środa, 25 czerwca 2014

Nie chcę wychowywać dziecka wśród "kurw" i "jebańców"

Są słowa piękne.

Bzik, gzik i guzik. A nawet guziczek.
Puch, poduszka, pierożek, twarożek,
cień, piana, bibułka, bąbelek, liryka,
eklektyczny, element, elokwencja, elewacja,
onomatopeja, zazdrostka, konkubina, fiasko,
turkot, brzdęk i grzdyl,
ciepło, rubaszny, alabaster, akacja, listewka...

Nie ważne co oznaczają. Wsłuchaj się w ich dźwięk.

Są słowa brzydkie.

Abażur, żabot, bażant i żyrandol.
Szynszyla, grzałka, czeremcha, grzechotka,
zdun, odwłok, lornetka, brystol, ułuda,
Kazachstan, tornister, ostrzałka, odrost 
i to, którego nie lubię najbardziej - pacha albo paszka...

Nie ważne co oznaczają. Wsłuchaj się w to jak brzmią.

Są też słowa odgórnie uznane za "brzydkie". Ważne co oznaczają. I nie ważne jak brzmią. Co ciekawe zwykle brzmią bardzo ładnie.

Uwielbiam słowa. Jaram się słowami. Czytam, piszę, mówię, myślę. Wszystko między słowami. Widzę słowa. Wsłuchuję się w nie, wczytuję, wgryzam, pochłaniam, szukam drugiego dna, rozkładam i składam literka po literce. Słowa to mój mały fetysz.
Należę do osób, które czytając książkę nie omijają wzrokiem żadnej litery. Nawet etykiety szamponów w łazience mam przeczytane, bo widocznie zdarzyło mi się kilka nieznośnych minut czekania na cokolwiek: aż pralka skończy, aż woda spłynie, aż balsam się wchłonie...
Czytam wolno. Nie umiem inaczej. Delektuję się słowami. Gdy nie składają się na coś, co odpowiada mojemu poczuciu estetyki, gdy błądzą, kaleczą, nie współgrają ze sobą, odwracam od nich wzrok, uciekam od nich trzaśnięciem okładki albo ostentacyjnym kliknięciem krzyżyka w górnym rogu.
Gdy słucham, a to co mam usłyszeć poszarpane jest wulgaryzmami, gdy "słowa przeklęte" zastępują przecinki, gdy sens nie może przebić się przez brutalność wypowiedzi, trudno mi się skupić - męczę się, czuję jakbym rozmawiała z kimś, kto mówi w obcym mi narzeczu (ciężko zrozumieć język, w którym się nie myśli). Choć samej zdarza mi się używać słów z tego dialektu, całe zdania już nie przechodzą przez gardło.

Jestem starej daty. I chyba zawsze byłam. Bo mierzi mnie, gdy mężczyzna bez zażenowania klnie w obecności kobiet. Tęsknię za czasami, w których nigdy nie przyszło mi żyć, kiedy wulgarne wyrażanie się w obecności kobiet i dzieci było oznaką złego wychowania, braku ogłady, oburzało i budziło niesmak. "Za moich czasów" przeklinająca w towarzystwie kobieta była raczej rzadkością niż normą, a przez dzieciaki wulgaryzmy traktowane były jako coś zakazanego i używały ich jedynie w swoim gronie, aby się popisać, dodać sobie animuszu, przy dorosłych już takie chojractwo znikało - nie był to stały element wypowiedzi, który obecnie większości już nie szokuje nawet w ustach 10-latka.
Mnie nadal szokuje.

Szokuje mnie też taki obrazek.
Przechodzimy z Pierworodnym obok parkingu. Jakaś rodzina pakuje rzeczy do bagażnika. Są weseli, śmieją się, wygłupiają. Mama, tata, córka i syn. Fajny obrazek. Może wybierają się na wakacje? Każdy niesie jakieś nieporęczne i zbyt ciężkie tobołki. Syn w trakcie wygłupów upuszcza reklamówkę, po parkingu toczą się rolki papieru toaletowego. Nikt się nie złości, przecież to głupota. Nadal się śmieją a ich wesołość udziela się i nam. Mama odwraca się do syna i rozbawiona retorycznie rzuca przez ramię: "Ja jebię, co ty odpierdalasz?".
Zgrzyt. Obrazek pokrywa szarość, pękła szybka, ramka jakaś krzywa...

Złości mnie to, że przychodzą ciepłe miesiące a ja nie mogę usypiać dziecka przy otwartym oknie, bo wraz z komarami wlatują do sypialni "jebańce", "chuje" i całe to "pierdolenie" z ławki pod blokiem.

Drażni mnie bezcelowe zaśmiecanie języka, prowadzące jedynie do jego ubożenia. Czasem mam wrażenie, że u coraz większej liczby osób przekleństwa w codziennej konwersacji są już nie tyle synonimem, co zastępują i wypierają podstawowe rzeczowniki, czasowniki i przymiotniki. Nie jestem językową purystką i nie mam nic przeciwko "rzuceniu mięsem", jeżeli jest ku temu powód i odpowiednie okoliczności. Ale nie rozumiem jak komuś może w tych okolicznościach nie przeszkadzać obecność dziecka. I nie chodzi mi tu o tradycyjne, niezahamowane w porę bluzgi w samochodzie na polskich drogach, kiedy zdarza się o obecności potomstwa na tylnym siedzeniu na chwilę zapomnieć i które to wybuchy każdy prędzej czy później może na swym koncie błędów i wypaczeń wychowawczych zapisać. Chodzi mi o zwykłą, codzienną rozmowę dorosłych osób, które nie potrafią wykluczyć ze swojego słownika elementów podwórkowej łaciny, choćby wymieniały między sobą przepisy na niedzielny rosół i nie wpływa na to nawet bawiący się obok kilkulatek.

Mamy zostać rodzicami. Przygotowujemy piękną wyprawkę. Wszystko jest takie nowe, puszyste, niewinne, pastelowe... Od początku stwarzamy wokół dziecka świat piękniejszym niż jest on w rzeczywistości. Tworzymy świat taki, jakim chcielibyśmy żeby był. Ładny, czysty, bezpieczny. Sterylny, bez kantów, zagnieceń i plam. Miękki, świeży i puchaty.
Nie ma w tym nic dziwnego. Na brzydotę i zgryzotę przecież przyjdzie jeszcze czas. W naturalny sposób, mówiąc do niemowlaka przybieramy łagodny ton, używamy zdrobnień i pieszczotliwych określeń. Opatulamy noworodki w puszyste kocyki i oblekamy ładnymi słowy.
I nagle zgrzyt!
Jakaś "kurwa" w nerwach gdzieś się wymyka. Nie pasuje do obecności tego maleństwa w śpioszkach z owieczką, do tych małych stópeczek w skarpetkach z falbanką, do tego pluszowego króliczka leżącego obok. Do tych snów niewinnych. Do tych oczu niebieskich, tak wszystkiego ciekawych. Do loczków małą główkę okalających.
Ja pierdolę, jak bardzo nie pasuje.

Czy tylko ja czuję ten zgrzyt?
Czy tylko ja nie mogę znieść tego braku pohamowania przy dzieciach?
Czy tylko mnie smucą przedszkolaki, które wokabularz przekleństw mają w małym paluszku - a "motyla noga" czy "ja cię sunę" są od niego tak dalekie jak perfumy Diora od "toi-toia" po koncercie?
Czy tylko mnie zupełnie nie śmieszy maluch, który jeszcze nie potrafi sklecić zdania pojedynczego, ale ku uciesze opiekunów ma już na koncie pierwszą "kulwę"?

