wtorek, 29 grudnia 2015

Dialogi świąteczne A.D. 2015




Dobry chłopak był i mało pił

Zorientowanym przypomnę, niezorientowanym wyjaśnię, iż Syn Pierworodny i Ojciec Pierworodnego mają tak samo na imię. Dotychczas raczej nie przysparzało to żadnych kłopotliwych sytuacji i dużego zamętu. Może jedynie, gdy Matka coś opowiada, dostrzega czasem zdezorientowanie na twarzy słuchacza i spieszy z wyjaśnieniem o kim mowa, bo w przeciwnym razie, zważywszy na różnicę wieku między Ojcem i Synem, historie tworzą się nazbyt fantazyjne, nawet gdy mowa o zwykłych zdarzeniach dnia powszedniego.

Aż tu nagle w Święta...

Matka Matki, najpierw zwracając się do zięcia po imieniu, głośno pyta:

-  (...), chcesz piwo?

Na co odzywa się siedzący obok Ojca Syn Pierworodny i z zatroskaną miną, tak, jakby nie chciał urazić Babci, smutno odpowiada:

- Ja nie mogę...


Jakie dobre dziecko ;-)

- Bardzo dobrze, Synuś. I tak masz odpowiadać jeszcze przez najbliższych 15 lat. - Musiała swoje dodać Matka.



Ostatnia wola

W mieszkaniu Matki Matki.
Podchodzi Ojciec Pierworodnego do lodówki. Zamiast ją otworzyć, zaczyna czytać na głos jakąś przyczepioną magnesem do drzwi listę zakupów ze sklepu budowlanego:

- "Wentylator, uchwyt nad wannę, drabina...". A Ty co? - zwraca się do teściowej. - Testament piszesz?



Idź tam, gdzie wzrok nie sięga

Podczas świątecznego spaceru Pierworodny tak szalał, że w drodze powrotnej nie miał już siły przebierać nogami. Ojciec wziął więc go na barana.
Syn szczęśliwy i przejęty. Po przejściu paru metrów, na komendę, aby trzymał się mocno, złapał Ojca za głowę, zakrywając przy tym dłońmi jego oczy.

- Ale nie możesz zakrywać mi oczu, bo nie widzę dokąd idę - tłumaczył Ojciec.

- Ja widzę, tata. Dobrze idziesz.


Cholera, ma zadatki na polityka. Gdzie popełniłam błąd?



Całe życie z wariatami

Zaraz po śniadaniu, którego Pierworodny w zasadzie nie zjadł (1 pieróg, szaleństwo), za to chętnie zastąpił je sobie słodkim Danio, poprawił bananem i kilkoma cukierkami-żujkami, dała mu Babcia ze swojej szafki na słodycze ciastko - Lubisia. Bo przecież chciał.
Pierworodny ciastko schował do zabawkowej walizki.
Matka spojrzała znacząco w stronę swojej Matki. Znacząco, czyli że z wyrzutem.

- No co, przecież i tak teraz nie zjadł.

- Teraz nie, bo jest pełen. Przypomni sobie o tym ciastku, gdy tylko będziemy siadać do obiadu. - Babcia nie uwierzyła.

Dwie godziny później, gdy tylko zaczął się temat obiadu, Pierworodny oznajmił, że on jeść nie będzie i pobiegł po swoją walizkę.

- Powiedziałabym "A nie mówiłam", ale są Święta, wiec nie będę złośliwa - mruknęła Matka, mimo wszystko rozbawiona sytuacją.

- Skąd mogłam wiedzieć, że tak będzie? - Babcia udawała niewiniątko. - Myślałam, że zostawi sobie na po-obiedzie, albo na jutro, albo najlepiej, jak będziecie kiedyś wracać z przedszkola... - Babcina wizja, dotycząca trzylatka będącego w posiadaniu ciastka, zaczynała już mocno trącić science-fiction.

- Taa, najlepiej 29 grudnia - przerwał jej Ojciec Pierworodnego. - Między środą a czwartkiem, w godzinach od  9:00 do 11:00. I kiedy Słońce będzie w znaku Wodnika.


