poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pogadaj z dzieckiem, które nie mówi

Niby niewiele Syn Pierworodny potrafi powiedzieć...

ale skory jest do pogawędek. Wyłapać można w ich trakcie
mama, tata, baba (babcia), baba (autobus), tuch-tuch (pociąg), brum (samochód), pruu (samolot), nie, tak, nie ma, tam, tu, bam (o kurka wodna, spadło!), bamba (ja cię sunę, bomba w pieluszce).
Plus mnóstwo odgłosów zwierząt lub min i gestów naśladujących zwierzęta.

Słownik Języka Pierworodnego jest tworem wiecznie żywym. Wciąż coś się w nim pojawia, coś innego znika. Ulubionymi i najbardziej popularnymi sylabami są : ma i ta. 
Ma-ma może oznaczać: mamę, masło, margarynę, mrówkę, majonez...
Ta-ta/ ta-ti może oznaczać: tatę, ciasto (w sensie, że placek), ciasteczko, herbatę, chusteczkę...

... a jednak kiedy trzeba potrafi trafić w punkt.

Rozmowy z dzieckiem, które nie mówi.

***
- Gdzie byłeś z Babcią na spacerze?
- Tam - odpowiada, wskazując rączką na drzwi wyjściowe.

- Gdzie widziałeś kaczki?
- Tam - odpowiada i wskazuje j.w.

- Gdzie...
- Tam.

Według Pierworodnego na większość pytań rozpoczynających się od "gdzie" można odpowiedzieć "tam". A każde "tam" zaczyna się od drzwi wyjściowych. I jak zwykle ma chłopak rację.

***
- Mam na imię Monika. A Ty?
- Nie.

Skubany. Nie przegadasz. I znów ma rację.

***
Pierworodny wyjmuje spod kanapy plastikowe grabki.
- Przecież godzinę temu pytałam Cię w kółko gdzie masz te grabki - zrzędzi Matka.
- Tu - rozbraja ją Syn jednym słówkiem. I nie da się ukryć, że znów się nie myli.


Może to i dobrze, że Syn nie mówi. Matka się boi, co zacznie jej odpowiadać, gdy poszerzy się jego zasób słownictwa. Choćby o słowo "wyluzuj".

niedziela, 27 kwietnia 2014

Luz, sielanka. Czyli nuda.

Wiecie co? Jechali wczoraj Matka z Synem 3 pociągami (!), 3 autobusami (!) i 1 samochodem. Dzień spędzili u Koleżanki Matki. I co? I nic. Żadnej przygody. Nic. Nigdzie się nie spóźnili, wszystko dojechało, cali, zdrowi, szczęśliwi. Co teraz? Czy te pekaesy i inne już zupełnie zapomniały, że Matka blog prowadzi? Przecież taki luz i sielanka to się na "Matkę Wyluzuj!" kompletnie nie nadają.

A zaczynając dzień Matka była pewna, że coś do cyklu dołoży:

1. "My precious". O tym jak Matka w pociągu na skarb trafiła.

2. Poszło Matce w pięty. Jak się Matka dowiedziała, że ma niewychowane dziecko. Strach pomyśleć, co by usłyszała teraz. Że niewychowane to na pewno nie, pozory potrafi stwarzać. Robił Syn pa-pa wszystkim pracownikom kolei i kierowcom, a wchodząc do autobusu na dzień dobry podał panu kierowcy rękę. Ale w jednym z pociągów urządził taką imprezkę, że wszyscy wokół kwiczeli.

3. Miłe złego początki. Rok temu też się Matka z Synem do Koleżanki wybrali. Tylko bez tylu przesiadek.

4. Na dworcu PKP. Do teraz, zawsze gdy Matka jest na tamtym dworcu, ucina sobie pogawędkę z panią z kiosku. Taki już stały element podróży. A upragniona i wymarzona wnuczka pani z kiosku ma na imię... Adrian.

5. Niemal za każdym razem jest podobnie. Właściwie to już nie można nawet nazywać tego zrywaniem z rutyną.

6. Ku pokrzepieniu. Podobno bywają takie dni. Gdyby Matka sama tego nie napisała, pewnie by nie uwierzyła.

7. Sielski-anielski dzień na działce. Taaa, jasne. Od tamtej pory ani razu. I jeszcze długo nie.

8. "Sorry, taki mamy klimat". To był tamten dzień. I te słowa pani minister od transportu usłyszała Matka, gdy po raz pierwszy wróciła do domu i na moment włączyła telewizor.

A po wczorajszych wojażach nic. Nie ma o czym... Niby się ktoś bił w ostatnim pociągu, ale jakoś tak... bez kontekstu. Pierworodny i tak to przespał. Na szczęście.


sobota, 26 kwietnia 2014

Jaja były

Pamięta ktoś jeszcze, że Święta były tak niedawno? Bo Matka pamięta. I pewnie długo jeszcze nie zapomni.
Bo Matka, starym zwyczajem, na Święta się nakręca. Matka ma zawsze swoją wizję jak to powinno być. Matka zawsze wie jak być powinno, by było idealnie. Jej wizje lecą w kosmos a działania Matki orbitują wokół przygotowywania doskonałego ciasta, najlepszej sałatki, najpiękniejszej dekoracji, najczystszego mieszkania, najbardziej odświętnego ubrania... Wszystko po to, by zapewnić rodzinie najwspanialsze Święta. Każde, co roku. Na szczęście Matka jest od dwóch lat matką i Syn szybko sprowadza ją na ziemię. Tym razem nawet nie dał Matce zbyt daleko poszybować w jej zapędach. Czasu na przygotowania miała niewiele. Piątek wieczór i sobotę. I już w Wielką Sobotę wiedziała, że może sobie darować.