Przecież na wszystko przychodzi czas. Nie poimy dzieciaków kawą żeby się rozbudziły przed pójściem do przedszkola, bo sami tak robimy przed pracą. Nie dajemy drinka żeby milej oglądało się dobranockę, bo sami lubimy wypić mojito do komedii romantycznej. Nie dajemy papierosa, gdy dziecko wpada w histerię, bo nas fajki uspokajają. Nie serwujmy więc też bluzgów od rana do wieczora tylko dlatego, że nam wolno i nie zamierzamy lub też nie chce nam się udawać przed dziećmi, że jesteśmy lepsi niż w rzeczywistości.
A właśnie, że udawajmy lepszych niż w rzeczywistości. I nam i dzieciom na dobre to wyjdzie. Od tego jest dzieciństwo, by uważać świat za lepszy niż jest w rzeczywistości.
Od tego jest rodzicielstwo, by móc być lepszym.

środa, 18 czerwca 2014

Do wszystkich ciężarnych! - chociaż teraz nie zrozumiecie, a gdy przyjdzie pora zapomnicie



Piszę do Was jako ja, Matka Wyluzuj!. Nie jestem głosem wszystkich matek, nie jestem nawet głosem wszystkich Matek Polek, ani też wszystkich niewyluzowanych Matek Polek. Piszę jako swój własny głos, jako jedna konkretna matka, która miała długo problemy z tym, aby w kwestii macierzyństwa wyluzować. A jako że Syn mój ma już ponad dwa lata i miewa się dobrze (a przynajmniej nie mówi, że niedobrze - bo ogólnie jeszcze niewiele mówi), mogę, wywołując pogardliwe prychnięcia u rodziców nastolatków i tych którzy już użerają się nawet z zięciem lub synową, powymądrzać się i zachowywać jak gdybym w kwestii rodzicielstwa pozjadała wszelkie rozumy. Spokojnie, nie będę zgrywać eksperta i już na wstępie podkreślam, że wszystko, co niżej przeczytacie jest wynikiem wyłącznie mojego doświadczenia.

Ten post może być pomocny wszystkim tym kobietom, które jeszcze matkami nie są, ale już wiedzą, tak jak ja swego czasu wiedziałam, że wkrótce o luz w wielu kwestiach będzie im trudno. Że jak by się nie starały i w teorii nie zdawały z tego sprawy, to w macierzyńskiej praktyce wszystko pójdzie w łeb.

Prawdopodobnie piszę to, trafiając grochem o ścianę. W większości z Was buzują właśnie wszelkie możliwe hormony - mam nadzieję, że z hormonami szczęścia na czele - i chociaż jeszcze niedawno rzygałyście nawet od zapachu świeżego powietrza teraz wtranżalacie śledzie z nutellą. I pewnie po wyłączeniu tej strony przerzucicie się zaraz na jakiś sklep on-line z dziecięcymi wózkami i ekologicznymi kocykami albo na Allegro będzie sprawdzać ceny monitoringów do badania oddechu u noworodków, szybko zapominając o tym, co tutaj przeczytałyście.
Ja bym pewnie mniej więcej tak zrobiła. Z tą różnicą, że ja w ciąży nie znałam żadnych blogów parentingowych. W 9. miesiącu poznałam cudne pod każdym względem dzieciowo.pl, ale wtedy i tak skupiałam się jedynie na sprawdzaniu opinii o pieluszkach i chusteczkach nawilżanych, które kupiłam już dla Syna Pierworodnego, co do którego jeszcze 100% pewności, że synem będzie nie miałam.

A tymczasem, poza tym ile gwiazdek przyznano chusteczkom do tyłka Waszego dziecka, powinnyście wiedzieć o paru innych kwestiach. Kwestiach, o których sama nie wiem, czy ja nie słyszałam, czy tak bardzo wtedy nie chciałam słyszeć?
Owszem, raz koleżanka powiedziała mi, jeszcze na początku ciąży, że pierwsze 2 tygodnie po porodzie to istna  MASAKRA. Nawet dobrze nie zdążyła rozwinąć tematu, gdy jej mąż ją zgasił: "Ale po co Ty takie rzeczy opowiadasz?!". "Bo tak jest" - odpowiedziała, ale już nie kontynuowała. Mi było wszystko jedno, nie ciągnęłam jej za język. Przecież moje maleństwo upragnione nie będzie żadną masakrą, w żaden sposób do żadnej masakry przyczynić się nie może... O jakże ja byłam naiwna.

W szkole rodzenia też tam coś mówiono o częstych zmianach nastroju w pierwszych dniach. Głównie posiłkując się zabawnymi historyjkami z doświadczenia własnego i długoletniego doświadczenia zawodowego. Coś wspominano o Baby Bluesie. Depresją poporodową kazano się nie martwić - przez kilkanaście lat pracy był tylko jeden przypadek. Teraz wiem, że choć szkoła rodzenia, do której jeździliśmy była wspaniała, ten temat potraktowano bardzo po (o ironio!) macoszemu. A może znów to ja nie chciałam słyszeć tego, co do mnie mówiono?

Skazana na bluesa

W ciąży czułam się piękna. W ciąży czułam się zdrowa. W ciąży czułam się dobrze sama ze sobą, choć paradoksalnie przecież sama ze sobą wtedy nie byłam. Po co więc miałam myśleć, że pewnego wiosennego dnia to piękno, które było we mnie zamiast wybuchnąć i okwiecić cały świat, aby był tak samo piękny jak moje myśli, nagle zwiędnie, zbrzydnie, zgaśnie i mnie przytłoczy, śpiewając smutnego bluesa tak, jak tylko stary Murzyn śpiewać bluesa potrafi. Owszem, były jaśniejsze, radosne i wzruszające momenty, ale były to raczej oddechy przed kolejnymi refrenami tej długiej, melancholijnej pieśni.

Podskórnie przeczuwałam, że mogę być jedną z tych, które tzw. Baby Blues dopadnie. A mimo to odsuwałam od siebie tę myśl, jakby Baby Blues miał być przypadłością złych matek, a przecież ja zamierzałam być najlepszą matką z możliwych. Czujecie tę ironię losu? Jeszcze nie? Jak urodzicie to poczujecie. Teraz już mogę śmiało stawiać tezę jakoby matka, która od początku ma wobec siebie bardzo duże wymagania była znacznie bardziej podatna na taką emocjonalną sieczkę, czyli właśnie nie zła matka a ta, która chciałaby być najlepszą. To może dopaść każdą z nas - fryzjerkę, panią adwokat, studentkę, policjantkę, bezrobotną, nauczycielkę, panią prezes czy senior manager od czegoś tam w wielkiej korporacji. I właściwie większość z nas dopada.

Baby Bluesa nie trzeba się bać. Trzeba go przetrwać. A najbardziej pomocni będą w tym ludzie, którzy bez dodatkowego przytłaczania Cię ("Weź się w garść!", "Jak ty to robisz? Daj ja założę tę pieluchę", "Za często karmisz.", "Za rzadko karmisz." itp.), po prostu Cię wesprą i powiedzą prawdę prosto w oczy, czyli że "JESTEŚ NAJLEPSZĄ MATKĄ JAKĄ TO DZIECKO MOGŁO SOBIE WYMARZYĆ I WSZYSTKO ROBISZ DOBRZE, PEWNOŚĆ SIEBIE I WPRAWA PRZYJDĄ SAME Z CZASEM". Dla mnie takimi osobami były Ojciec Pierworodnego i Anioł, który przychodził pod dziwnym pseudonimem "położna z wizytą patronażową". Dobrze, gdyby ten, kto będzie nad Tobą czuwał, wiedział jakie są różnice między Baby Bluesem a depresją poporodową, aby mógł zareagować, gdyby zrobiło się niebezpiecznie. Baby Blues to obniżenie nastroju, zalewanie się łzami, patrząc obiektywnie, bez powodu, smutek, zdenerwowanie, uczucie rozczarowania. Może wystąpić brak apetytu, bezsenność, drażliwość. Zwykle mija to wszystko po około 2 tygodniach. U mnie minęło po 3.