I jak tu wychowywać dziecko, kiedy za jego plecami Babcia Ojcu język wytyka?


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Przepis na Wyluzowane Święta




Udało się! Wreszcie się udało! Pierwszy raz od lat!
Nie wrobiła Matka samej siebie w organizowanie Świąt dla całej rodziny! Jupiii!!!
Pierwszy raz od wieków pojechała na gotowe. Hurrrraaaa!!! Pierwszy raz odpuściła sobie sprzątanie i zaglądanie w kąty, w które normalnie nie zagląda przez cały rok. Da siiiiięęęę!!!

W udziale przypadło tylko przygotowanie ryby po grecku i zrobienie ciasta. Do tego pieczenie pierników. I barszcz. Uszka kupne (jak szaleć to szaleć).
Czyli tyle co nic.

Jeśli chodzi o pierniki, jak zwykle się popisała - tym razem zapominając o wyrobionym i czekającym w lodówce cieście. Miało leżeć 12 godzin. I leżało. Do tego plus/minus 5 dni. Albo 6. Wyszły najlepsze w historii kulinarnych potyczek Matki Wyluzuj!

Ha! Nagle się okazało, że można spędzić Wigilię bez padania twarzą na obrus z siankiem, bez podpierania brody sztućcami do ryb, bez uprzedniego nawrzeszczenia na przynajmniej połowę rodziny, bez stresowania się pstrągami (jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało), bez myślenia o serwetkach, polerowania łyżeczek, wycierania kurzu ze wszystkich żarówek w domu (tak, naprawdę to robię), bez kitrania jedzenia po kątach, bo przecież żadna lodówka tego nie wytrzyma, bez szukania w ciągu dnia 10 minut na prysznic, by zmyć z siebie zapach kapusty, bez nerwówki, bo teściowie znów przyjechali godzinę przed czasem...

Samodzielne tworzenie magii Świąt jest przereklamowane!

Doskonałym na to dowodem była zeszłoroczna Wigilia, kiedy to udało się Matce koncertowo spier...niczyć KAŻDĄ potrawę. Poza tym ziewać nad grzybową, a przy deserze i kawie już nie panować nad zamykającymi się oczami. I pokłócić się z Ojcem Pierworodnego, który nawet gdy Matka jest spokojna, staje się nerwowy na samą myśl, że Matka zaraz będzie nerwowa, bo przecież w Wigilię zawsze jest.

No dobra, przesadzam. Każdą potrawę, poza jedną.

Jest jedna taka, która zawsze się udaje...
Kto wie, czy to nie ta najważniejsza.
Właściwie mogłaby nosić nazwę "Magia Świąt", choć Matka ze swoją Matką często łobuzersko zwą ją "deserkiem".

Wiecie, to taka wyjątkowa potrawa, którą warto przyrządzić już na początku przedświątecznych przygotowań. Ale doskonale sprawdza się także po Świętach, by przedłużyć sobie ich atmosferę. Zdecydowanie pomaga w odnajdywaniu w sobie świątecznego nastroju, uzdrawia przedświąteczną gorączkę, koi nerwy przeciążone nadmiarem świątecznych przebojów usłyszanych z głośników w galeriach handlowych... Pomaga zapomnieć o przedświątecznych porządkach i sprawia, że okna są jakby czystsze, więc spokojnie mogą poczekać do wiosny. W Święta pomaga w bezbolesnym przetrwaniu kurtuazyjnego podtrzymywania kontaktów z członkami rodziny, z którymi niekoniecznie ma się ochotę podtrzymywać kontakty. Pomaga z uśmiechem przejść przez rozpakowywanie kolejnych nietrafionych prezentów. Rozgrzewa przed pasterką. I po. Smakuje jak skrzyżowanie piosenki "Last Christmas" z filmem "Love Actually" ("To właśnie miłość"). Wygląda jak niebo w kolorze cappuccino, a pachnie niczym pracownia elfów w domu świętego Mikołaja.

Wyjątkowe w przypadku tej jednej potrawy (która, podkreślam, zawsze się udaje) jest też to, że zamiast krzyczeć: "Zostaw, to na Święta!", pomyślisz: "Trzeba będzie dorobić".

