wtorek, 31 grudnia 2013

Na fali świątecznych postów

Uwaga, truizm będzie.
Święta byli i się skończyli. O.
I teraz każdy pisze o tym jak tych Świąt w rzeczywistości nie znosi, ile osób w rodzinie się pochorowało, ile jedzenia zostało, jak ciężko jest wszystko zgrać logistycznie, kiedy wyjeżdża się z dziećmi, że lepiej byłoby zostać w domu, że lepiej jednak wyjeżdżać do rodziny, bo gotować tyle nie trzeba, że dobrze, że już po wszystkim, że szkoda, że już po wszystkim, bo nie zdążyło się odpocząć itd. Ale że jednak nic to, bo koniec roku i już postanowienia trzeba robić. Że schudnę, że blogasek lepszym będzie, że nie będę się tak denerwować, że wybaczę pani z piekarni, tej co mnie na bułce orżnęła i jeszcze przestanę obgryzać paznokcie.

Matce w sumie o Świętach nie chce się pisać. Jednak czuje, że powinna. W końcu każdy jest ciekawy, co też zaskakującego w tym roku przyniósł jej Święty Mikołaj. Napisze, napisze. Ale jeszcze trochę postara się podtrzymać napięcie. Tak łatwo nie będzie, i u Matki trzeba przejść najpierw przez obowiązkową relację świąteczną.

Matka postanowień noworocznych nie robi. Kiedyś próbowała. I tak tego palenia nigdy nie rzucała. Więc po co? Niczego innego z listy też nie odhaczała. Dała sobie spokój z postanowieniami. Swego czasu robiła, zwykle w ostatni dzień grudnia, podsumowanie roczne. I sprawdzała na kartce, czy więcej wyszło plusów czy minusów. To lepsze było. Ale jakoś zwyczaj został zapomniany. W sumie szkoda.
Skoro więc o postanowieniach nie będzie, planów sylwestrowych Matka ma tyle, że mogłaby ankietę na blogu zamieścić, aby czytelnicy pomogli jej wybrać, czy lepszy będzie Disko Sylwek z Dwójką, czy jednak wypatrywać gwiazd z programu X-factor na TVNie, a może powtórzyć sobie na głos wszystkie kwestie z "Seksmisji"? No nie wiem, nie wiem, nie wiem... Skoro więc i o tym nie będzie, to wróćmy już do tych Świąt.