W skład tegorocznej wizji Idealnych Świąt wchodziło tradycyjne udanie się z dzieckiem ze święconką do kościoła. Wizja Idealnych Świąt nie zakładała jednak, że w ostatniej chwili okaże się, że koszyczek wraz z wszelkimi świątecznymi dekoracjami znajduje się w piwnicy, klucze do piwnicy znajdują się w kieszeni Ojca, a kieszeń Ojca znajduje się wraz z nim w pracy.
Potrzeba matką wynalazku. Przerobiła więc Matka na chybcika kuchenny koszyk na szpargały typu "nie wiem co to, skąd ani po co, ale wyrzucić szkoda" na koszyk odświętny typu "nie jestem nieodpowiedni, jestem dizajnerski". A co tam, Pierworodny i tak za mały, by mieć obiekcje co do wyglądu tradycyjnego koszyczka wielkanocnego. Przynajmniej tak się Matce wydawało. Do koszyczka wpakowała co się należy. W ostatniej chwili przypominając sobie, że w sumie to wypadałoby jeszcze jajka dołożyć. Zdążyła, choć jeszcze ciepłe układała, podgrzewając nimi resztę święconki.

I co roku ten sam problem - nigdy nie wiadomo na którą godzinę trzeba pójść. Co roku idzie się na czuja - raz się trafi, raz nie. Udało się jakimś cudem (świątecznym?) w miarę sprawnie wygramolić Pierworodnego przed blok.
O-ho! pół osiedla wygramoliło się przed bloki, czyli, że w tym roku trafiła Matka z godziną. Tyle, że jeżeli Pierworodny będzie szedł swoim zwyczajowym tempem, to będzie dobrze jak zdążą na "Idźcie w pokoju..." itp. Popędzała więc Matka, zachęcała, mobilizowała, pokazywała że inne dzieci też, i że wszyscy mają takie piękne koszyczki... w końcu obiecała, że jak teraz ruszą z kopyta, to w drodze powrotnej będą mogli się zatrzymywać i oglądać wszystkie auta i co tam jeszcze będzie chciał. Pomogło. Ale Matka do teraz zastanawia się czy było warto.