Inna bajka jest z depresją poporodową. Pamiętajmy, że depresja może być niebezpieczna, zarówno dla matki, jak i dla dziecka! Depresję poporodową TRZEBA LECZYĆ, często nawet farmakologicznie, konieczny jest więc kontakt z lekarzem. Depresja to nie, jak w przypadku Baby Bluesa, chwilowa hormonalna zupa zamiast mózgu, to stan naprawdę poważny. To bardzo głębokie przygnębienie, które skutkować może nawet myślami samobójczymi czy chęcią zrobienia krzywdy dziecku. Depresja może trwać miesiącami a nawet latami. To nie tylko smutek, ale też niemożność podejmowania nawet najbardziej błahych decyzji, brak siły na podstawowe czynności, trudności z koncentracją, bardzo silny, nieuzasadniony lęk o dziecko. Nie należy więc bagatelizować tematu depresji, ale uczulić najbliższych na podstawowe jej objawy.

Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha... 

Nie kocham własnego dziecka? Tak, taka myśl może się pojawić, gdy będziesz patrzeć na śpiącego, najpiękniejszego bobasa świata. Będziesz bała się ją wypowiedzieć głośno, ale w Twojej głowie może zakiełkować. Nie bój się - może, ale wcale nie musi.
Na początku poczujesz siłę, będziesz wiedziała, że to maleństwo, takie brudne i sine, które dali Ci w ramiona jest teraz najważniejsze na świecie, a Ty nie dasz mu zrobić najmniejszej krzywdy, będziesz wiedziała, że dasz mu wszystko, bo ono na to zasługuje, że masz w sobie tyle siły, że jeśli będzie trzeba przeniesiesz Tatry nad Bałtyk. Potem zaczniecie się poznawać, przez kolejne godziny będziesz nieustannie na nie patrzeć. I czekać. Czekać aż spłynie na Ciebie ta wielka fala miłości. Bo przecież tak jest na filmach. I przecież wszyscy opowiadają jak to przeogromnie kochają swoje dzieci. No cóż, na jednych spływa, na innych nie. Wiesz, że to najważniejsza dla Ciebie istota na ziemi, ale gdzie ta bezgraniczna miłość? "Nie kocham własnego dziecka???". Kochasz!, tylko jeszcze nie wiesz jak mocno - jeszcze nie umiesz tego ogarnąć, jeszcze nie jesteś w stanie pojąć, że można kogoś TAK kochać. I wiesz co? Ja po dwóch latach jeszcze nie ogarnęłam. To wciąż rośnie. Ta miłość zalewa od środka, od zewnątrz, do wewnątrz, zalega między książkami na półkach, wyskakuje z szuflad, wylewa się oknami naszego mieszkania, spływa odpływem w brodziku wraz z wodą z emolientem, a wciąż jest jej tyle, że wiruje pod sufitem i nieustannie jej przybywa. Nie martw się, że od razu tego nie poczujesz. Poczujesz później. Sama nie zauważysz kiedy. Nie czekaj na to, samo przyjdzie, tak po prostu, po cichutku, i zostanie na zawsze. Ja nie wiem kiedy u mnie przyszło, ale na pewno nie w szpitalu, na pewno nie w pierwszym tygodniu, na pewno nie uderzyło jak fala tsunami. Raczej tak kap, kap, kap... po kropelce, ale bezustannie, drążyło, aż wydrążyło sobie w sercu miejsce niczym Wielki Kanion.

Jak na punkcie własnego dziecka zwariować tak, aby nie zwariować

Pozwól sobie na tydzień w piżamie. Tydzień to umowny przedział czasowy - pozwól sobie na tyle, ile będziesz potrzebować. Pierwsze dni po powrocie ze szpitala są nie do ogarnięcia. Nie spodziewaj się, że w swojej ulubionej sukience będziesz z dumą spacerować po parku pchając przed sobą nowiutki, lśniący wózeczek z rumianą dziecinką w środku. W ulubioną sukienkę nie wejdziesz - nawet jeżeli większość ciążowych kilogramów zejdzie z Ciebie jeszcze w szpitalu, nie dopniesz jej w cyckach. Nie będziesz miała też siły pchać tego wózeczka. Ja po pierwszym spacerze, na którym to Ojciec pchał wózek a ja człapałam obok, czułam się jak po wyczynowych zawodach lekkoatletycznych. Po porodzie nie musisz wyglądać jak Miss Macierzyństwa, masz tylko czuć się na tyle komfortowo, na ile to będzie możliwe z cieknącym mlekiem, naciętym kroczem, sączącą się krwią, być może z raną na brzuchu, siniakami pod oczami i innymi atrakcjami, które ciężko sobie wyobrazić. Po porodzie będziesz się pocić, dużo pocić. Będziesz karmić, dużo karmić, na początku być może bardzo nieporadnie. Będziesz potrzebować dużo snu, czy jest dzień czy noc nie będzie miało dla Ciebie znaczenia, bo nie będzie miało znaczenia dla noworodka. Piżama pomoże zachować wygodę w tych wszystkich sytuacjach. Na strojenie się, makijaż i inne fiki-miki przyjdzie czas.

Ustal z góry plan odwiedzin. Dla najbliższej rodziny może być to kontrowersyjne. Bo przecież każdy chce się nacieszyć tym kilkudniowym maleństwem. Początkowo moja mama, która pomagała mi w pierwszych dniach po porodzie, była oburzona tym, że obwieściłam, że odwiedziny przyjmujemy w szpitalu albo dopiero w Wielkanoc, która wypadała dokładnie tydzień po urodzeniu się Pierworodnego. A ja po prostu znam siebie i wiedziałam, że potrzebna mi chwila spokoju na ogarnięcie nowej sytuacji, że zestresowana nie zniosłabym, gdyby ktoś patrzył mi na ręce i, choć pewnie tylko w mojej wyobraźni, oceniał moją nieporadność. W szpitalu nic nie trzeba, nie martwisz się nawet szczególnie tym, że jesteś nieuczesana a co dopiero tym, że nie masz ciasta do kawy. Goście mogą przychodzić i wychodzić. W mieście, w którym mieszkamy, nie mamy najbliższej rodziny - jeżeli ktoś jedzie do Ciebie 100 km to oczywiste, że po pół godziny nie wyprosisz go, bo sama pragniesz jeszcze w ciszy przez 2 godziny pogapić się na świeżutkiego noworodka, tylko w miarę swoich sił i możliwości chcesz odwiedzających ugościć jak najlepiej. Już po 2 dniach w domu, patrząc na powstały lej po bombie zamiast salonu, mama przyznała mi rację - goście w tym wszystkim to byłoby już za dużo. Od piątego dnia w domu przyjmowaliśmy wizyty - na spokojnie, zrelaksowani, znaliśmy rytm i pierwsze przyzwyczajenia Syna, wiedzieliśmy jakie godziny są na odwiedziny najlepsze i czego możemy się w ich trakcie spodziewać.