Ogólnie rzecz biorąc, Matka Święta lubi. Niestety, aż za bardzo. Co roku tak się nakręca, że im bliżej Wigilii tym bardziej nerwowo wokół Matki się robi. Bo tak się starała, tak się starała, a znów ze wszystkim się nie wyrobiła. Co z tego, że w najdalszych zakamarkach szuflad lśni czystością, jak odkurzyć mieszkania nie zdążyła. I znów coś idzie nie tak od samego początku. I zawsze jakaś potrawa nie wyjdzie. I zawsze, chociaż prezenty niby są kupione, a przynajmniej wymyślone, już na kilka tygodni wcześniej, to jakiś jeden trzeba kupować 24 grudnia i tracić pół dnia zaplanowanego przecież od rana w najdrobniejszych szczegółach. Zawsze.
Ale w tym roku miało być inaczej. W tym roku Matka miała wyluzować. Na wigilię do rodziny pojechać. W domu nic specjalnego, tylko odgrzewać, żadnych obrusów, sianka, serwetek, wyciągania sztućców do ryb... Swojsko i bez ceregieli.
Matka myślała, że jest cwana. I że się w tym roku urządziła, już ręce zacierała. Ale rodzina okazała się cwańsza. I na tydzień przed wyszło na to, że to Matka Święta organizuje. Matka i Syn Pierworodny, bo Ojciec w pracy do ostatniej chwili. A można sobie wyobrazić jak bardzo pomocny jest niespełna dwulatek przy przygotowaniach do Świąt. Pierniki, od zagniecenia ciasta do wyciągnięcia ostatniej partii z piekarnika, piekła Matka z Synem Pierworodnym jakieś 7 dni. Taki był pomocny. A ozdabiała o wpół do trzeciej nad ranem, gdy wreszcie uporała się z wszystkim innym. Na kwestię sprzątania lepiej spuścić zasłonę milczenia.
A' propos... Matka, jak wiadomo mieszka w wieżowcu. Wieżowiec liczy sobie około 70 mieszkań. Z czego blisko 2/3 posiada balkony. Zgadnijcie: ile balkonów rok w rok jest upitolonych lampkami?
Odpowiedź brzmi: jeden!
A teraz zgadnijcie: który?
Brawa dla pani, która jako pierwsza powiedziała, że ten, który sąsiaduje z oknem w kuchni Matki!!!
To teraz wyobraźcie sobie, że Matka ma kuchnię otwartą na mieszkanie. Niebieskie lampki palą się od zmroku do południa. Wieczorami w sumie nie trzeba zapalać światła, niby taka oszczędność. Do łazienki w nocy bez potykania się można trafić. Ale, kuźwa, przez te cholerne lampki, nie tylko w dzień, ale nawet wstając w nocy, widzi się, że tego jednego okna nie zdążyła Matka umyć na Święta.
I jeszcze paru innych rzeczy nie zdążyła zrobić.
Ale Święta były miłe. Bardzo. Choć jak zwykle 3 obrusy upieprzone barszczem. Gdyby nie Matka Matki, nie byłoby opłatka, bo na złość sprzedającemu Matka nie kupiła, myśląc, że nie będzie potrzebny skoro miała wyjechać. Bigos jakiś gorzki wyszedł. Za to pierogi pierwsza klasa. Ryby po grecku jak zawsze za dużo. A zupa grzybowa podbiła serca wszystkich. Czerwony barszcz za to podbił serce Syna i od barszczu zaczynał każdy jeden posiłek w trakcie Świąt (Co on ma z tymi burakami?). Szopki w kościele Pierworodnemu Matka nie mogła pokazać, bo jak poszła z nim w Wigilię to kościół zamknięty - zakonnica kwiaty układała. Można tak zamknąć kościół w Wigilię? Matka się nie zna.
Za to szopkę stojącą na Rynku, taką z żywym inwentarzem - osioł sztuk 1, kozy sztuk 2, owce sztuk 2 - Pierworodny zna już jak własny dom. Kozę z Matką karmił marchewką, piszczał na widok każdego jednego zwierza (Boszzzz... czy to normalne, że wszystkie dzieci zawsze takie ciche a ten się ciągle drze jakby z buszu wybiegł?). W każdym razie świąteczne spacery zaliczone.
Prezenty w tym roku, ogólnie patrząc, też bardzo udane. Rodzice Ojca, o dziwo, zapytali co Matka z Ojcem chcieliby dostać. Brat Ojca też zapytał. A jak mu Matka napisała, co by chcieli, odpisał, że ma już kupione.
Naprawdę liczył na to, że Bratowa napisze mu, że od dawna marzy o biografii "Kate - Księżna Cambridge"? Naprawdę?

niedziela, 29 grudnia 2013

Dialogi przedświąteczne po Świętach




1.
Buszuje Matka w sklepie na dziale z płytami CD, w sensie, że z muzyką. I taką oto słyszy rozmowę małżeństwa w średnim wieku:

Ona: Dobra, tę na prezent już mamy. Jeszcze jakieś kolędy do Wigilii mieliśmy wziąć.
On (wyraźnie się spiesząc): To może być.
Ona: Krajewski?
On: Krajewski.
Ona: Ale to nie są kolędy.
On: A co za różnica? Cokolwiek Krajewski śpiewa brzmi jak kolędy.
Ona: Ale przecież do Wigilii mieliśmy coś wziąć.
On: No tak.
Ona: Kolędy.
On: Mówię Ci, Krajewski dobry będzie, nikt nie zauważy, będzie jakby leciały kolędy.

I wzięli Krajewskiego.



2.
Rzecz się dzieje w pracy Matki Matki. Jakoś w listopadzie, dobry miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia.