Jest tylko jedno "ale". Warto kosztować, ale lepiej nie objadać się bez opamiętania, bo możemy mieć problem ze zliczeniem 12 potraw na stole, a zwierzęta naprawdę zaczną mówić ludzkim głosem.

Uwaga! Po raz pierwszy na blogu Matki Wyluzuj! przepis kulinarny.

Świąteczny likier - Irish Cream, czyli poczuj w sobie magię tych Świąt

Potrzebujesz:

❄ 2 szklanki śmietany kremówki
❄ podwędzić dziecku 2 paski czekolady - jeden pasek zjeść w ukryciu, drugi (4 kostki) potrzebny jest do przepisu 
❄ 2-3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
❄ szczypuszki, czyli trzy puszki mleka skondensowanego słodzonego (1 puszkę warto zastąpić karmelem/kajmakiem w puszce - będzie jeszcze bardziej mmmmm)
❄ łyżeczkę ekstraktu z wanilii
❄ ok. 2 szklanek whisky, czyli tak właściwie to ok. 0,5 l

Do roboty! Będzie gotowe szybciej niż myślisz. Przygotowanie zajmie Ci mniej czasu niż zmarnowałaś/-eś na przeczytanie tego postu ;-)

1. Pół szklanki kremówki podgrzać.
2. Rozpuścić w niej czekoladę i kawę.
3. Zmiksować z pozostałymi składnikami.
4. Przelać do karafki albo bajeranckich butelek i odstawić na kilka godzin do lodówki (tam też przechowywać).

Voilá!

Podziękujecie po pierwszym kieliszku.

wtorek, 22 grudnia 2015

Nasza Pani kochana




Od dawna zabierała się Matka do napisania czegoś o zmianie przedszkola. W myślach się zabierała. I ciągle w tych myślach wychodziły jakieś elaboraty pełne plusów i minusów, porównań starego z nowym, punktów, podpunktów i przypisów, opinii ekspertów i wspomnień z własnego dzieciństwa. Nu-da. A w ogólnym podsumowaniu chodzi przecież tylko o to, że stare przedszkole nie było fajne, a nowe jest. Chodzi o to, że żadne przedszkole nie jest idealne w każdym calu, ale ważniejsi od pięknych ścian, nowych zabawek i gadżetów są zawsze ludzie.
A na ludzi to teraz pięknych trafili...

I tak, we wrześniu, Matka pokochała miłością szczerą, czystą i pełną zaufania nową wychowawczynię Pierworodnego. Pokochała tak, jak tylko może pokochać matka przedszkolankę swojego dziecka. Na tyle, na ile pozwalają na to zdrowy rozsądek, ogólne obyczaje i normy zdrowych kontaktów międzyludzkich. Nie ma sensu pisać za co, bo za całokształt. Za to, że to "coś" poczuła od pierwszego wejrzenia. Za to, że Pierworodny też to poczuł.

No dobra, z tymi normami to tak na granicy, bo najchętniej Matka przysposobiłaby tę kobietę, przyjęła do rodziny jak swoją i uprosiła, aby ich wszystkich wychowała. A to już chyba wymyka się regułom prawa.

Ale, co by nie pisać, nie zrozumiecie jak bardzo ceni Matka pracę, zaangażowanie i pasję Pani Przedszkolanki, jeżeli nie uruchomicie wyobraźni.

Wyobraźcie sobie, że Matka tak ceni pracę, zaangażowanie i pasję Pani Przedszkolanki, że prawie nie słyszy wyimaginowanego dźwięku tłuczonego szkła, symbolizującego emocjonalne rozbicie na kawałki matczynych standardów komunikacji z dzieckiem, nie słyszy młota pneumatycznego, będącego metaforą niszczenia zakorzenionych w umyśle ideałów językowych, nie odczuwa tarana rozbijającego mur tuż przy jej skroni, oznaczającego po prostu werbalne walnięcie obuchem w łeb, ani nawet kredy skrobiącej o tablicę, wywołującej ogólną irytację, czy cichutkiego stukania kości (to Mickiewicz przewraca się w grobie)... Nic z tych rzeczy, kiedy Pani Przedszkolanka mówi do Pierworodnego i reszty jego grupy: "włanczać", "cofnij się do tyłu", "usiądź się" albo "wisionka".

