W ramach powtórki z rozrywki Matka postanowiła ponownie spędzić dzień z Synem Pierworodnym u swojej Matki.
A jako że uczy się na błędach, tym razem jakoś szczególnie nie nastawiała się, jak tydzień wcześniej, na to, że wyrobią się na autobus na 10:06.
I tak znów mamy piątek. Dzień jak co dzień. Tylko pogodna gorsza niż tydzień temu. Znów autobusy o 9:06, 10:06 i ostateczna ostateczność o 11:36.
Pierworodny znów dłużej pospał, więc 9:06 odpadła w przedbiegach. Obudził się w doskonałym humorze i dał Matce powylegiwać się jeszcze ze 20 minut w łóżku. A zanim ostatecznie wstali podał jej smoka w celu odłożenia na półkę. I tym razem Matka zapamiętała, że go tam kładzie. Na spokojnie zjedli śniadanie, które oczywiście przez ten spokój trochę się przedłużyło. Wszystko na spokojnie sobie popakowali zapominając TYLKO jednej rzeczy. O! już 10-ta? No trudno, mamy jeszcze jeden autobus. Buty i wszystkie graty były na swoich miejscach, więc udało się wyjść z domu na tyle wcześnie, że gdy na dole spotkali sąsiadów i zostali poinformowani o tym, że pada deszcz (nic nowego ostatnio), na spokojnie mogli zaczekać na windę i wrócić do mieszkania po folię na wózek i parasol. Potem na spokojnie udali się na przystanek i AŻ 6 minut czekali na autobus.
Przyjechał najbardziej gburowaty kierowca jakiego Matka w życiu poznała (między innymi dlatego ta godzina odjazdu jest traktowana przez Matkę jako ostateczna ostateczność). Zawsze robi jej jakieś problemy, jest opryskliwy, a przy wnoszeniu wózka wyręcza się pasażerami. Tym razem był miły i uczynny i aż sam się rwał do wnoszenia. Matka pomyślała: Oho, to chyba ta pogoda. Gdy aura odzwierciedla stan duszy pana kierowcy zaraz staje się on szczęśliwszym człowiekiem. Jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie o to chodziło. Autobusem jechała też kontrolerka biletów, która prawdopodobnie kontrolowała też jego pracę. Tak się chłopina zestresował, że wydrukował Matce bilet na dobrą trasę tylko w odwrotną stronę i modlił się całą drogę, by pani kontrolerka nie zauważyła, poza tym zdobył się na "proszę", "dziękuję", "do widzenia", a nawet na coś na kształt uśmiechu. Matce tym samym jeszcze bardziej poprawił i tak doskonały nastrój.
U Babci Pierworodny był wnukiem idealnym. Jak zwykle był zachwycony zmianą otoczenia, niczego nie zdewastował, babciny obiadek pochłonął w ilości, której nie powstydziłby się przedszkolak z grupy starszaków, i to taki ze zdrowym apetytem. Na spacerze wzbudzał zachwyty, co jak zwykle przyjął ze stoickim spokojem, jaki on śliczny, jak pięknie ubrany, chodź zobacz jaki ładny chłopczyk, a jaki fajny - nasłuchała się Matka od znajomych i obcych. Przez cały dzień nawet nie zapłakał, nie licząc porannego wypadku z rowerkiem przy próbie jeżdżenia nim po domu, ale i tak bardzo szybko się uspokoił. Ani jednej histerii o byle gówno. A smoczek dostał dopiero wieczorem w drodze powrotnej.
Dziecko doskonałe.
Czasami się trafiają takie dni z dziećmi doskonałymi :) szkoda, że tak rzadko :D
OdpowiedzUsuńmoze juz wyrasta w buntu dwulatka ;)
OdpowiedzUsuńNiestety, wygląda na to, że właśnie z impetem w niego wchodzi. Dlatego, tak bardzo, docenia się takie dni.
OdpowiedzUsuńWięcej takich Ci życie!
OdpowiedzUsuńTa, wyjazdowe dżieci są zawsze doskonałe! A cała reszta domowych prayjemnosci jest oczywiscie dla nas ;)
OdpowiedzUsuń