Koleżanka Matki Matki rozmawia z mężem przez telefon. Skrót:

Ona: Co Ty chcesz sobie kupić??? Zegarek?
On: ... - rzecz jasna nie wiadomo co odpowiedział.
Ona: Wiem, że ten stary Ci się zepsuł.
On: ...
Ona: A ile kosztuje?
On: ...
Ona: Aha, 30 zł.
On: ...
Ona: Nie wiem, nie wiem...
On: ...
Ona: Nieee wieeem.
On: ...
Ona: No jak Ci się tak podoba...
On: ...
Ona: To możesz sobie kupić...
On: ...
Ona: Ale to już będzie na Święta!!! - szybko, wyraźnie i konkretnie zaznaczyła na koniec, po całej, długiej i pełnej niezdecydowania, rozmowie, której celem było wyrażenie przez nią zgody na zakup przez męża zegarka o wartości rynkowej 30 PLN. Powstaje pytanie czy współczuć facetowi czy zazdrościć kobiecie? A może współczuć obojgu?



3.
Dzień Wigilii.

Syn Pierworodny: AAAIIIIIOOOOEEAAA!!!

Matka: Dziecko, a czemu Ty się tak drzesz? Przestań, bo sąsiedzi pomyślą, że świniaka zarzynamy. A przecież dzisiaj post.


piątek, 20 grudnia 2013

Dlaczego Matka boi się Świętego Mikołaja?

W większości rodzin święta Bożego Narodzenia poza czasem mile spędzonym we wspólnym gronie, na rodzinnym obżarstwie, oglądaniu "Kevina", przy dźwięku kolęd z CD w tle, przy nieodmiennym zakłopotaniu podczas składania życzeń, kłótniach o to, że znów nikt nie sprawdził wcześniej czy lampki działają i dlaczego kupiono żywego karpia, bo kto go teraz zabije, to także okazja do obdarowywania się wzajemnie prezentami. Tak też jest i w rodzinie Matki. Jednak od 9 już lat Matka dzieli życie z Ojcem Pierworodnego, zaś od 8 lat razem spędzają każde święta i ich zwyczaje rodzinne musiały połączyć się w zgodnej symbiozie tak, by wszyscy byli zadowoleni. Nie ma reguły, gdzie organizowana jest wigilia, kilkakrotnie przygotowywała ją Matka, bywali też u Matki Matki, bywali u Rodziców Ojca, bywali na dwóch wigiliach jednego dnia, bywało, że organizowało się jedną dużą. Matka w swym dążeniu do perfekcji zawsze ma wszystko obmyślone, zaplanowane, zwizualizowane. Oczywiście zaczyna się to chrzanić nim jeszcze przełamią się wszyscy opłatkiem. Przy karpiu okazuje się, że niepotrzebne były te starania, bo większość i tak karpia nie je. Przy pstrągach okazuje się, że się nie dopiekły. Barszcz czerwony wylewa się na śnieżnobiały obrus, wyprany tylko 4 razy by sprać plamy z zeszłego roku, na szczęście o stół nie trzeba się martwić, wsiąknie wszystko w sianko. Kot włazi do szopki. Z choinki sypią się igły. Ale przy krokietach i pasztecikach Matka trochę już wyluzowuje. Przy kawie i ciastach cieszy się wreszcie w pełni rodzinną atmosferą.
Jednak wtedy na Ojca i Matkę pada blady strach. Złowieszczo brzmiące słowo... prezenty. Generalnie bardzo przez wszystkich lubiany punkt programu. Dla Matki i Ojca jednak niezwykle uciążliwy. Zresztą nie tylko w Boże Narodzenie. We wszelkie imieniny, urodziny, Wielkanoc i inne Mikołajki również. A to za sprawą kompletnej nieumiejętności kupowania prezentów przez Rodziców i Brata Ojca Pierworodnego. Jedno trzeba im przyznać. Potrafią zaskoczyć. Na pewno podarunek będzie niespodziewany. Właściwsze słowo to może "nieoczekiwany" - na pewno go nie oczekiwałeś.