Dla porównania, własnemu mężowi, czy rodzonej matce, na taką stałą swobodę językową w obecności Syna by nie pozwoliła. Za to gdy Pani Przedszkolanka opowiada o tym, jak Pierworodny chętnie "włancza" się do zabawy, Matka ma takie zen, że mało brakuje, aby przysiadła sobie w lotosie. Bo jak on się włancza to Matka jest szczęśliwa, i jak nikt Matce nie wmawia, że jej dziecko jest ciche, spokojne, wycofane i nieśmiałe to Matka sama się wycisza i uspokaja, a jak widzi Pierworodnego, który po przekroczeniu przedszkolnych progów, czuje się jak u siebie i nie trzyma kurczowo jej nogi, tylko, nie oglądając za siebie, biegnie po schodach do sali, wie, że będzie tam bezpieczny.

Z kolei resztę pań z przedszkola Matka tak lubi, że za każdym razem wybacza im, gdy odbierając Syna, widzi go z koszulką wepchniętą głęboko w spodnie i jego luźnymi dresami z obniżanym krokiem podciągniętymi niemal po pachy.

Sami widzicie, że potrafi Matka wyluzować ;-)

piątek, 18 grudnia 2015

Gadka trzylatka #4

Gadka trzylatka #1 #2 #3

A dziś dialogi "poprzedszkolne". Czyli umęczony życiem Syn w akcji.


Negocjacje

Po powrocie do domu Matka w nieskończoność przypomina Pierworodnemu o konieczności zdjęcia butów i kurtki. Za każdym razem. Nie ważne czy wychodzili z domu na 5 minut, czy nie było ich cały dzień. Za każdym razem. Każdym. Po czterdzieści razy. Co najmniej. Bo Syn Pierworodny za każdym razem zaraz po wejściu do mieszkania ma minimum dwadzieścia siedem ważniejszych rzeczy do zrobienia niż zdjęcie butów i kurki. Za każdym! I biega w tych butach po pokoju, szuka czegoś, włazi na kanapę, sprawdza co za oknem, inwentaryzację zabawek robi. A kurtki nie zdejmuje, bo mu podobno zimno, butów - bo go rączki bolą, albo nóżki, różnie bywa.

Powtarza więc Matka, po raz trzydziesty dziewiąty, by Syn krzątający się po przedpokoju zdjął wreszcie buty i kurtkę. A od pierwszego powiedzenia do tego trzydziestego dziewiątego powtórzenia głos Matki na tyle przybrał na sile, że Pierworodny w końcu zrozumiał, że żarty się kończą - usiadł na podłodze i zerknął w stronę butów na swoich stopach - chociaż tyle, bo tu już podjęte wysiłki się skończyły.

- Zdejmij buty i kurtkę! - Czterdziesty raz.

- Ale mama dim! - zaczął negocjacje Syn.

- Co mama?

- Dim.

- Dym?

- Tak, dim.

<myśl, Matka, myśl>  <dym???>  <dym, dym, dym>

- Aaa!!! - przyszło olśnienie. - Mama ma Ci zdjąć KOMIN?

- Tak.

- Dobrze. Tylko zdejmij buty i kurtkę. - Czterdziesty pierwszy.



Przedobrzył

Po przedszkolu zakupy w centrum handlowym. Najgorsze z najgorszych. Czyli buty dla Pierworodnego. I jeszcze kapcie - w razie jakby wszystkim mało było wrażeń na jedno popołudnie.
Zbyt duża ilość bodźców w galeriach handlowych działa na Syna pobudzająco, w związku z czym jemu trudno zapanować nad emocjami, a Matce trudno zapanować nad nim. Dopóki nie demoluje sklepu, w przerwach między przymierzeniem jednego a drugiego buta, pozwala Matka Synowi biegać wokół sklepu, w którym akurat są jedynymi klientami. Nawet kiedy Pierworodny ma sprawdzić, jak mu się chodzi w wybranej parze, nie chodzi, a pędzi przed siebie, zapominając że coś w ogóle ma na nogach. W końcu udało się go posadzić. Akurat ma założoną parę wstępnie przez Matkę wybraną, by ją kupić.