Nie porównuj się z innymi. NIE PORÓWNUJ SIĘ Z INNYMI. Nie porównuj się do dziewczyny, która leżała razem z Tobą w sali i rodziła dzień wcześniej. Nie porównuj się do siostry, która rodziła dwa lata temu, do koleżanki, która rodziła 2 miesiące temu ani do matki, która rodziła 25 lat temu. Masz prawo czuć się tak, jak będziesz się czuła, chociaż Twoja koleżanka czuła się lepiej (może tylko mówiła, że czuje się dobrze, a może już zapomniała jak było naprawdę). Twoje dziecko ma prawo przepłakać pół nocy, bo masz problem z przystawieniem go do piersi, chociaż dziecko Twojej sąsiadki ze szpitalnej sali doskonale ssie a potem doskonale śpi. Masz prawo nie wiedzieć, nie umieć, nie być czegoś pewną. Dowiesz się, nauczysz, nabierzesz pewności. W swoim tempie. Ja miałam to szczęście i tego pecha zarazem, że w tym samym miesiącu, w którym urodziłam Syna urodziło się w rodzinie jeszcze dwoje dzieci. Jedno 27 dni wcześniej, drugie 19 dni wcześniej. Wiecie ile to jest 27 dni w życiu noworodków? To niemal przepaść pokoleniowa! Choć wiedziałam, że nie powinnam, wciąż porównywałam się do kuzynki, która po 4 tygodniach była już przecież "matką doświadczoną" a jej dziecko takie "samodzielne". Takie głupoty, jak to, że ona jest już w stanie nastawić obiad, nie pomagały w nabraniu pewności siebie, gdy o 13-tej wciąż miotałam się po domu bez śniadania. Choć przyjaźnimy się od lat, jesteśmy zupełnie różne i różnie podchodzimy do tak wielu rzeczy, że sama nie wiem, jak mogłam wtedy sądzić, że tak samo podchodzić będziemy do macierzyństwa. Naszych dzieci też nie da się ze sobą porównać. Różnią się w każdym aspekcie, w każdym najmniejszym szczególe, w którym tylko może różnić się dwoje małych ludzi.

Przygotuj sobie jedną książkę o pielęgnacji niemowląt. W pierwszych tygodniach zapomnij o internecie. Internet w kwestii pielęgnacji noworodka to Zuuuuuo. Broń Boże nie wchodź na żadne forum. Wszelkie informacje postaraj się zdobyć jeszcze w ciąży (potrzebne Ci tylko podstawy, by nie czuć się zieloną jak szczypiorek na wiosnę, większość roboty i tak odwali instynkt). Czytaj, pytaj, obserwuj. Osobiście polecam szkołę rodzenia. Ale po porodzie zapomnij już o stosach czasopism dla młodych rodziców, o wszystkich poradnikach i stronach internetowych, które wiedzą wszystko o tym, jak powinno wyglądać Twoje macierzyństwo. Zostaw sobie jedną książkę, góra dwie, które wcześniej uznałaś za najlepsze, najbardziej pomocne, szczegółowe i pasujące do Ciebie - może potrzebujesz niemal naukowej rozprawy na temat pierwszych kąpieli noworodka ze szczegółowym określeniem temperatury wody, dozwolonych składników w kosmetykach i gęstości splotu bawełny ręcznika, na którym położysz dziecko, a może wolisz przeczytać, że wodę masz sprawdzić łokciem, do wanienki wlać łyżkę oliwy a ręcznik wystarczy, że będzie czysty i milusi. Gdy zajdzie potrzeba, a na początku wciąż będzie Ci się wydawało, że zachodzi, będziesz zaglądać właśnie do tej książki. Jeśli nie napisali tam, że częsta czkawka u dziecka jest niebezpieczna dla jego życia, nie doszukuj się tej informacji gdzie indziej. A już na pewno nie w internecie, bo tam na siłę znajdziesz wszystko. I w pierwszej kolejności zapomnij o kolorowych pisemkach ze słodkimi dzidziusiami na okładkach - mnóstwo tam nieścisłości, sprzecznych informacji, rad wprowadzających zamęt i artykułów dopasowanych nie do Twoich potrzeb a jedynie do produktu reklamowanego obok.
Przez pierwsze dni do książki prawdopodobnie będziesz zaglądać średnio raz na godzinę. Po kilku tygodniach już raz na kilka dni. Po kilkunastu tygodniach już raz na miesiąc, by przeczytać, co na tym etapie dziecko może a co powinno już umieć. Nawet nie zauważysz kiedy zapomnisz, gdzie odłożyłaś książkę i co się właściwie z nią stało. Ja o swojej zapomniałam po 6 miesiącach. W siódmym raz zerknęłam, bo pomyślałam, że wypada wiedzieć czy wszystko w porządku. I od tamtej pory nigdy już jej nie otworzyłam.

Staraj się zachować zdrowy rozsądek. To chyba najtrudniejsze. Hormony szaleją. Baby Blues gra Ci na nosie. A Ty masz jeszcze myśleć zdroworozsądkowo? Przyznaję, że ja chwilami o zdrowym rozsądku zapominałam i dlatego o tym piszę, żeby Cię właśnie przestrzec przed tym, co ja wyprawiałam. W trzecim tygodniu po porodzie płakałam dlatego, że na pewno zapewniam mojemu dziecku za mało zabaw edukacyjnych, przez co w przyszłości nie będzie tak inteligentne, jak jego rówieśnicy. Dziś, gdy zbiera kamyczki na chodniku uznaję, że mamy zaliczone ćwiczenie motoryki małej. W drugim tygodniu płakałam, bo mojemu dziecku się nie odbijało po jedzeniu, więc na pewno robię coś źle, jestem beznadziejna i tylko mu zaszkodzę. Płakałam o to, że mam Baby Bluesa, a moja kuzynka nie, więc na pewno jestem gorszą matką. Z pierwszą kolką Syna kazałam zawieźć się z dzieckiem do przychodni. A rozdziały dotyczące pierwszych dwóch miesięcy życia we wszystkich 3 książkach o dzieciach, które posiadałam (w tym w "Encyklopedii zdrowia małego dziecka" wzbogaconej mnóstwem zdjęć małych, chorych na wszystko! pacjentów) potrafiłam niemal wyrecytować z pamięci. Zaprawdę powiadam Ci, nie idź tą drogą...

***
Nie każę wszystkich tych rad i "mądrości" wprowadzać w życie. Nie każdemu będą one potrzebne. Nie każę Ci tego drukować i wieszać na lodówce - kto ma taką wielką lodówkę? (Wiem, znów przesadziłam z obszernością tekstu). Ale często trafiają na blog dziewczyny, które piszą, że myślimy bardzo podobnie - będę przeszczęśliwa, jeżeli choć w małym stopniu uda mi się pomóc którejś z Was w niespodziewanych trudach pierwszych dni macierzyństwa i jeżeli chociaż jedna rada okaże się trafiona i pomocna.

A może do końca doczytał też ktoś, kto już to wszystko przeżył i chętnie dodałby swoje porady na temat tego, jak przetrwać pierwsze tygodnie macierzyństwa, pozostając przy zdrowych zmysłach i tak, aby jak najlepiej ten czas wspominać? Serdecznie zapraszam do podzielenia się nimi w komentarzach. Nie zostawiajcie tej tajemnej wiedzy tylko dla siebie.

To pisałam ja,
Matka Wyluzuj!
Od samego początku matka wybitnie niewyluzowana.
Ale robiąca postępy.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Tak ciężko być dwulatkiem

Nie liż umywalki!

Nie pij wody z kąpieli!

Nie rzucaj we mnie łyżką!

Nie wsiadaj sam do windy!

Nie smaruj aut ketchupem!

Nie smaruj aut dżemem!

Nie wycieraj dżemu moją bluzką!

Nie uciekaj, kiedy jesteśmy na dworze!

Nie wybiegaj na ulicę!

Stój, kiedy wołam "STOP"!

Nie syp piaskiem w dziewczynkę!

Umyj zęby. Te z tyłu też trzeba myć!

Nie wychylaj się przez okno!

Nie rozrzucaj moich ubrań!