Pokonali jakoś te 200 metrów. Weszli do kościoła, w którym ostatni raz byli jak ich burza na spacerze złapała. Letnia to była burza. Udali się pod główny ołtarz, by wśród innych ustawić i swój koszyk. I gdy już Matka koszyk ulokowała, okazało się, że Pierworodny nie bardzo kuma po co to wszystko i on już sobie wybrał, co mu się podoba i może wracać z fantami do domu. Złapała Matka małego łowcę okazji, cofnęła, ale do końca nie wie czy do dobrych koszyków poodkładała te kolorowe pisanki i czekoladowe zające.
A potem Matka udała się z Synem do ławki... I w tej ławce przypomniała sobie, jakby to było wczoraj a nie półtora roku temu, chrzciny Pierworodnego. Różnica była tylko taka, że teraz Matka nie miała Ojca i reszty rodziny do pomocy, a Pierworodny od tamtej pory stał się znacznie bardziej mobilny. Znów był najbardziej rozbrykanym dzieckiem, znów Matka kątem oka, tyle ile zdążyła zobaczyć w przelocie, widziała inne dzieci grzecznie siedzące na swoich miejscach w ławkach lub na kolanach rodziców, znów Pierworodnego zauważył chyba każdy.
Na początek zgłębiał co się dzieje pod ławkami. Zgłębiał dokładnie i przenikliwie. Potem przypomniał sobie, że przecież nie pozwolił wyjść z domu bez swojego plecaka, do którego spakował resoraki. Kazał więc wyciągnąć zawartość plecaka, który rzecz jasna znajdował się na jego pleckach. Noszzzz kurde, naprawdę? nie mógł innego auta zabrać? Musiał takie na napęd? Jak szurnął tym o ławkę w chwili ciszy i skupienia pozostałych obecnych, o ciszy i skupieniu raczej nie było już mowy. Ale samochodzik i tak na długo nie starczył. Samochodziki to przecież są w domu... a takich przestrzeni w domu nie ma... Przez kolejnych 10 minut Pierworodny robił wszystko by wydostać się z ławki. Matka robiła wszystko, aby go w tej ławce zatrzymać. I by zrobić to w miarę możliwości po cichu. Ale jak z pomocą ruszyła jej starsza pani siedząca przed nimi, to już Matka miała dość, dała sobie spokój i stopniowo zaczęła przesuwać dziecku dozwolone granice. Na początek na długość... no cóż, taka nazwa... smyczy, wchodzącej w skład wyposażenia plecaka. Jednak znów Pierworodny okazał się sprytniejszy. To, że mógł odejść od ławki na pół metra nie na długo go zadowoliło, za to fakt, że Matka go trzyma choć nie trzyma, wywołał w nim salwy śmiechu i dziki rechot. Niestety, ksiądz był z tych poważnych, któremu nie w głowie żadne żarty i figle i zachowanie Pierworodnego od razu w całej tej majestatycznej atmosferze wydawało się nie na miejscu, wzbudzało sensację i przykuwało uwagę. Pomyślała więc Matka, że może mniejszym złem będzie pozwolić Pierworodnemu trochę kościół pozwiedzać. Oczywiście naiwnie mając nadzieję, że będzie się trzymał Matki i bocznych naw. Tymczasem Syn wystrzelił jak z procy i przeleciał całą świątynię w kierunku wyjścia. Walnął w wielkie drewniane drzwi i mozolnie zaczął je przesuwać, co dało Matce czas na dobiegnięcie do niego. Przecież siłą nie będzie Matka dzieciaka w Domu Bożym trzymać. Pomyślała więc, że sposobem.
"Kochanie, nie możesz wyjść. Przecież nie mamy naszego koszyczka. Gdzie jest Twój koszyczek?"
Pierworodny zdziwiony spojrzał na swoje rączki. Hmm, rzeczywiście nie ma koszyczka...
"Nie ma, nie ma, nie ma!!!" - wrzasnął i tyle go było przy wyjściu. Biegł już środkiem kościoła wprost na koszyki pod głównym ołtarzem. Złapała Matka gadzinę i przetransportowała wierzgającą na bok. Ale Pierworodny nie dawał za wygraną. Od tej pory miał misję: odzyskać koszyk!
Skoro Matka udaremniła nalot na koszyki środkiem, postanowił, że dostanie się do nich bokiem. Przedzierał się przez tłum między ławkami dopóty dopóki nie spostrzegł białej chusteczki. Biała chusteczka? Przecież mama też taką miała. Nie zauważył tylko, że włożyła ją do torebki. Nim Matka zdążyła zareagować, wlazł już na ławkę i zaiwanił czyjąś chusteczkę. Już miał uciekać dalej, by skompletować ją z koszykiem, ale Matka, wraz z właścicielem chusteczki, go zatrzymali. Dalej nie było wcale łatwiej. Pierworodny biegał w tę i we w tę. Matka za nim. A za nimi wzrok wszystkich innych.
Z ulgą przyjęła wykończona Matka kres ceremonii, która zdawała się trwać w nieskończoność. Pozostało już tylko zabrać koszyk i jak najszybciej wrócić do domu. I nagle się okazało, że Pierworodny chromoli matczyne dbanie o tradycję. On by wolał koszyk pełen zajączków i kurczaczków w kolorowych pazłotkach, czekoladek, ciasteczek, cukierków, soczków i coca-coli. I chętnie wymieni się za swoje wędliny, kabanosy, chleb, sól czy masło. Śnieżnobiała chusteczka po pra-prababci też nie robi na nim wrażenia. A to wszystko składa się na jedno - płacz i stanie w miejscu wśród przeciskających się ludzi zamiast sprawnego powrotu do domu.
Na szczęście dał sobie w końcu przetłumaczyć, wyszli i udali się w drogę powrotną... Daleka to była droga. Trasa niby ta sama. A jednak jakby siedem razy dłuższa. Wziął sobie Syn do serca obietnicę pozwolenia na eksplorowanie trasy, gdy będzie wracać. Głęboko wziął sobie do serca. Gdy dotarli wreszcie pod blok, wygramoliło się właśnie z domów drugie pół osiedla, nerwowo poganiając się wzajemnie, aby na pewno zdążyć na czas...

Dwa kolejne dni odpoczywała Matka po tej święconce.
Przespała połowę Świąt spędzanych u Rodziców Ojca. Niegrzecznie. Ale jakże regenerująco.


czwartek, 24 kwietnia 2014

Strach się bać

Jak zwykle. Tyle sobie Matka obiecywała. Tyle obiecywała... Taka niby świadoma. Taka przewidująca. Taka mocna w gębie. "Ja na pewno nie będę własnych fobii i lęków przekazywała swojemu dziecku". Phi, dobre sobie. Gadaj zdrów.

No już nie miał kiedy ten pająk wleźć do domu. No nie miał kiedy.

Mieszkanie w pięknych okolicznościach przyrody ma swoje wady i zalety. Tak jak i mieszkanie gdziekolwiek. Piękne okoliczności przyrody w postaci Wisły jak Oka szerokiej niesie ze sobą zalety na przykład takie jak fauna i flora na wyciągnięcie ręki. Ale fauna i flora niestety nie niosą ze sobą tylko zalet. Owszem, fajnie tak sobie spojrzeć przez szybę i kaczkę zobaczyć. Czy jakieś inne ptactwo. Fajnie, że pół miasta wali w te okolice na spacery. Głównie na spacery z psami. Fajnie, bo jak Matce brakuje argumentów zawsze może zawołać: "Zobacz, Synuś, jaki super piesek za oknem!" i niewygodny temat się urywa. Ale niefajnie, bo fauna to też robactwo. Robactwo, które nad rzeką panoszy się bardziej niż nie nad rzeką. Wszystkiego jakby więcej i jakby bardziej dorodne. A najbardziej dorodne to są pająki. Brrr.

Matka nie żeby jakoś tak szczególnie panikowała na widok małego pajączka. Bez przesady. Nie lubi po prostu i już. Ale na widok tego, co często-gęsto przesiaduje na jej oknach potrafi spanikować. Bo są to pająki grozę budzące, wielkie, czarne i włochate. Takie, że bleee. A nawet grrrr. Od razu przypominają się wszystkie horrory w dzieciństwie obejrzane... Znikoma kontrola rodzicielska w zakresie poznawanych przez małą Matkę dzieł kinematografii światowej o wątpliwym poziomie fabuły, zaowocowała u niej fobią do pszczół, włochatych pająków i gremlinów. Ale obiecała sobie, że nie przerzuci tych lęków na swoje potomstwo.
Od początku dzielna była. Pszczoły łapała do słoika i wypuszczała na wolność. "Bo wiesz, Synku, pszczółki są bardzo pożyteczne, zapylają kwiatki i robią miód". Nawet nad osami się litowała, a niech im tam będzie. Na widok pająka wcale nie piszczała. "Nie wolno zabijać pajączków, bo... bo będzie padał deszcz". Inne robactwo też przeganiała na najróżniejsze sposoby. Poza rybikami z łazienki - z tymi rozprawia się krwawo - dziadostwo cholerne nie wiadomo skąd się pojawia.