- I jak się czujesz w tych butach?

Twarz Syna stopniowo przybiera zbolały wyraz człowieka obłożnie chorego.

- Niedobzie - odparł, po czym spogląda Matce głęboko w oczy i rozpoczyna atak udawanego kaszlu.

Tak ewidentnie symulowany, że z postawieniem diagnozy nie miałby problemu nawet dr. Martens.



Kto krzyczy ten ma rację

Tamtego dnia, od powrotu z przedszkola wszystko po kolei stawało się powodem do łez, krzyków, histerii... Choć nadrzędną przyczyną tego stanu rzeczy było po prostu zmęczenie. Najpierw 15 minut płaczu dlatego, że trzeba się rozebrać. Później 10 minut o to, że obiad nie taki jak wczoraj - wczoraj był dobry, więc ten dzisiejszy na pewno nie będzie smaczny (ot, taka logika). Następnie 20 minut histerii o to, że Ojciec ośmielił się usiąść na kanapie, na której Pierworodny leżał, a leżeć chciał SAM. W końcu, już po wstępnym uspokojeniu emocji, darcie paszczy o bajki:

- Ja chcę MiniMini!!! - łkając, wrzeszczał Syn tak, jakby do tej pory kreskówki były mu puszczane jedynie w pierwszy piątek miesiąca, a nie kilka razy dziennie, jakby musiał o nie co najmniej walczyć.

Tłumaczy więc Matka, że włączy dopiero, gdy Syn się uspokoi i bez krzyków poprosi o bajki. Syn zawzięcie powtarza swoje:

- Ja chcę MiniMini!!!.

Matka i Ojciec swoje. Wydobywając najbardziej ukryte pokłady stoicyzmu. Na różne sposoby tłumaczą Pierworodnemu błędy w jego przekazie werbalnym.

- Czy w tym domu ktoś krzyczy? - zapytał wreszcie Ojciec najspokojniej, jak tylko mógł. Choć w uszach Matki zgrzytnęła nieścisłość w postawionym pytaniu. Wszak święci z Ojcem nie są i nie ukrywają, że japy od czasu do czasu drą.

- Tak! - odkrzyknął na to Syn, a Matka zbladła, czując, że już za chwilę zostaną im wytknięte wszystkie błędy wychowawcze.

- Ja! - dokończył swoją wypowiedź Syn. Nadal krzycząc.


No. Może dziecko średnio wychowane, ale przynajmniej szczere, samoświadome i nie dusi w sobie emocji. Nad "proszę" się popracuje i będzie cacy.


środa, 9 grudnia 2015

Dlaczego?




Nieoczekiwanie i jakoś tak z dnia na dzień Syn Pierworodny wszedł w okres rozwoju, który można by zatytułować: "Miliard w rozumie", "Wielka gra" albo "100 pytań do...".
Do tej pory zadawał pytania i dziwił się światu z dość umiarkowaną częstotliwością i natężeniem. Bywały pytania niełatwe, choćby o to, jak pan doktor wyjął go z brzuszka albo dlaczego nie ma już czekolady w domu skoro wczoraj, gdy wieczorem szedł spać, jeszcze była. Jednak z większością z nich Matka jakoś sobie radziła.

Przede wszystkim były pytania o to "kiedy" i "jak".

Aż tu nagle Syn odkrył moc jednego konkretnego zaimka przysłówkowego i od tej pory życie Matki nie jest już takie, jak przedtem.

Padło znamienne "DLACZEGO?".

Najpierw jedno, niewinne.
Odpowiedź Matki - spokojna, zaangażowana, wyczerpująca.
Kolejne "dlaczego".
Odpowiedź.
"Dlaczego?". Odpowiedź. "Dlaczego?". Odpowiedź. "Dlaczego?". Odp...