Zejdź z szafki!

Nie wycieraj się w kanapę!

Zjedz chleb. Nie wystarczy zlizać pasztet.

Wypluj to!

Nie pluj sokiem!

Nie siadaj z gołym tyłkiem na podłodze!

Nie smaruj kremem po moich spodniach!

(...)

Świat jest pełen zakazów i nakazów. A to tylko jeden weekend spędzony z Matką.

czwartek, 12 czerwca 2014

Zostań rodzicem idealnym w jeden weekend - rodzicielstwo dla żółtodziobów. Historia jednego przypadku

Jak w jeden weekend stać się dla dziecka rodzicem najwspanialszym i najdoskonalszym? Jak sprawić, że ze szczęścia i emocji będzie skakało podekscytowane wtedy, gdy spodziewasz się, że wykończone będzie spać i by nieoczekiwanie spało, gdy psychicznie już jesteś gotów na to, że będzie szaleć? Jak sprawić, że w kółko będzie opowiadać Ci o tym, co przecież właśnie robiliście razem? By przez resztę tygodnia opowiadało Ci, co robiliście razem.

Uwaga, coś za coś! U Matki bycie najwspanialszą matką skutkowało odwodnieniem i dwudniowym dochodzeniem do siebie. U Syna nadmiarem emocji, niewyspaniem i poniedziałkowym apogeum buntu dwulatka.

Oto przykładowy przepis. Wymyślony i zrealizowany przez Matkę Wyluzuj! Sprawdzony na jednym dwuletnim osobniku, zwanym Synem Pierworodnym. Nie daje gwarancji na powodzenie u innych dzieci ani na to, że u innych rodziców nie wystąpią jeszcze trudniejsze do zniesienia skutki zdrowotne.

Zaczynasz w piątek po powrocie z pracy. Opowiadasz dziecku, nawet kilka razy, co będziecie robić w weekend i jak będzie fajnie. Przeczuwasz, że dla Ciebie nie wszystko będzie takie fajne, dla dziecka na pewno, więc opowiadasz bardzo przekonująco, aby samemu również uwierzyć. Oboje już się cieszycie. Dodatkowa zaleta - dziecko jest tak pozytywnie nakręcone, że nie stawia oporów tam, gdzie mu się zdarza, na przykład przy sprzątaniu zabawek przed kolacją.
W sobotę mówisz: "Chromolę! Sprzątanie nie zając - nie ucieknie". Po czym chromolisz i idziesz z dzieckiem na rower. Gdy macie dość, dajecie sobie spokój z rowerem i udajecie się do piaskownicy. A gdy nacieszycie się już piaskownicą, idziecie na lody. Cytrynowe. Pyszne.
Tylko nie ciesz się za mocno, kiedy dziecko skończy jeść i będzie taaaaakie czyściutkie jak nigdy. Bo wtedy może zechcieć zejść z ławki. Ty możesz mieć zajęte ręce a ono może postanowić wesprzeć się Twoimi nogami odzianymi w jasne spodnie i wtedy okaże się, że dłonie miało jednak całe w czekoladzie. Ale nie martw się, po 3 praniach ręcznych zejdzie. Co ciekawe, dziecko, które nie ma problemu z wtarciem czekolady w spodnie rodzica nie tknie brudnymi łapami roweru, bo przecież by się pobrudził.
Po lodach wracacie do domu na obiad. Nikt nie mówił, że masz być najdoskonalszym rodzicem we własnym mniemaniu, chodzi o mniemanie dziecka, więc w tę sobotę lody przed obiadem są jak najbardziej na miejscu. Zresztą zaraz może się okazać, że lody były obiadem, bo dziecko wymęczone zaśnie w momencie, gdy masz nakładać na talerze ziemniaki. Spokojnie, wstanie na kolację, na którą możesz podać mu obiad. Co z tego, że zimny, jest taki upał, że nie trzeba się tym przejmować. Dziecko jest wyspane, więc po kolacji nie ma co myśleć o kąpieli. Za to po kolejnej dawce wspólnej zabawy nic nie stoi i na przeszkodzie, by znów zjeść razem kolację. A potem to już jak zawsze kąpanie, książeczka i spanie. Nie ciesz się, że dziecko poszło spać godzinę później  i dzięki temu dłużej pośpi a Ty rano będziesz mieć więcej czasu na załatwienie tego, co trzeba załatwić. Nie pośpi. Podekscytowane czekającymi go atrakcjami wstanie dwie godziny szybciej niż zwykle. Co łącznie daje 3 godziny mniej snu niż zwykle.
W niedzielę gwóźdź programu. Urodziny dziadka. Na które zmotoryzowany rodzic nie może pojechać. A podróż innymi środkami lokomocji niż klimatyzowany ojcowski samochód planowana była, gdy pogoda jeszcze nie rozpieszczała słońcem. No to dalej, jazzzzdaaa.
Plan jest następujący. Najpierw samochodem na dworzec PKP. Potem pociąg. Potem przesiadka w drugi pociąg. Potem autobus miejski. Ale tylko 7 przystanków, więc tyle co nic, prawda? Potem autobus PKS. Już tylko 40 minut i jesteśmy na miejscu, pod samym domem. 3 godziny później spacer na dworzec i już bezpośredni autobus powrotny (jedyny na tej trasie).
By odpowiednio zaplanować podróż należy dobrze znać swoje dziecko. A potem i tak nie dziwić się, że cały misterny plan poszedł w łeb. Na przykład Matka nie przejęła się licznymi przesiadkami i skomplikowanym rozkładem pierwszego etapu drogi, bo wie, że Pierworodny zaraz po śniadaniu nie wytrzymałby spokojnie 2 godzin w autobusie, w którym nie może biegać. Za to wieczorem, w drodze powrotnej, zmęczenie bierze górę i Syn zwykle zasypia zaraz gdy autobus ruszy, więc liczne przesiadki zamiast atrakcją stałyby się udręką. Ale przecież w ten weekend nie tylko Matka miała dla Syna przygotowane liczne niespodzianki, Syn również przygotował własne. Po 10 minutach od zajęcia miejsca w upragnionym i wyczekiwanym od dwóch dni pociągu, Pierworodny nie wytrzymał ogromu emocji i zasnął z główką na kolanach Matki. Na szczęście konduktor miał dobre wieści - przesiadka oznaczała jedynie dłuższy postój na jednej ze stacji, bo pociąg jechał dalej tam, dokąd się wybierali, ciekawe, że nawet pani sprzedająca bilet o tym nie wiedziała. W takim wypadku jak powyższy obudzić dziecko należy chociaż na 15 minut przed końcem trasy, żeby zdążyło zapamiętać cokolwiek z drogi i nachapać się jeszcze wszystkich tych emocjonujących przeżyć.
Duży dworzec PKP to dla dwuletniego chłopca większe cudo niż najbardziej pstrokate wesołe miasteczko. A przed dworcem tyle przystanków, co chwilę podjeżdża jakiś autobus. A pod kioskiem z biletami zaparkowane dwa motory... Tej niedzieli Syn Pierworodny znalazł się w motoryzacyjnym niebie.
Matka jakoś się wyrobiła przez to całe macierzyństwo. Siedząc z Synem na przystanku, coś ją tknęło, by sprawdzić w jaką właściwie stronę jedzie autobus, na który czekają. Oczywiście w niewłaściwą, w minutę musieli znaleźć się po drugiej stronie ulicy. Zdążyli. Dawniej na bank wsiadłaby do autobusu i zorientowała się, że coś jest nie tak, het het daleko albo jeszcze dalej - zrobiła już tak w Bydgoszczy, Toruniu, Warszawie i paru innych miastach. A tu proszę, dziecko trzyma ją w ryzach. Kto twierdził, że podróżowanie z dzieckiem jest kłopotliwe?
Idealnego weekendu nie jest w stanie popsuć nawet pogoda idealna do smażenia się na plaży. Nic to, że z każdym kolejnym środkiem transportu rodzic jest coraz bliżej kresu swojej wytrzymałości a jego język zwisa coraz bliżej podłogi. Ważne, że dziecko z wrażenia aż siedzi spokojnie, a to, moi drodzy, naprawdę coś znaczy. Kiedy wreszcie pozostaje tylko zaczekać 25 minut na ostatni autobus, który dowieźć ma rodzica z małoletnim do celu, doskonałym urozmaiceniem będzie spacer po pobliskim parkingu i głośne nazywanie marek samochodów. To od kilku tygodni obowiązkowy element każdego wyjścia z domu z Synem Pierworodnym - skubany, zna wszystkie najpopularniejsze marki samochodów i nigdy nie da się oszukać, zawsze też rozpozna modele samochodów, którymi jeździ Ojciec.
Nawet autobus bez klimatyzacji, gorętszy niż smażalnia ryb w Ustce w pełni sezonu, nie jest w stanie złamać pozytywnego nastroju dziecka. Bo przecież dziecko jedzie do dziadków. A u dziadków musi być coś fajnego. Na przykład u Dziadków Syna Pierworodnego jest Pies. Łał, co nie? Też jesteście pod wrażeniem? No to obczajcie jeszcze to: oprócz Psa są Rybki! I Pierworodny zawsze te Rybki może nakarmić. Czad. A tym razem jeszcze czekało na niego Nowe Autko. Trzecie do kolekcji tych robiących "łi-ju-łi-ju". Tak, tak, niesamowite.
Wiadomo, u dziadków dziecko jest absolutną gwiazdą, zwłaszcza jeżeli jest jedynym wnukiem. Rodzic ma więc 3 godziny na regenerację po pierwszej połowie dnia i zebranie sił na drugą połowę. Taka przerwa reklamowa w trakcie meczu o puchar mistrza świata rodzicielstwa. I jak to w przerwie reklamowej - dużo się dzieje: tu obiad, tu lody, tam jabłko, tu truskawki, jeszcze tort, w między czasie auto co robi "łi-ju-łi-ju", i takie wielkie auto, które można ciągnąć za sznurek, i Pieskowi piłeczką rzucanie, i Rybki, i figurka zająca, i świnka skarbonka, i przez okno wyglądanie i nie wiadomo co jeszcze.
A potem spacer, w dodatku z babcią i pieskiem, cały niemal przez dziecko przebiegnięty, z postojami jedynie na zbieranie kamieni. Tu już z niepokojem zaczyna się patrzeć na dziecko, bo skąd niby ono ma tyle energii, skąd? Przecież to fizycznie niemożliwe. Nie w trzydziestostopniowym upale.
Z tego biegnięcia może się okazać, że jest się 15 minut przed czasem na przystanku, po czym okazać się jeszcze może, że autobus, prowadzony przez wyjątkowo nieuprzejmego kierowcę, przyjedzie spóźniony o 25 minut a woda w butelce skończy się jeszcze przed zajęciem w nim miejsca. Miejsca, o które wcale nie łatwo, bo pojazd prawie pełen, w dodatku klimat w nim panujący sprawia, że rodzic cofa wszelkie złorzeczenia pod adresem poprzedniego, a smażalnia ryb w Ustce w pełni sezonu wydaje się już tylko miłym elementem rodzinnych wakacji.
Można oczywiście mieć jeszcze nadzieję, że dziecko prześpi te dwie godziny wrzącej męczarni. Ale skoro w kwestii spania zaskoczyło tego dnia już dwa razy, to niby czemu miałoby nie zaskoczyć i trzeci raz.
Syn Pierworodny nie usiedział spokojnie nawet 5 minut w ciągu całej trasy. Jego harce, dokazywania  i dzikie dźwięki doprowadzały Matkę do rozpaczy i obawy, że jeżeli nie kierowca, to w końcu ktoś z pasażerów wysadzi ich gdzieś po drodze. Albo przynajmniej wyrzuci to autko robiące "łi-ju-łi-ju". Względne przeżycie, bo co to za życie (dla Matki), umożliwiło uskutecznianie przez Matkę w autobusie handlu wymiennego - Cisowianka za ŚmiejŻelki ;-)
Szczęśliwie (dla Syna) udało się wrócić do domu.