A oto przykłady prezentów jakimi zostali obdarowani Matka i Ojciec z okazji przeróżnych. Od urodzin i imienin, poprzez powroty z wakacji, Walentynki, Dzień Kobiet po Gwiazdkę i Wielkanoc i całą resztę.

- gipsowa figurka latarni morskiej z jakiegoś Kołobrzegu czy Rozewia,
- drewniany kufel z cepelii - nie nadający się nawet do trzymania w nim długopisów,
- malutkie buteleczki - próbówki z pomarańczowym i niebieskim niby-piaskiem i plastikową mini-roślinką w środku - jako pamiątka z pobytu nad morzem - x2,
- książka Kingi Rusin - nawet na kiblu Matka nie dała rady,
- książka o serialu "Dr House" - no dobra, oglądali Matka z Ojcem serial, ale po cholerę im książka o nim?
- książka ze sklepu typu "Wszystko za 5 zł", tytuł chyba brzmiał: "Z najlepszymi życzeniami". Zawierała mało wybitne zdjęcia różnych kwiatów i widoczków, na co którejś kartce okraszone "złotymi myślami" wziętymi z dupy - prezent imieninowy dla Ojca,
- film na DVD - "Step Up - taniec zmysłów" - doprawdy idealnie trafiony w gusta Matki i Ojca,
- książka o Janie Pawle II - dla Matki, a kto Matkę zna i widział tę książkę w jej księgozbiorze momentalnie nie mógł się powstrzymać od skomentowania tego faktu,
- świeczniki - w teorii o charakterze świątecznym, w praktyce nie podobne do niczego. Płakano ze śmiechu za każdym razem, gdy po powrocie do domu ktoś o nich wspominał. Nawet dla śmiechu ich użyli. Przestali się śmiać, gdy zaczęły się palić i topić pod wpływem temperatury. Ponownie śmiali się chwilę później, już po ich ugaszeniu,
- wielka świeca w kształcie serca - jakoś przy każdym spojrzeniu na nią budzi nieodzowne skojarzenia ze zniczem,
- świeczki - o tak intensywnym i duszącym zapachu wanilii, że nie sposób było wytrzymać w jednym pomieszczeniu z nimi, nawet gdy były nie zapalone,
- łącznie 3 pluszowe misie - (tyle sobie teraz Matka przypomniała, wszystkie oczywiście na długo przed pojawieniem się Syna) - bo 5 lat mają, prawda?
- poduszka z napisem "Dla wspaniałej kobiety" - pomijając napis i tak nie pasująca do niczego, tak sztywna, że nie dało się na niej nawet położyć, w dodatku śliska, więc jak już nawet ktoś przyłożył głowę, ryzykując ból kręgosłupa, to zaraz z niej zjeżdżał,
- gigantyczna biała poduszka w kształcie serca z czerwonym napisem "Młodej Parze" - odwrócona do góry nogami przypominała tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę - idealna do małej sypialni,
- gigantyczna kartka z życzeniami ślubnymi,
- gigantyczna kartka z życzeniami urodzinowymi,
- gigantyczna kartka z życzeniami imieninowymi,
- życzenia ślubne wzorowane na otwartą książkę - oczywiście naturalnych rozmiarów książkę + odstające od tego jeszcze kwiaty i inne ozdoby - bo mieszkając na 32 metrach kwadratowych ma się mnóstwo miejsca do przechowywania tego typu pamiątek,
- męskie koszule - zawsze z za małym lub za dużym rozmiarem kołnierzyka,
- koszulka ze znakiem Supermana i napisem Super Brat - w rozmiarze XL - Ojciec Pierworodnego nosi M,
- koszulka zespołu U2 - w rozmiarze XL - Ojciec nieodmiennie nosi M,
- kolejna koszulka zespołu U2,
- niepoliczalne ilości gadżetów związanych z zespołem U2 - bo przed laty Ojciec był fanem,
- krem do rąk, który Matce niewyobrażalnie śmierdział - ale to akurat bardzo subiektywna ocena, komu innemu odpowiadał bez zastrzeżeń, oddała więc bez żalu,
- liczone już w dziesiątkach egzemplarzy czekoladopodobne figurki zajęcy i Mikołajów - jeszcze nigdy nie zdarzył się żaden czekoladowy.