Mimo wszystko, kilka dni temu, Syn stwierdził, że on to te całe robaki nie bardzo... Zwłaszcza w domu. Na dworze to proszę bardzo. Ślimakiem rzuci, biedronkę złapie... Ale robaczek typu muszka owocówka na szybie jawi mu się niczym krwiożerczy potwór. A Matka ma za zadanie potwora się pozbyć, niczym dzielny Szewczyk Dratewka czy inny bohaterski bohater. Natychmiast.
Nieważne z której strony szyby takie monstrum przysiądzie. Nie ma prawa siedzieć. Nie ma prawa pokazywać się Pierworodnemu. Matka tłumaczy, zachęca do przyjrzenia się bliżej, zapewnia że zaraz wypuści, że krzywdy nikt nikomu nie zrobi... choć w rzeczywistości te "monstra" w miazgę się obracają, gdy tylko chce się je przegonić, nie mówiąc już o złapaniu. Nie ważne. Nie mają prawa i już. Więc Matka jak ten bohaterski bohater i już nie ma robaków mogących zakłócać spokój.

Nawet efekty zaczęła Matka widzieć. Już nie kazał Syn rolet opuszczać na okno, by nie widzieć tych bestii czających się za szybą. Już dawał sobie wytłumaczyć, że maleńka muszka krzywdy nie zrobi, że zaraz odleci, że pajączek jest pożyteczny i taką piękną sieć tworzy, że nie trzeba bać się robaczków...

No i nie miał kiedy ten pająk do domu wleźć. No już nie miał kiedy.

Akurat Matka na ręce wzięła zmęczonego Syna. Z sypialni razem wyszli, bo przecież Pierworodny buziaka na dobranoc nie dał Babci, jakże to tak, Babcia nie zaśnie...
Idą i wzrok Matki padł na otwartą łazienkę, dokładniej to na podłogę w tejże łazience.
I omal Matka nie padła.
I drzeć się zaczęła.
Żeby ktoś coś z tym!
I Ojciec się poderwał, widząc co się święci.
I zamknął się z tym w łazience.

O boże, boże, boże, a jak to jadowite? Wielkie przecież takie. Omal pod pralkę nie wlazło.
Bydlę takie.
Z daleka Matka widziała, ale na bank źle mu z oczu patrzyło.
Żeby tylko Ojca nie dziabnęło. Życie samotnej matki to nie bułka z masłem.
A Ojciec bez kapci na dokładkę. Czemu on, do cholery, zawsze bez kapci łazi?!?
A jak wlazło pod pralkę? Matka do łazienki nie wlezie.

"No co Ty, Synek? Mama tylko żartowała. Wcale się nie bałam. Przecież ja się nie boję pająków. Pająków nie trzeba się bać, bo pająki są fajne, mówię Ci. Przepraszam, że Cię wystraszyłam. Ale to tylko taki żart był. Wiem, głupi, już nie będę, obiecuję."

Wylazł Ojciec. Pełen triumfu.
A Syn z trwogą patrzy na okno. W ten róg, w którym ostatnio pająka widział. I roletę każe opuszczać. Bo pajęczyna.


Już nawet swobodnie nie można sobie paniki wszcząć.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Nie ma, nie ma, nie ma...

Będąc Matką, będąc Ojcem, a nawet będąc Babcią trzeba być bardzo uważnym. Uważnym i przewidującym. Trzeba uważać, by w porę przewidzieć to, co z pozoru innym może wydać się nieprzewidywalne. Nie wystarczy wiedzieć co jest. Zawsze trzeba wiedzieć czego nie ma. Bo na przykład ostatnimi czasy w świecie Syna Pierworodnego można zaobserwować najróżniejsze braki, niedobory, niedostatki, deficyty, nieobecności, ubytki, luki, niekompletność, pustkę, absencję i niedomiar, stratę oraz występujące w związku z nią zapotrzebowanie.

- Nie ma, nie ma, nie ma, nie ma...
- Czego nie ma, Syneczku?
- Nie ma.
- Ale czego nie ma?
- Nie ma.
- Musisz mi powiedzieć czego nie ma.
- Nie ma.

I weź z takim gadaj.

Człowiek patrzy przez okno i widzi. Widzi panią z pieskiem, drzewo co się kiwa na wietrze, całującą się parę na ławce, zgorszoną tym starszą panią, widzi tych dwóch, co piją piwo za krzakiem i myślą, że nikt ich nie widzi, tego trzeciego, co sika i myśli, że tamci dwaj go nie widzą, dzieciaki z piłką, pana z gazetą, kaczkę na Wiśle, ptaki na trawniku. A Syn patrzy i nie widzi. Nie widzi tego, co chciał zobaczyć. "Nie ma" - stwierdza. "Czego nie ma, Syneczku?". "Nie ma". "Pociągu?". "Taaak, tuch-tuch". Uff, szybko poszło, miał nadzieję, że zobaczy pociąg przejeżdżający przez most. No racja, nie ma teraz żadnego pociągu. Z oknem zwykle idzie łatwo. Co będzie następne?