Opowiedzieć dziecku wieczorem jaki ciekawy dzień przeżyło... bezcenne. Warto przetrwać to wszystko dla tych szeroko otwartych oczu oraz  uchylonej z wrażenia buźki. I zasłuchania większego niż w książeczkę o "Ciekawskim George'u". A to, moi drodzy, naprawdę coś znaczy.

wtorek, 10 czerwca 2014

Grunt to bunt

Niedawno powiedziała Matka głośno, w towarzystwie i jak się okazuje chyba w złą godzinę: "A u nas skończył się już bunt dwulatka". Dreszcz jakiś jakby przeszedł ją zaraz po wypowiedzeniu tego zdania. Niepokój ogarnął. Coś jakby przeczuwała. A mimo to nie ugryzła się w język i wymądrzała się dalej na temat tego, jak to ciężkie chwile mają już za sobą i jak dobrze sobie z nimi poradzili. Całe szczęście nie naplotła wszystkiego, co jej ślina na język niosła, bo miała ochotę dodać coś jeszcze o ogromnym znaczeniu konsekwencji rodziców i uczeniu dziecka radzenia sobie z trudnymi emocjami. Co jej w ogóle przyszło do głowy wygłaszać publicznie takie brednie? Nie wiadomo kto to ukradkiem usłyszał. Pierworodny? A może Złośliwy Los? Grunt, że usłyszał i pomyślał: "To ja Ci jeszcze pokażę!". I pokazał.

