łatwo jest krytykować, nie raz karci samą siebie za zbyt szybkie wydawanie negatywnych opinii, walczy z tą cechą i nie lubi jej w sobie. Ale odkąd Matka jest matką szybko zaczęła bardziej przychylnym okiem patrzeć na inne matki. I na ojców zresztą też. Już w pierwszych tygodniach macierzyństwa uznała, że należy się rodzicom specjalna taryfa ulgowa.

Drugi albo trzeci spacer z Synem Pierworodnym. Połowa kwietnia. Na dworze bucha wiosna. Matka i Ojciec zdają się tego nie dostrzegać. Jak zombie pchają na zmianę wózek, którego wybór zajął im kilka tygodni i wywoływał wiele emocji, a który obecnie mają w głębokim poważaniu, bo kto ma czas i siły zastanawiać się nad jego niepotrzebnymi funkcjami czy dizajnerskim wyglądem. Ważne jest tylko by noworodek, który się nim wozi nie obudził się zbyt szybko, bo od razu zacznie drzeć papę, że jeść, że teraz, że zaraz i już! A jeszcze miesiąc wcześniej Matka i Ojciec nie mieli pojęcia, że noworodki mogą drzeć papę aż tak głośno.
Mija ich na ulicy ojciec pchający wózek z dwójką dzieci a w ręku trzymający papierosa.
- Wkurza mnie takie coś! Mógłby się powstrzymać i nie jarać nad wózkiem - ni z tego ni z owego odzywa się mocno zniesmaczony świeżo upieczony Ojciec Pierworodnego, który dawniej w ogóle nie zauważał takich sytuacji. Matka, która dawniej zniesmaczona takimi widokami zwykle odzywała się w podobny sposób teraz chwilę się zastanowiła:
- Ale zobacz, on ma bliźniaki. Niech ma chłop coś z życia. Chociaż tego papierosa.
- W sumie racja...
Po czym dalej w milczeniu, nieprzytomni niczym zombie, pchali swój wózek bojąc się, że każdy kolejny przejeżdżający samochód może być tym, który obudzi Syna Pierworodnego i zburzy tę kruchą chwilę spokoju.

piątek, 1 marca 2013

Cyber-higiena

Taki sobie normalny dialog Matki i Ojca:
- Trzeba Synowi Pierworodnemu paznokcie obciąć.
- Wiem, chciałam to zrobić rano, ale internetu w swoim laptopie nie miałam.

Dziwne? Tak, Matka też nie wie czemu godzi się na tego starego rzęcha, który działa na słowo honoru i słoik ogórków (do przytrzymywania wypadającego zasilacza)? Ale chyba jest dziwna, bo mimo że przynajmniej 3 razy dziennie musi znaleźć moment by sobie przekląć, gdy Syn nie słyszy, to jednak żal jej kasy na nowy.
Aaa, że nie to jest dziwne? Że dziwne jest, że w domu Matki potrzebny jest internet do obcinania paznokci? Ano, może i dziwne...
Ale ten kto ma dzieci wie i rozumie, że czasem trzeba się nieźle natrudzić by przechytrzyć kilkumiesięczne niemowlę, a co dopiero kilkunastomiesięczne.
Syn Pierworodny raczej nigdy nie był fanem zabiegów pielęgnacyjnych typu pedicure i manicure. Im bardziej staje się mobilny tym szybciej i dalej ucieka, gdy któreś z rodziców zabiera się do ogarnięcia małych łapek i stópek.
Po wielu, naprawdę wieeelu, zmaganiach, gdy w ferworze walki udawało się obciąć jeden, góra dwa paznokietki, Matka wreszcie i na to znalazła alternatywne rozwiązanie.
A brzmi ono You Tube.
Ale nie, nie, nie. Nie chodzi o to by włączyć cokolwiek albo by wręczyć Synowi myszkę i niech sam surfuje. Rozchodzi się o jedną, konkretną piosenkę. Nasz wentyl bezpieczeństwa. Coś co od kilku miesięcy zawsze Syna uspokaja. I może wstyd się przyznać... ale co tam... a nuż okaże się to pomocne dla jakiegoś zdesperowanego rodzica, który gotów jest na szali postawić swój wysublimowany gust muzyczny byleby tylko zaznać chwili spokoju.
Magiczne hasło brzmi: "Ona tańczy dla mnie".
Na ten wybór Syna może lepiej spuśćmy kurtynę milczenia. Podobno o gustach się nie dyskutuje. Matka ma to szczęście w nieszczęściu, że przez długi czas Syn tolerował tylko wersję Cezika, która jakoś w ucho nie kłuje. Na Weekendowy oryginał reagował rykiem. Aktualnie już mu wszystko jedno, byleby "ona tańczyła a on porywał", i od biedy nawet Matka może zaśpiewać i też przejdzie (a Matka śpiewa jak bida z nędzą w duecie). Gdy tylko pojawiają się pierwsze dźwięki tegoż przeboju Syn zamiera i wpada w trans. Może się walić i palić a Syn Pierworodny słucha. Często z lekko uchyloną buzią (ale Matka na wszelki wypadek sprawdziła - trans jest na tyle głęboki, że nie da rady wpakować do paszczy obiadku. Oczywiście, że Matka wie, że taka metoda byłaby karygodna, ale w super-hiper-mega-ciężkich chwilach wszystkie chwyty bywają dozwolone). Czasem tylko zasłuchany Syn miarowo się gibie, ale generalnie to zamiera i nic go nie rusza. I właśnie taki moment Matka wykorzystuje na obcinanie paznokci. Doszła już do takiej wprawy, że potrafi w ciągu jednego odsłuchania obrobić wszystkie 20 paluszków i jeszcze z Synem potańczyć, tzn. pogibać się.

Podobnie działa też reklama mrożonej pizzy Guseppe. Niestety trwa za krótko a jej emisja raczej nas zaskakuje i nikt nie jest w stanie dobiec z obcinaczem do paznokci na czas.

No cóż, w miłości, na wojnie i w pielęgnacji niemowląt wszystkie chwyty dozwolone.