Pierworodny strzela "dlaczego" seriami niczym z karabinu maszynowego. Gdy trafia w Matkę, od razu do głowy przychodzi jej już tylko jedna myśl: "Dobijcie mnie!".

Tak, kiedyś też uważała, że dzieciom trzeba na pytania zawsze odpowiadać, że budzi to w nich ciekawość świata, rozwija je, daje poczucie bezpieczeństwa i wzmacnia więź z rodzicem. Też kiedyś uważała, że kluczowa jest cierpliwość i dobre chęci rodzica. Też kiedyś uważała, że to dobrze, gdy dziecko pyta. Tyle że wtedy dzieci to chyba tylko z filmów znała. Też kiedyś myślała, że będzie matką, która zawsze stara się udzielić odpowiedzi, która nie będzie dziecka zbywać i nie będzie odpowiadać "Bo tak.".

Teraz wie, że się nie da. Wie, że to ona nie da rady. Teraz wie, że zostało tylko udawanie.
Więc udaje. Że daje radę. Udaje, że jest cierpliwa, spokojna i ma dobre chęci. Prawda jest taka, że cierpliwość ulatuje z niej, gdzieś w okolicach szóstego "dlaczego", spokój przy ósmym, a o dobrych chęciach nie pamięta już od czwartego.

Nie zna jeszcze Matka rekordu Pierworodnego, i nie wie, ile razy jest w stanie powtórzyć swoje "dlaczego", ale zapewne kiedyś, by znieść ten czas, policzy. Tak jak wtedy, gdy był noworodkiem i liczyła, aby czymś się zając, przetrwać i nie zwariować, ile dziecko jest w stanie zużyć pieluch w ciągu doby (17), wie też kiedy zużył setną pieluchę w życiu (w 11. dobie), albo, gdy zaczynał mówić i na wszystko odpowiadał "NIE", policzyła, ile razy powtarza to "nie" w ciągu takiego zwykłego dnia (276), albo, gdy miał nieco ponad rok, podczas sprzątania zabawek policzyła, ile już tego stuffu zdążył naciułać. Jak Matka siebie zna, tak pewnie te jego "dlaczego" też kiedyś zliczy.

A teraz uwaga! Matka ma teorię!

Wprawdzie na razie nie wie dokładnie, ile razy dziennie powtarza Syn pytanie "dlaczego"(wiadomo tylko, że jak na możliwości Matki zdecydowanie za dużo), jednak zauważyła pewną prawidłowość. Otóż istnieje jakaś określona liczba pytań "dlaczego", które można zadać ciągiem, a raczej pytań, które można wysłuchać, jakaś maksymalna liczba, której nie idzie przeskoczyć. A każda seria takich pytań, chcąc nie chcąc, musi skończyć się w podobny sposób, choćby się człowiek nie wiadomo jak starał, choćby brnął w to odpowiadanie z nastawieniem heroicznym i przekonaniem, że wytrzyma, że nie polegnie, że się nie złamie. No nie da się. Kiedy pada jedno pytanie to luz. Kiedy po odpowiedzi pada pytanie do tej odpowiedzi, też jeszcze luz. Czasem na tym koniec. Ale kilka razy dziennie Pierworodny się zapętla. Po każdej wysłuchanej odpowiedzi znów pyta: "Dlaczego?". I jeżeli nie uda się odwrócić czymś jego uwagi (na szczęście często się udaje), wtedy biada Matce. Bo z Matki cienias - wymięka, gdy wyniki robią się dwucyfrowe, kiedy mniej więcej po dwunastym "dlaczego?"jej mózg paruje, naleśniki przywierają do patelni, telefon dzwoni, a Pierworodny pyta na przykład o to dlaczego wieczór jest po popołudniu, a nie rano, dlaczego galaretki są na deser, a nie na obiad, dlaczego truskawki są czerwone. A Matka już wie, że cokolwiek odpowie teraz, za chwilę dobrną do tego jednego momentu, kiedy będzie musiała powiedzieć to-jedno-zdanie.