Pokazywał wielokrotnie. Aż nastał poniedziałkowy poranek. Poniedziałkowy poranek nie był dobrym porankiem. Lepiej dla wszystkich by było, gdyby ten tydzień zaczął się od wtorku. Ale zaczął się od poniedziałku. Bardzo złego poniedziałku. Za oknem szalała burza. W łóżku Matki szalał Syn Pierworodny. Spędzili ze sobą pełen intensywnych wrażeń weekend, którego żadne z nich nie zdążyło odespać, a dodatkowo Syn nie zdążył jeszcze tych wszystkich wrażeń w sobie przerobić. Niech za opis pobudki wystarczy hasło "źle założony na noc pampers". Pranie kołdry, poduszek i pościeli jeszcze przed śniadaniem, było tego dnia dla wszystkich najmniejszym problemem. Niewielkim było też sprzątanie samochodzików, posadzenie Syna do śniadania czy fakt, że przyjechała Babcia, co oznacza, że Matka pójdzie do pracy i będzie trzeba trochę za nią potęsknić. Trochę większym - nieodpowiedni kształt ciasteczka, które dostał Pierworodny - chciał przecież grzybka, a Matka nieogarnięta dała mu jakiś głupi prostokącik. Największym problemem, ale takim NAJWIĘKSZYM, było ubieranie się. Bo Pierworodny chciał założyć koszulkę z autem. Niby żaden problem, co nie? Wyjmujesz z szafy i zakładasz dziecku. A jak jest akurat brudna? Wyjmujesz z kosza na brudy i zakładasz dziecku. I spokój. Problem polega na tym, że Pierworodny ma, bo ja wiem, ze 25 koszulek z krótkim rękawem, może więcej. Jednak żadnej z autem. Niby jedna ma jakiegoś jeepa ze słoniem, lwem i żyrafą w środku, ale nie spełniła tego ranka wymagań estetycznych Syna. I, tak jak na każdą inną, zareagował na nią ABSOLUTNYM SPRZECIWEM. Hmm, wiecie oczywiście jak dwulatek wyraża ABSOLUTNY SPRZECIW? Jeżeli ktoś nie wie, bo na przykład trzyma dopiero w ramionach słodkiego, pachnącego njuborna, Matka spieszy z wyjaśnieniem. Wyobraź sobie decybele, które powstają podczas startu boeinga. Już? To teraz dodaj do tego wkurw ze wszystkich Zespołów Napięcia Przedmiesiączkowego z ostatnich 5 lat (Twoich lub Twojej żony/partnerki). Już? To teraz jeszcze pomnóż przez 2 (jak 2-latek). O, teraz mniej więcej wiesz jak dziecko może zareagować na błękitną bluzeczkę z Kermitem Żabą. Na tę z Supermanem zareagował jeszcze gorzej.
Już była Matka gotowa sama narysować na którejś z koszulek to przeklęte auto, gdy przypomniała sobie, że są jeszcze koszulki z długim rękawem. Olśnienie. Cóż, przy trzydziestostopniowym upale i w hałasie przekraczającym dopuszczalne dla zdrowia normy można zapomnieć. Podniosła pierwszą z brzegu, z samolotem, gdy nagle, na widok tej pod spodem, Pierworodny wykrzyknął: "TAAAAA". Matka przyjrzała się starannie. No coś tam jakby samochód, a może autobus... Nyska taka... i jakaś palma? Ciuch mało wyjściowy, raczej wiocha. Pierworodny zachwycony. Myślała Matka o odcięciu mu rękawów, bo pot ją oblał na sam widok Syna w tej bluzce, ale wolała nie ryzykować jego histerią, jeżeli by uznał, że to zbeszczeszczenie upragnionej bluzki z autem. Zgodził się na podwinięcie rękawa. Tak, rękawa. JEDNEGO. Prawego dokładnie. I tak chodził - z jednym długim i jednym krótkim rękawem - kompromis taki albo nowy trend wśród dwulatków, Matka się przecież nie zna.
Wydawać by się mogło, że po założeniu koszulki pójdzie już z górki, ale gdzie tam... Przecież do udanej stylizacji potrzebne są jeszcze skarpetki. Z autami. Jakiś dziecięcy Jacyków z wizją idealnej stylówy Matce się trafił czy co? Pierworodny uznał, że do bluzki z autem pasować będą TYLKO skarpetki z autami, a te z uśmiechniętymi buźkami, które się mu proponuje to Matka se może wsadzić... z powrotem do szuflady. Tylko wiecie, wyrażone wszystko nie tyleż dosadnie, co głośno i ekspresyjnie. Jak myślicie, ile skarpetek z autami posiada Syn Pierworodny? Tak, dokładnie tyle ile koszulek z krótkim rękawem z tym samym motywem. Wsadziła więc Matka skarpetki z uśmiechniętymi buźkami do szuflady, poczekała aż Syn się uspokoi, po raz 1582 spokojnie wytłumaczyła i poprosiła, by sam wybrał odpowiednie skarpetki. Wybrał. Zgadnijcie które?

Do końca dnia te małe dwuletnie giry szczerzyły się do Matki w szyderczym uśmiechu.

wtorek, 3 czerwca 2014

Surowi rodzice - spójrz ciołku jak skończy Twój dzieciak

"Surowi rodzice" - program telewizyjny, o którym pewnie każdy słyszał. Jeśli nie każdy oglądał, cóż, według mnie niewiele stracił. Jak większość programów, które aktualnie można obejrzeć w tv, jest to polska wersja produkcji, której scenariusz powstał gdzieś tam w wielkim świecie, w Wielkiej Brytanii czy innej Ameryce. Pomijając fakt, że cały pomysł na wychowanie niewychowanej młodzieży w tydzień i na oczach kamer jest o kant dupy rozbić (rozumiem, że idea ma być taka, że tych kilka dni to iskra, która zapoczątkuje wielkie zmiany w przyszłości - phi!), wiele do życzenia pozostawia cały sposób realizacji tegoż... - no właśnie, co wstawić w miejsce kropek? WYCHOWANIA czy PROGRAMU? Po obejrzeniu wczoraj jednego z odcinków mam wątpliwości, co w tym show jest najważniejsze.

SZOŁ - dość trafnie słowo to określa to, co można zobaczyć na ekranie. Na poważniejsze określenie cały ten cyrk nie zasługuje.
W mojej głowie rodzi się pytanie: PO CO TO WSZYSTKO? Na pewno nie po to, by rzeczywiście odmienić życie dzieciaków zgłoszonych do programu.
Przyznaję, nadawana jest w telewizji już któraś seria z kolei, a ja wyrobiłam sobie zdanie po obejrzeniu zaledwie kilku przypadkowych odcinków i to też zwykle nie w całości. Ale ja w tym widzę zabawę cudzym życiem - życie każdego z tych dzieciaków jest równie ważne, więc śmiem sądzić, że założeniem twórców programu jest utrzymywać każdy odcinek na równym i na najwyższym poziomie na jakim potrafią i nie jest tak, że jedne dzieciaki zasługują na lepszą a inne na gorszą opiekę.
Po co to wszystko? Jedynym sensownym wytłumaczeniem jakie przychodzi mi do głowy jest: "Spójrz ciołku jak skończy Twój dzieciak, jeśli się za niego w porę nie weźmiesz!!!" - to ma usłyszeć w swojej głowie widz, który zaczyna dostrzegać pierwsze problemy wychowawcze we własnym domu. Ale czy można wychowywać widzów kosztem tych "niewychowanych dzieciaków", które biorą udział w całej tej maskaradzie? Trafiają do telewizji ludzie, których młodzieńczy bunt wymknął się spod wszelkiej kontroli, nastolatki, które, jak to nastolatki, zachowują się jakby pozjadały wszelkie rozumy, butni, próżni, leniwi, pozbawieni pokory. Czasem bez zdrowego rozsądku patrzący w przyszłość, a czasem po prostu bez nadziei. Czasem gardzący wszelkimi autorytetami, a czasem wybierający niewłaściwe. Bez szacunku do innych, bez szacunku do siebie. Zakompleksieni, nieprzystosowani, wrażliwi, potłuczeni przez życie. Trafiają, nie wiedząc co ich czeka, choć formuła programu jest zawsze taka sama - nie wiedzą czy uda im się przetrwać na własnych zasadach, nie wiedzą, co z nimi będzie, gdy szoł się skończy, jak odbiorą ich potem rówieśnicy, sąsiedzi, przypadkowi ludzie spotkani w autobusie. Wierzą, że udowodnią swoją wyższość i, trzymając fason do końca, zaimponują oglądającym to potem kolegom, choć może gdzieś w głębi mają nadzieję, że po wszystkim będzie lepiej...
Tymczasem obnaża się ich przed kamerami, opowiadając o ich poranionych duszach na oczach całej Polski.