Nie ma, nie ma, nie ma...
Biega i zagląda do torebki Matki Matki, biega przy drzwiach, za chwilę znów zagląda do torebki.
Czego nie było? Klucza w drzwiach. A przecież ktoś coś chyba o spacerze.

Nie ma, nie ma, nie ma...
Wieczorne usypianie. Buziak był, żółwik był, było pa-pa, otulanie kołderką. "George" przygotowany... Nie ma, nie ma, nie ma. "Czego nie ma?". "Nie ma". Zwykłe "nie ma" przeradza się w histeryczny płacz, bo jak może nie być tego czego nie ma... A Matka i Ojciec zdębiali miotają się po pokoju, szukając tego czego nie ma i nie wiedząc czego szukają. Siada Syn na łóżku, odkrywa kołdrę i pokazuje na swoje bose stópki. "Nie ma"- płacze. "Czego nie ma, skarpetek?". "Tak, nie ma". Biegnie Matka po skarpetki. Histeryczny płacz zamienia się w radosny śmiech, rechot wręcz. Buziak, pa-pa, otulanie kołderką, czytanie "George'a", śpi... Świat uratowany. Od tamtej pory życzy sobie spać w skarpetkach. Zawsze. Chociaż wcześniej nigdy.

Nie ma, nie ma, nie ma...
Kolacja. Siedzi nad kanapką i nie chce nawet posmakować, bo nie ma. Nie ma, nie ma, nie ma... "Ale czego nie ma?". Matka zapomniała o plastikowym nożu. A przecież każdy wie, że Syn Pierworodny kanapkę z dżemem je nożem. Zeskrobuje nim dżem, zlizuje dżem z noża i dopiero potem zjada chleb. Każdy wie. Jak Matka mogła zapomnieć?

Nie ma, nie ma nie ma...
Środek spaceru z Matką Matki. Nie ma, nie ma, nie ma. Pierworodny zawraca. "Nie ma hau-hau". Zapomniał z domu swojego pluszowego Pieska.

Nie ma, nie ma, nie ma...
Pierworodny przegląda gazetkę reklamową z marketu. Paluszkiem pokazuje na jogurt. "Jogurt" - mówi Matka. "Nie ma" - stwierdza Syn. "Nie ma, bo już zjadłeś". Paluszkiem pokazuje na drzwi. "Trzeba kupić?". "Tak!". Paluszkiem pokazuje w gazetce na majonez. "Majonez" - mówi Matka. "Nie ma". "Masz rację, nie mamy majonezu". Pokazuje drzwi. "Trzeba kupić?". "Tak!". Paluszkiem pokazuje w gazetce na rower. "Nie ma". Znów na drzwi. "Trzeba kupić?". "Tak!". Paluszkiem pokazuje w gazetce na piwo. Woła: "Tata!".

Nie ma, nie ma, nie ma...
Ciastka, które właśnie zjadł.
Resoraków, które przed momentem wpakował pod kanapę.
Czapki na głowie.
Kota, który wlazł pod łóżko.
Pociągu, który już przejechał.
Psa, który już poszedł.
Statku, który już odpłynął.
Rowerzysty, który odjechał.
Jabłka, które się skończyło.

Nie ma, nie ma, nie ma... albo woła, albo stwierdza rozżalony, albo zdziwiony bezradnie rozkłada rączki... Nie ma.

Nie ma, nie ma, nie ma...
Śniadanie wielkanocne. Siedzi Pierworodny nad talerzem żurku. "Nie ma" - pokazuje na pusty jeszcze talerz Matki. "Mamusia zaraz sobie nałoży, możesz już jeść". "Nie ma" - pokazuje na swój pełny talerz. "Dobrze, naleję sobie zupki, a Ty możesz już jeść". "Nie ma" - pokazuje na szafkę w kuchni. "Chcesz inny talerz?". "Taaak, nie ma". A co tam, Święta są, nich sobie cuduje z talerzami. Zwykle chce jeść na takim jak dorośli, może od święta woli plastikową miseczkę? Matka mu ją wyjmuje. "Nie, nie ma". "Wolisz taki duży, płaski talerzyk?". "Taaak" - woła uradowany. Po czym bierze plastikowy talerzyk z rąk Matki, z ulgą podkłada pod talerz z zupą (bo przecież wszyscy przy stole mają przed sobą po dwa talerze) i ze smakiem zajada żurek. Z białą kiełbasą.
Uff, Święta uratowane. Cała rodzina w szoku, każdy oniemiały dopiero po chwili podnosi do ust pierwszą łyżkę.

Nie ma rady. Pierworodny musi w końcu zacząć gadać, bo jego zgadywanki robią się coraz bardziej skomplikowane, a otoczenie powoli nie ma już siły ich rozszyfrowywać. Nie ma.

czwartek, 17 kwietnia 2014

Trudno walczyć z żelazną logiką

^^^^^
W pokoju wystawiony nocnik. Pierworodny omija go szerokim łukiem. Woli biegać po domu na wpół goły i cieszyć się uzyskaną nieskrępowaną wolnością od pasa w dół.
- Synku, usiądź na nocniku.
- Hau-hau*
- Piesek chce usiąść na nocniku?
- Taaak.
- Dobrze, posadź Pieska. A gdy Piesek już zrobi siusiu, wtedy Ty usiądziesz.
(Oczywiście mowa o ukochanym pluszaku Pierworodnego.)
Po chwili Matka wchodzi do łazienki. Syn podąża za nią. Nie mija minuta, gdy sika na podłogę.
- Synuś, czemu zrobiłeś tutaj siusiu? Przecież w pokoju masz nocnik. Mogłeś sobie usiąść.
- Tam hau-hau* - odpowiada ze spokojem, wskazując paluszkiem w stronę rzeczonego nocnika.
Matka wychyla głowę z łazienki. Racja, nocnik był zajęty. Kolejka obowiązuje. Przecież.