Sprzęty "gospodarstwa domowego", niepotrzebne i nieużywane:
- frytownica - użyta raz by się upewnić, że na pewno nadal jej nie potrzebują,
- termometr elektroniczny - popsuł się zanim przekonali się czy jest im potrzebny,
- elektroniczny papieros - Ojciec nigdy nie wyraził chęci posiadania podobnego ustrojstwa,
- popielniczka i zapalniczki - dla Ojca, któremu bezustannie sugerują, że powinien rzucić palenie.

Niebywałe ilości kubków, szklanek i filiżanek (pewnie nie wszystkie udało się spamiętać):
- kubki do kawy, które pękały pod wpływem wrzątku - x4,
- kubki malowane ręcznie, z zadziwiającym wręcz brakiem artyzmu, z napisami "Najlepszy brat" i "Najlepsza bratowa" - x2,
- zestaw filiżanek o tak nieprzyjemnej i szorstkiej fakturze ornamentu, że nie dało się z nich pić - x2,
- różowy kubek w kwiatki, pszczółki, motylki i inne kiczowatości z imieniem Matki i opisem w środku co też to imię niby oznacza,
- kubek z motywem jakiejś panterki czy innej lamy (no dobra, ten był jednak nawet w miarę),
- żółty kubek z łyżeczką - nie zasłużył nawet na to, by wyciągnąć go z opakowania,
- szklanki do whiskey - x6 - taaa, bo nie mają żadnej,
- kubek, który teoretycznie ma służyć do brania kawy na wynos, w praktyce nie nadaje się do niczego, bo kto nosi kawę na wynos w porcelanowym kubku z porcelanową przykrywką i bez żadnej uszczelki?

Prezenty dla Pierworodnego.
O dziwo udaje się przemówić Wujkowi i Dziadkom do rozsądku i po pierwsze nie kupują niczego gigantycznego, po drugie, od czasu do czasu, dostosowują się do zaleceń Ojca i Matki.
Jednak i na tym polu nie zabrakło kilku wpadek:
- zestaw dziewczęcych legginsów,
- błękitny kocyk z okazji imienin - 4-miesięczny wówczas Syn Pierworodny był wtedy aktualnie posiadaczem zaledwie pięciu błękitnych kocyków, w tym dwóch niemal identycznych jak ten który dostał,
- zestaw do robienia baniek - nieszczelny, w dodatku bańki nie chcą współpracować mimo odpowiednich specyfików użytych do ich robienia,
- drewniana zabawka z dziobiącymi deseczkę kurkami, która funkcjonuje dzięki cieniutkim sznureczkom i kulce na ich końcu - taaa, cudowne 3 sekundy zabawy dla Pierworodnego, koszmarne 20 minut dla tego, kto ma to rozplątywać - i tak w kółko,
- edukacyjna "Hula Kula" jakiejś znanej firmy - jak kula pyta "Gdzie jest kotek?" nawet Matka nie jest w stanie go rozpoznać, tak jak i większości zwierzątek. Gdyby kotek nie robił "miau" Matka do teraz by myślała, że to wiewiórka, w to, że świnka jest świnką a nie pieskiem ciągle nie daje wiary. Zresztą kula i tak żyje własnym życiem i nie zwraca uwagi na prawidłowość odpowiedzi, taka jest edukacyjna,
- drewniany pajac na kiju - wielki plus za to, że Pierworodny pajaca uwielbia a zabawka jest naprawdę ładna i sama w sobie fajna. Ale cały jej myk polega na tym, że pcha się ją przed sobą, a wtedy kręcą się kółeczka, do których umocowane są drewniane kulki bijące o podłogę. Niech teraz ktoś spróbuje przetłumaczyć Pierworodnemu, że pajac może jeździć tylko na dworze. Ktoś chętny? +20 do nienawiści sąsiadów.