Nie daje mi spokoju w jaki sposób bada się kompetencje "surowych rodziców"? Na jakiej podstawie określa się, że ci właśnie ludzie są w stanie poradzić sobie w kontakcie z dwójką wyjątkowo trudnych nastolatków? Czy w trakcie trwania programu mają oni stałą pomoc psychologa bądź pedagoga?
Trudno mi w to uwierzyć, po zobaczeniu scen z nadawanego wczoraj odcinka.
16-letni chłopak - bardzo pogubiony, pozbawiony ideałów, rozpuszczony, pozbawiony szacunku do innych ludzi, agresywny, mocno jeszcze dziecinny, w dodatku sam będący już ojcem.
"Surowa mama" - nazywająca go gówniarzem, gnojkiem, pajacem, burakiem, wdająca się w pyskówki z nastolatkami, szarpiąca się z nimi.
Czy w ten właśnie sposób ci młodzi ludzie mają nauczyć się szacunku do innych? Czy tak mają się dowiedzieć, że problemy można rozwiązywać inaczej niż są tego nauczeni? Czy tak mają się przekonać, że każde z nich zasługuje na szacunek i zrozumienie? A może chodzi tylko o to, by utwierdzić ich w przekonaniu, że jeżeli w swoich działaniach będą wytrwali, jeżeli nie poddadzą się jakimś tam byle dorosłym, są w stanie złamać każdego - nikogo nie muszą się już bać, nikt im niczego nie zrobi? Bo to ostatnie moim zdaniem zostało osiągnięte.
Ani razu nie zauważyłam poszukiwania odpowiedzi na pytanie dlaczego ten szesnastolatek zachowuje się właśnie tak a nie inaczej - może się mylę, ale czy nie w tej odpowiedzi należałoby szukać klucza do tego młodego człowieka, czy nie tak można pozwolić mu się otworzyć? Może to i lepiej, że nie dano mu się otworzyć w tych stworzonych na potrzeby telewizji warunkach, prawdopodobnie nic dobrego by to nie przyniosło.

W jaki sposób do programu trafiają nastolatki? Wiem, że mogą zgłosić się same lub zostać zgłoszone przez swoich opiekunów. Chodzi o to czy każe się im coś podpisywać, czy o wszystkim decydują prawni opiekunowie, czy mają możliwość wycofania się ze wszystkiego, gdy kamery już ruszą, czy w jakikolwiek sposób sprawdza się na ile one zdają sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji zaraz się znajdą? A jest to sytuacja wyjątkowo kijowa.
Wyobraź sobie, że masz ogromne problemy (ze sobą, z rodziną, z otoczeniem), jesteś w kropce, nie wiesz jak się ze wszystkim uporać, stosujesz mechanizmy, które być może nie działają, ale są ci znane, więc czujesz się w nich bezpiecznie - to pogarsza Twoje położenie, ale ciężko już wybrnąć z tego błędnego koła. Pewnego dnia zjawiają się ludzie, którzy mówią, że mogą Ci pomóc, tak po prostu, bez powodu. Gdzie jest haczyk? Pokażą to w programie telewizyjnym. Zgadzasz się, są przekonujący, przecież chcą ci tylko pomóc, znają się na problemach, które ciebie dotknęły. Potem wszystko toczy się szybko. Światła kamer w oczy, nowi ludzie, dyscyplina, dyscyplina, dyscyplina, kary, brak możliwości sprzeciwu, nikogo nie obchodzi jaki właściwie masz problem, masz tylko chodzić jak w zegarku, dzięki temu będziesz już dobrym człowiekiem. A nad tym wszystkim czuwa głos lektora, który przedstawia Cię jako ziemskie wcielenie szatana, prześmiewa twoje dotychczasowe zachowania, opowiada bardzo subiektywnie o twoich problemach, nikogo nie interesuje skąd one się wzięły i dlaczego reagujesz tak jak reagujesz. Obok Ciebie są jacyś obcy ludzie, o których masz myśleć jak o matce i ojcu - o nich też lektor wspomina, jako o surowych, ale porządnych i prawych, jako o wzorze cnót, ludziach, którzy w cudowny sposób potrafią pokierować zbłąkane duszyczki. Jak to, co mówi lektor ma się do tego, co czuje uczestnik programu i do tego, co widać na ekranie? Bo ja nie widzę cudownego kierowania zbłąkanymi duszyczkami, za to dostrzegam wyzwiska, ośmieszanie, naruszanie nietykalności cielesnej, brak prawa do prywatności, brak prawa do wolności wyznania poprzez zmuszanie do modlitwy - mówiąc krótko, łamanie podstawowych praw człowieka!

Inna kwestia. Papierosy. Każdy odcinek, który widziałam kręcił się wokół tej NAJISTOTNIEJSZEJ Z NAJISTOTNIEJSZYCH kwestii. Bo oczywiście dzieciaki, które zwykle na swoim koncie mają kłopoty z prawem, alkoholem, narkotykami, rówieśnikami, nie chodzą do szkoły, kradną, nie dogadują się z rodziną, nauczycielami, ani nawet z własnym kuratorem albo opiekunami z ośrodka wychowawczego, z którego zostały już wyrzucone jako nierokujące na przyszłość, nie mają większych problemów niż to, że palą papierosy przed 18. rokiem życia. No nie mają.
A ja się pytam, gdzie ci spece od castingów znajdują tylu niepalących rodziców? Bo może jakby znaleźli w końcu jakichś palących to zrozumiałe stałoby się, że jeżeli nałogowemu palaczowi każe się z dnia na dzień, pod przymusem, w dodatku w wyjątkowo stresujących warunkach, odstawić papierosy, to raczej nikłe są szanse na to, że będzie w stanie myśleć o czymkolwiek innym jak o obiekcie własnego uzależnienia. Ja nie twierdzę, że należy pomijać tę kwestię, ale wydaje mi się, że w życiu tych dzieci jest znacznie więcej złego niż paczka fajek na dzień. I skoro ma się tylko tydzień na to żeby im pomóc, należy skupić się na rzeczach naprawdę ważnych. Żadne z tych młodych ludzi nie rzuci palenia po tym tygodniu, ale przynajmniej część z nich ma szansę, będąc oderwanym od swojego codziennego otoczenia, nauczyć się przez ten czas choćby rozwiązywania problemów bez agresji, asertywnego wyrażania swoich uczuć i potrzeb, mówienia o własnych kłopotach, szacunku do starszych, do pracy swojej i innych czy po prostu poszukać pomysłu na siebie w przyszłości. Odnoszę wrażenie, że na to wszystko brakuje czasu, a przede wszystkim energii, która tracona jest na utarczki o każdego papierosa. Ale przecież bieganie wokół domu za chowającymi się nieletnimi palaczami i teatralne przeszukiwanie pokoju, by znaleźć ukryte fajki jest znacznie bardziej widowiskowe.

Chciałabym wierzyć, że cała merytoryczna część tego przedsięwzięcia dzieje się bez udziału kamer. Że rodziny, które zgłosiły się do programu mają zagwarantowaną współpracę z psychologami. Że wszystko nie odbywa się w tydzień przedstawiony na ekranie, ale jest to długa praca z udziałem specjalistów. Że wszystko nie kończy się z chwilą, gdy gasną światła i nieporadni rodzice wysiadają z busa ze swoimi "wychowanymi" dziećmi. Że przede wszystkim to ci "niesurowi rodzice" otrzymują pomoc i wskazówki, że tłumaczy się im jakie błędy popełniają, gdzie nawalili i co muszą w sobie zmienić.

Bez tego wszystkiego, cała ta szopka wygląda, jak bezrefleksyjne podpatrywanie dzikich zwierzątek miotających się w klatce. Nikt tam nie rozumie swojego położenia, wszyscy wrzuceni są w nieznajomą sobie sytuację. A my patrzymy przez szybkę: zagryzą się czy ułożą ze sobą, czy zaczną w jednym tempie biec po plastikowej karuzelce, czy podzielą się jedzeniem czy ktoś w końcu w nie narobi, a może tym sprytniejszym uda się uciec...? Brakuje tylko komentującego każdą scenę aksamitnego głosu Krystyny Czubówny.

A ja mam tylko nadzieję, że ten program nie przynosi więcej szkody niż pożytku.
I że słupki oglądalności nie rosną kosztem tych bardzo niedorosłych, zagubionych ludzi.