^^^^^
Syn mało mówi. Nie, wróć! Syn dużo mówi. Ale używa mało słów.
Wygląda to tak, jakby się wstydził, że coś źle powie i wolał stosować znajome, sprawdzone i pewne formuły. Jak coś robić, to robić to dobrze albo wcale. Są też słowa, których kiedyś używał, ale uznał, że szkoda zachodu. Skoro i tak każdy rozumie o co chodzi - wykreślił je ze swojego słownika. Te słowa to na przykład: "kote" - przecież wystarczy powiedzieć "miau" i wszyscy rozumieją, że o kocie mowa. Albo "kokoj" - piesek - za duży wysiłek, wystarczy "hau-hau"*. Kiedyś było też "auto", które brzmiało bardziej jak "oto" - ale po co? teraz jest "brum".
Żeby zachęcić Syna do mówienia, Matka stara się go jakoś podejść. Akurat Pierworodny jest zainteresowany naśladowaniem dźwięków wszystkiego, co się rusza.
- A jak robi lew?
- Łaaaa!!!!
- A jak robi koń?
- Ijaaaa!!!!
- Tak, i-cha-cha. A jak robi zając?
- Ic, ic, ic.
- Kic, kic. Tak. A jak robi samolot?
- Pfuuuu!!!!
- Tak, samolot robi fruuu.
W trakcie tych miłych przepytywanek Syn staje przed oknem. Dostrzega samochód ruszający z parkingu pod blokiem.
- Brum-brum-brum!!!! - woła i pokazuje rączką, aby Matka pod żadnym pozorem nie przegapiła tego niesamowitego widoku.
- A co robi brum-brum-brum? - pyta nie tak sprytna jak jej się wydaje Matka, mając nadzieję, że jak odwróci pytanie to Syn siłą rozpędu odpowie "oto".
- Brum - odpowiada zdumiony Pierworodny, patrząc na Matkę, jakby ta urwała się z choinki.
No przecież, że brum. Co innego miałoby robić brum-brum-brum?


* "hau-hau" w wykonaniu Pierworodnego jest bardzo umowne. To chyba pierwszy zwierzęcy odgłos, który zaczął nazywać. I od początku brzmi tak samo. To takie śmieszne cmokanie, którego nie da się zapisać. Stało się już znakiem rozpoznawczym Pierworodnego, każdy wie, że Syn nie szczeka a cmoka ;-)


^^^^^
W kwestii mówienia Matka zachęca Syna również do tego, by mówił jak ma na imię. A nie tylko stukał się rączką w klatkę piersiową, aby pokazać kogo ma na myśli. Jednak na pytanie o imię Pierworodny zwykle udaje głuchego. Postanowiła Matka, dla rozbudzenia w nim zainteresowania tematem, "zdradzić mu pewien sekret" - choć tak naprawdę oczywisty fakt autentyczny, który nigdy nie był przed nim ukrywany, ale prawdopodobnie przez umysł Pierworodnego jeszcze nie był w pełni uświadomiony.
- A czy Ty wiesz, że masz na imię tak samo jak Tatuś? - powiedziała Matka tak, jakby była to jednocześnie największa tajemnica i najwspanialsza wiadomość pod Słońcem, jakby nic lepszego od tego nie mogło się zdarzyć.
- Tati? - dopytywał zdziwiony.
- Tak, masz na imię tak samo jak Tatuś.
Od tamtej pory, jeżeli akurat Syn nie udaje głuchego, na pytanie "Jak masz na imię?" woła:
- Tati!!!!

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Matka już wie. Co zrobić, by być wyluzowanym rodzicem?

Właśnie spłynęła na Matkę prawda objawiona. Trafiła w nią jak grom z jasnego nieba. Matka olśnienia dostała niczym Newton po uderzeniu w łeb jabłkiem. Eureka! Poznała odpowiedź na tak nurtujące ją od miesięcy pytanie.
Co zrobić, by być wyluzowaną matką?