Hity Hitów

- Za swój Hit Hitów Ojciec uważa prezent, który dostał dwa lata temu z okazji świąt Bożego Narodzenia. Duża srebrna walizka do przechowywania monet. Nie pytajcie. Matka z Ojcem też nie rozumieją.

- Według Matki jednak TO przebija wszystko. Gdy Ojciec TO dostał, zapytał tylko ukradkiem Matkę: "Co to, k..., jest?". W domu widokiem tegoż dzieła sztuki Matki nie uszczęśliwił (nawet nie musieli tego ze sobą uzgadniać - za takie właśnie drobnostki Matka go kocha coraz bardziej). Postawił TO w pracy, na stole w magazynie, stoi tak od półtora roku i nieodmiennie każdy kto po raz pierwszy TO widzi, pyta: "Co to, k..., jest?".
Jesteście ciekawi?
Jest to oczywiście słusznych rozmiarów, drewniany, brązowy, ale z malowanymi na niebiesko wykończeniami, rzeźbiony, nieziemsko paskudny smok. Któremu do środka wkłada się zapalone kadzidełko. I wtedy kopcący się dym ma wydobywać się ze smoczej paszczy.
To rzecz jasna przedmiot, o którym Ojciec Pierworodnego marzył od wielu, wielu lat.

Jeżeli kiedykolwiek najbliższa rodzina ze strony Ojca Pierworodnego natrafi na ten tekst i komuś przyjdzie do głowy poczuć się urażonym bądź nawet obrazić się na Matkę za krytykę wszystkiego co powyżej, Matka informuje, iż za chwilę napisze coś, po czym powinno się uznać, że są kwita. Coś, po czym mimo wszystko sama kilka lat temu się nie obraziła. A przecież mogła.
Kolejny Hit Hitów, zwycięzca Topu Wszech Czasów:

- bardzo fajny zestaw do pisania firmy Parker. Elegancki i stylowy. Długopis, pióro i ołówek. Dostała Matka na Gwiazdkę. Nigdy nie wypakowała z pudełka. A skąd w takim razie wie, że fajny? Bo sama, osobiście, wybrała go i kupiła półtora roku wcześniej swojej Teściowej na urodziny.

Po jakiś 5 latach Matka potrafi się śmiać nawet i z tego.

Oczywiście bywały i bardzo miłe zaskoczenia. Piękna srebrna bransoletka, kilka fajnych książek, kalendarz, znakomita książka kucharska, świetna suszarka do włosów, parasol, którego do dziś Matka używa. Ale nietrudno wywnioskować jak wielkie to były zaskoczenia i jaka ulga przy rozpakowywaniu.

Teraz już wiecie dlaczego co roku Matka drży ze strachu na samą myśl, co też takiego tym razem przyniósł jej "Święty Mikołaj". Czasem wolałaby już tę rózgę. Ale jak widać i na to trzeba sobie zasłużyć.

czwartek, 19 grudnia 2013

Giń poczwaro! Jak dzielna Matka złego smoka pokonała.