Zasada podobna, jak ze składaniem kartki na pół.
Każdą kartkę, niezależnie od jej wielkości czy gramatury papieru, można złożyć na pół tylko 7 razy. Może to mit, może to prawda, nieważne. Każdy w życiu choć raz, gdy o tym usłyszał, próbował udowodnić, że tak nie jest i ze zdziwieniem stwierdzał, że "O ja pitolę, rzeczywiście siedem!".

Z pytaniami Pierworodnego jest jak z tą kartką. Teoretycznie można na nie odpowiadać bez końca. W praktyce okazuje się, że najszczersze chęci nie wystarczają i kiedyś się kończą. A gdy się kończą, gdy nie można już znaleźć odpowiedzi, kiedy już samemu nie rozumie się, kiedy i w jaki sposób rozmowa dotarła do takiego momentu i nie można przypomnieć sobie od czego w ogóle się zaczęła, kiedy nie można określić czy to możliwe, że pierwszym pytaniem było: "Co będzie na obiad?", skoro właśnie zastanawiasz się dlaczego teraz jest jesień, dlaczego buty są czarne, kanapa brązowa, a mikołajki tylko raz w roku...  Otóż w końcu zawsze następuje taki moment, kiedy człowiek nie jest już w stanie odpowiedzieć na pytanie: "dlaczego" (a przynajmniej nie bez Googl'a i/lub Wikipedii, encyklopedii PWN, Biblii, instrukcji obsługi, atlasu anatomii, leksykonu zwierząt, telefonu do przyjaciela, babci, egzorcysty...) i wtedy pada ta jedna odpowiedź:

"Bo tak ten świat już jest urządzony"

Matka wierzy, że jest to, mimo wszystko, bardziej filozoficzna wersja "Bo tak." czy, tego gorszego, "Bo ja tak mówię!".
Bardziej filozoficzna, czyli znacząca wszystko i nic.
Na szczęście pasująca w większości sytuacji. A zwłaszcza w tych bez wyjścia.

I tylko patrzeć kiedy się zemści.



________________
EDIT:

Już się zemściło się. I to tuż przed publikacją powyższego postu.
Kilka dni temu Pierworodny napisał list do Świętego Mikołaja, gdzie precyzyjnie określił, co chciałby znaleźć pod choinką. Jednym z punktów był robot-auto, czyli "transformers". Tymczasem przyjechała Matka Matki... Babcia jest nadgorliwa w obdarowywaniu swego jedynego wnuka i nie wyobraża sobie, że przy jakimś spotkaniu, mogłaby nie podarować Pierworodnemu nowego auta. Problem w tym, że chociaż mieszka w innym mieście, wnuka widuje często, nawet dwa-trzy razy w tygodniu. Aut dostaje więc Syn od Babci zdecydowanie nieprzyzwoite ilości. A gdzie tu jeszcze inne prezenty, inni darczyńcy... Jeżeli Matka napisze przed wizytą SMS lub cichaczem zadzwoni, by Pierworodnemu niczego nie przywoziła, Babcia jakoś ostatkiem sił potrafi się powstrzymać. Niestety Matka nie zawsze pamięta, że musi przypominać o tym co kilka dni. Babcia traktuje to jako danie jej wolnej ręki. Tym razem Matka Matki bez okazji uszczęśliwiła Pierworodnego autem-robotem (A niech Mikołaj nie ma za łatwo).

Ojciec rozmawia z Synem:

- A pamiętasz, co napisałeś w liście do Mikołaja?
- Tak.
- I czego sobie życzyłeś?
- Rybki, ciuchcia, nowe auto, puzzle z autami...- wymienia po kolei i bez zająknięcia Syn. - I auto-robot!
- Auto-robot? To chyba już nieaktualne, przecież dostałeś od Babci, Mikołaj już chyba nie musi przynosić Ci takiego auta...
- Musi. Będę miał dwa.
- CO?? A to niby dlaczego? Po co Ci drugie?

- Bo tak to już jest - odpowiedział Syn najbardziej poważnym tonem, jaki może przybrać przedszkolak prawiący o sprawach życiowych.