Ale po kolei.
Dzień, zwykły dzień, upływał jak zwykle. Taki normalny poniedziałek toczący się swoim normalnym rytmem. Matka akurat w domu a nie w pracy. Wiesza pranie, które zdążyła, ku własnej uciesze, nastawić jeszcze przed śniadaniem. Tak, to straszne, że takie czynności od czasu do czasu Matkę satysfakcjonują. Ją też to przeraża. Ale satysfakcja wynikała z tego, że po 3 dniach prania, rozwieszania, suszenia i składania na zmianę, doprowadziła wszystko do stanu, kiedy kosz na brudy, fakt, że nadal pełny, ale można swobodnie zamknąć.
Wieszała więc Matka to pranie, które udało jej się szybko nastawić - szybko, bo Syn nie był zbytnio pomocny. Wieszała powoli - bo Syn stał się na powrót uczynny. W pewnym momencie rzucił na podłogę mokrą piżamkę z Bobem Budowniczym, którą miał właśnie podać do rozwieszenia a w zamian gwizdnął koszyk z klamerkami.
- Jak rozrzucisz, będziesz musiał pozbierać.
- Nie.
Odwrócił koszyk do góry dnem i wysypał wszystkie na raz.
- Podaj mi dwie klamerki.
- Nie.
Spinacze zaczęły latać po całym pokoju.
- Pozbieraj to wszystko.
- Nie.
Klamerki latały już dosłownie wszędzie i lądowały w najmniej dostępnych zakamarkach pokoju.
- Pozbieraj klamerki.
- Nie.
Matka dalej swoje. Syn swoje. Atmosfera się zagęszcza. Matce to lata, wie, że w końcu Pierworodny i tak posprząta.
- Ty bawiłeś się nimi i dlatego Ty musisz je pozbierać.
- Nie.
I tak w kółko. Matka niewzruszona. Spokojna, głosu nie podnosi. Pierworodny kombinuje jak się da. Sam potyka się o klamerki rozrzucone wśród zabawek, ale żadnej nie podniesie. Nagle ma mnóstwo spraw do załatwienia, nie ma czasu na sprzątanie klamerek. I jeszcze przypomina mu się, że ma przecież "straszne auka", które gdy pojawiło się pół godziny wcześniej było tylko "małym auka", wymagającym małego podmuchania, ale teraz powiększyło się do wielkiej rany ciętej, szarpanej, kto wie czy nie zakażonej czymś przestraszliwym, co może wywołać potworne komplikacje, a ten paluszek ze "strasznym auka" to ani chybi, zaraz odpadnie.
I jak tu myśleć o czymś tak prozaicznym, jak zbieranie klamerek do koszyka? No jak?
A Matka dalej niewzruszona.
W międzyczasie dzwoni Ojciec.
- Każ mu pozbierać klamerki.
- Dawaj go. Synek pozbieraj klamerki.
- Nie.
- Ty bawiłeś się klamerkami i dlatego teraz Ty musisz je pozbierać.
- Nie.
itd. Słuchawka wraca do Matki.
- Tak że tego... widzisz jaką mamy tu atmosferkę.
- Widzę, widzę. Dobra, wyluzuj!, Matka...
- Ale ja jestem wyluzowana. TO ON MNIE WKURZA.

I w tym momencie spłynęła na Matkę ta niepodważalna prawda. Matka już wie. Nie ma wątpliwości.
Co zrobić, by być wyluzowaną matką?
I rodzicem w ogóle.

?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?
?


Mieć dzieci tylko w wyobraźni.


czwartek, 10 kwietnia 2014

To co dzisiaj czytamy?



<ziew>

Niniejszym minął nam właśnie 100. wieczór z czytaniem na dobranoc "Ciekawskiego George'a".

SETNY.

Ciekawski

Sto!

George

Jedynka i dwa zera!

dostaje

Liczba trzycyfrowa!

medal

Żyjemy.
Ale nadzieja umiera.
A mówią, że ostatnia.
Matka głupich.

Po 100 dniach nawet Napoleon się poddał.
A co dopiero zwykła Matka.

Nie ziewam już po drugim zdaniu. Ziewam w trakcie pierwszego. A brzmi ono: "To jest George". Ziewam nawet, pisząc to zdanie. Ziewam, kiedy w ciągu dnia pomyślę, że będę to zdanie czytała wieczorem. Zie-eeeeeeeeeee-wam.


* Pisanie postu musiano przerwać z powodu zbyt częstego ziewania.


</ziew>


środa, 9 kwietnia 2014

Badanie rozwoju dzieci do lat dwóch przy pomocy podstawowych sprzętów AGD

Jedni używają siatek centylowych. Inni naklejki z żyrafą przyklejonej do szafy. Jeszcze inni tradycyjnie, długopisem lub scyzorykiem, zaznaczają na framudze drzwi. Są też tacy, którzy wyspecjalizowali się w przeróżnych psychotestach i zadaniach sprawdzających koordynację oko-ręka, ręka-noga, noga-oko, ręka-oko-mózg na ścianie. Matka od samego początku rozwój swojego dziecka ocenia przy pomocy odkurzacza.
Tak, dobrze przeczytaliście. Odkurzacza. Zelmera dokładniej, ale to prawdopodobnie bez znaczenia. Tak więc ocenia Matka rozwój swojego dziecka przy pomocy odkurzacza. I wniosek ma taki: dziecko się rozwija. Czyli, że dobrze. Są też inne wnioski, na przykład: wraz z rozwojem dziecka wprost proporcjonalnie rośnie częstotliwość odkurzania, wydłuża się czas tegoż odkurzania, rosną rachunki za prąd, a powierzchnia wymagająca odkurzenia jest traktowana coraz bardziej, jak to się mówi, po macoszemu (choć tak naprawdę to po synowemu).
Ale po kolei. Bo Matka od wniosków zaczęła. A przecież jak się bada to wnioski winny być wysnute na końcu. Już trudno.
Matka bada poprzez obserwację. Toteż opowie Wam, co przez ostatnie dwa lata z hakiem zaobserwowała.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Cud