Dawno dawno temu, gdzieś w okolicach kwietnia roku Pańskiego 2012, żyła sobie pewna Matka. Właśnie urodził się jej Pierworodny Syn. Skarbeczek, oczko w głowie, maleńka okruszynka. Był tak piękny, że wszystkie niewiasty w królestwie mdlały na jego widok, serca mężnych rycerzy miękły zaś, gdy przyszło do spotkania z rozkosznym berbeciem.
Choć zamek, do którego przywiozła Matula swego Syna po tym, gdy powiła go na świat - całe dwukomnatowe 32 metry kwadratowe - był przez nią starannie przygotowany na powitanie świeżo narodzonego dziecięcia, wciąż widziała wokół mnóstwo zagrożeń i niebezpieczeństw. Zewsząd czaiły się piastunki, które, w oczach Matki, mogły jej maleństwu wyrządzić krzywdę. W dodatku z ust piastunek bezustannie powracała wizja, przed którą mądre księgi ostrzegały Matkę, gdy ta jeszcze w stanie błogosławionym czekała na rozwiązanie. Wizja złego smoka.
Jak wiadomo nie od dziś, w baśniach i bajkach, podaniach i legendach, smoki nigdy nie niosą ze sobą niczego dobrego. Nawet, gdy są to jedynie małe smoczki. Silikonowe, ortodontyczne i przeznaczone dla dzieci 0+.
Słodki berbeć chował się zdrowo i rósł szczęśliwie, dając tym wiele radości swym rodzicom i dziadkom. Jednak, poza byciem rozkosznym i zdrowym, miał jedną wadę. Darł ryja nieprzyzwoicie głośno. Już akuszerki przyjmujące poród nie mogły się nadziwić jak mocne są płuca tego malca. Chłopiec płakał przeraźliwie za każdym razem, gdy domagał się jedzenia. A z każdym tygodniem domagał się go więcej i więcej. Matka, targana poporodową melancholią, wypłakiwała oczy nad takim stanem rzeczy. Mimo to przez długi czas każde wspomnienie o smoku przez życzliwe kumy i piastunki traktowała jak atak na jej doskonały obraz doskonałego macierzyństwa. Poporodowa melancholia minęła i Matka w końcu przywykła do spędzania wielu godzin każdej doby na pojeniu niemowlęcia. Jej kibić, wyczerpana niekończącym się karmieniem oraz codziennymi obowiązkami piastowania dziecięcia, bardzo szybko wychudła i zmizerniała. Mimo to Matka nie zrezygnowała z naturalnego pokarmu na rzecz złowrogiego jadła z mieszanki w proszku. Wciąż trzymała się swojego doskonałego obrazu doskonałego macierzyństwa, niejednokrotnie zaciskając z frustracji pięści i zęby.
A skoro już o zębach mowa... Nastał dzień, w którym Syn zaczął przejawiać oznaki wyżynania się pierwszych ząbków. Dzień ten okazał się jedynie nieśmiałą zapowiedzią przerażającego czasu, który nastał w królestwie. Czasu trwogi, niepokoju o to, co przyniesie każdy kolejny wschód słońca, czasu pożogi i skrajnego wycieńczenia całej familii. I w tym właśnie czasie nastał u cierpiącego potomka rodu zwyczaj wkładania paluszków w ustka. Z czasem nawyk ten przerodził się, niestety, w przymus ssania kciuka. Wtedy Matula, pełna obaw (Co to będzie? Co to będzie?) posłuchała rady Matki Chrzestnej swego pacholęcia, która jeszcze żakiem będąc wyuczała się na medyka od zębów. Matka Chrzestna orzekła, iż smok w tej bajce zagościć musi. Bo podobno lepiej walczyć ze smokiem, niż dziecięciu własnemu palce ucinać.
Udała się Matka do jaskini smoka. Niczym Sezam otworzyły się przed nią automatyczne wrota sklepu z wszystkim, co niezbędne i zbędne do wypielęgnowania oraz wyprowadzenia na ludzi potomstwa. Znalazła Matka miejsce spoczynku groźnego potwora. Opłaciła w złocie (złotych) strażników jaskini, której nazwa dziwnym zbiegiem okoliczności tylko jedną samogłoską różni się od nazwy SMOK.
W zaciszu komnaty zaczęła oswajać swe maleństwo ze straszną poczwarą. Syn, mimo zaledwie niespełna 6 miesięcy ukończonych, okazał się dzielnym i mężnym malcem i w mig okiełznał straszydło. Od tej chwili, z każdym dniem stawali się coraz bliższymi sobie kamratami, aż doszło do tego, że byli niemal nierozłączni. Próżno było doszukiwać się chwil, gdy jednego nie było przy drugim, ot, tacy przyjaciele - gdzie smok tam Syn Pierworodny, kędy Pierworodny tam i smok. Tak mijały dzionki, tygodnie, miesiące. Z trwogą wciąż Matula patrzyła na to miłowanie, w pamięci jeszcze mając, obrastające aktualnie kurzem, mądre księgi, które kiedyś czytała...