Też tak macie? Patrzycie na swoje śpiące dziecko i myślicie: "Jakie ono jest doskonałe. Nieziemskie. Jak to możliwe, że jest moje?"
Fakt, porysował dziś Syn ścianę różową kredką i upierał się, że narysował auto. Nawet koła pokazywał. W tym miejscu serdecznie dziękuję producentowi farb Dulux - naprawdę są zmywalne. Fakt, właził kilkukrotnie na kuchenną szafkę i na stół. Zgadza się, że trzy razy zrzucił dekoder od telewizora, za każdym razem wszystko rozłączając, w tym internet. I trzy razy urządził awanturę o to, że Matka nie pozwala mu samemu otwierać lodówki. I ze dwadzieścia razy kazał wyciągać resoraki spod kanapy albo spod swojego łóżeczka. I napierdzielał tymi resorakami w podłogę. I miską rzucił po kolacji...
Ale kto inny potrafi tak przytulić i tak buziakami obdarować? I zaczynać od tygodnia każdy dzień, zaraz po obudzeniu, od opowiedzenia jak to zrobił sobie "auka" w rączkę (mały terminator nawet nie zwrócił uwagi, że sobie to "auka" zrobił, nie zapłakał nawet, dopiero po kilku godzinach ktoś zauważył, że po upadku na spacerze ma strupek na nadgarstku - nie przeszkadza mu to jednak w opowiadaniu kilkanaście razy dziennie jaki to dramat przeżył).
Też tak macie, że wieczorem, po przeczytaniu na dobranoc po raz 97. tej samej książki, kiedy dziecko zasypia już przy 20. stronie, a Wy, mimo własnego zmęczenia, dalej przy nim siedzicie, gapicie się na nie jak na cud świata i myślicie: "Jakie ono jest doskonałe. Nieziemskie. Jak to możliwe, że jest moje?". Też tak macie? Napiszcie, że tak. Że też macie takiego bzika na punkcie własnych dzieci. Że nie tylko ja. Napiszcie.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Okołourodzinowo - post pełen podtekstów i zgorszenia

Matka spanikowana, że 1 w nocy a ona nadal w ciemnym lesie z tortem. Nim pozwala zmęczonemu Ojcu pójść spać, zarządza jeszcze ugniatanie żółtego lukru (Jeśli ktoś nie wie o co chodzi z lukrem, to kieruję do poprzedniego postu ----> O TU!).
Matka (na poważnie): W porównaniu z innymi ten żółty jakiś dziwny, co nie? Tyle się go ugniata a on ciągle twardy.
Ojciec, miętosząc półkilogramową kulkę (beznamiętnie, ze zblazowaną miną, ale z ewidentnym podtekstem): Czy ja wiem? Zależy co kto sobie wyobraża...

***
- Chcecie po ciasteczku?
- Pewnie! - zareagowali ochoczo Ojciec i Matka Matki.
- Dobre - pochwalili zadowoleni.
- To fajnie. Ale nie powiem Wam jak się nazywają, bo będziecie kręcić nosem.
- No mów!! - Jedno przez drugie zaczęli nalegać. I tak nalegali, aż w końcu Matka uległa.
- Słodkie ci*ki. (Cenzura ze względu na przytłaczającą ilość spamu, która pojawia się po użyciu każdego słowa, które "może się kojarzyć")
- I powiedz Mamcia, czy ONA jest normalna??? - Zięć jak zwykle pielęgnował komitywę z teściową.
- Nie martw się, Twoim rodzicom nie powiem. A mojemu Synkowi upiekę jeszcze raz takie na wieczór kawalerski ;-)

***
Wieczór po przyjęciu urodzinowym.
Rozpoczyna się szykowanie Pierworodnego do kąpieli. Matka stawia jego kubeczki na kanapie.
Matka Chrzestna (z jednoczesnym rozbawieniem i przerażeniem w głosie): Nie wierzę, TO naprawdę się dzieje...

***
A poza tym Chrzestna, czyli Ciocia Ania, rządzi i wymiata. Według Pierworodnego wszystkie prezenty jakie otrzymał z okazji urodzin są właśnie od Niani. Dopiero po trzech dniach dał sobie wytłumaczyć, że aż taka hojna Niania nie była a inni również o nim pamiętali. Nianię słyszy teraz Matka na każdym kroku. Kiedyś Pierworodny dostał od Cioci zestaw klocków LEGO z figurką policyjnego motoru, od tamtej pory motor nazywany jest nie inaczej jak niania. A jako że na ulicach sezon motorowy właśnie się rozpoczął, to na każdym spacerze po kilkadziesiąt razy słyszy się teraz niania. Sama figurka też cieszy się wśród zabawek Pierworodnego dużym powodzeniem, ale od ostatniej wizyty Cioci przeżywa zabawowe oblężenie.
I jeszcze nie koniec. Dźwięk domofonu.
- Tata! tata!
- Nie, kochanie. To nie tata, tata jest jeszcze w pracy.
- Baba!
- Nie, babcia pojechała już przecież do domu.
- Niania!!!!
I tak w kółko. Jak nie Ojciec albo Matka Matki to na pewno Niania.
Pod blokiem sąsiad stawia nianię, na spacerach co i rusz przejeżdża niania, przeglądanie książeczek - niania, kolorowanka - niania, klocki - niania, pociągiem jedzie się do Niani, a jak przyjechała Niania to były pięknie umyte ząbki...

To powoli robi się nie do wytrzymaniania.

***
- A ile masz latek?
Buzia wypchana parówką nie jest w stanie powiedzieć, ale wystawiona rączka trzymająca ostałą połowę wieczornej przekąski wystawia dwa paluszki - mały i wskazujący.
Taki malutki hardcorek a'la dwulatek.
Mamusi Synuś :-) Tatuś był zgorszony.