Minęła jesień, zima, mijały kolejne pory roku. Aż znów nastała zima. Przyszedł grudzień A.D. 2013 i dzień, w którym Matka, niespodziewanie nawet dla samej siebie, znalazła w sobie pokłady siły i odwagi by stanąć wreszcie do walki z wrogiem terroryzującym mieszkańców jej królestwa, poczwarą, która nie, gdy się pojawia, lecz gdy znika sieje zamęt i spustoszenie. Nastała właśnie nowa jutrzenka, która od samego początku nie zapowiadała niczego dobrego. Niespożyta energia rozpierała Syna Pierworodnego, a jego zmęczona rodzicielka nie była w stanie opanować wszystek niepożądanych zachowań swego podopiecznego. Gwar, wrzawa i harmider zapanowały w komnatach zamku. A pomysły coraz śmielsze i bardziej niebezpieczne przychodziły do głowy rozbrykanemu i krnąbrnemu szkrabowi. Wtem wpadł on na to, by rzucić swego smoka ukochanego za łoże gościnne (czyt. kanapę w salonie). Matka ostrzegała jakie skutki za sobą czyn ten poniesie. Że zginie smok marnie i już go Syn nie obaczy. Nie dał wiary słowom Matki Syn jej jedyny i mimo przestróg postąpił jak uważał. A rzecz się stała zgodna z Matuli wróżbą. Szlochom i łkaniom tego dnia nie było końca. Złość i rozpacz rządziły w królestwie jeszcze przez wiele godzin. W niewyobrażalne pokłady konsekwencji i siły woli musiała się Matka uzbroić. Ciężką stoczyła walkę. Wygrała.
Obyło się bez poświęcania dziewicy w ofierze czy niehumanitarnego podtruwania pikantną baraniną tudzież topienia poczwary w odmętach Wisły za oknem płynącej.

Czasem jeszcze Syn z nostalgią wskazuje na łoże. Z zafrasowaną miną woła: "Yyyy". Jednakoż po nieodmiennym wytłumaczeniu: "Nie ma smoka. Wrzuciłeś go za kanapę" rychło powraca do swoich codziennych zajęć.

Od siedmiu dni i trzech nocy (no jakiś tam smoczek w zapasie jeno na ciężkie czasy był skitrany i podawany w razie nocnej pobudki, a szybko zabierany jeszcze przed pełnym podniesieniem powiek przez dziecięcie)  w królestwie panuje szczęśliwość, a groźny smok nikomu już nie zagraża.
Czego i Wam moi mili życzę.

I ja tam byłam i miód i wino piłam.
A potem na blogu Wam wyłożyłam.
Koniec


środa, 18 grudnia 2013

Nie potrzebujemy dywanów, nie chcemy zmieniać religii

Ostatnio umieszczenie takiego lub podobnego napisu na drzwiach rozważają Matka z Ojcem Pierworodnego.
Zamiast świątecznego wieńca.
No bo ileż można? Jak w to zakichane Halloween zaczął dzwonić dzwonek (a wyjątkowo głośny i drażniący mają dzwonek) tak do teraz, prawie codziennie, nawet po kilka razy, ktoś przychodzi i sprzedaje, prosi, żebrze, informuje, śpiewa, rysuje, zbiera, proponuje...

dzyń! dzyń!
- Cukierek albo psikus!
- O jak ładnie poprzebierani. Czekajcie.
Cholera, że niby dzisiaj jakiś halołin? A w domu żadnych słodyczy.
- Macie po bananie. Na zdrowie.
- Dziękujemy.
trzask

dzyń!
- Cukierek albo psikus!
- Musicie podzielić się pomarańczą. Nic więcej nie mam.
- Dziękujemy.
trzask

dzyń!
- Cukierek albo psikus!
- Przykro mi, ci przed Wami już nas ogołocili.
trzask
Kuźwa, nawet im się przebrać nie chciało.
Godzinę później okazuje się, że klatka schodowa usyfiona papierem toaletowym. Taki psikus.

dzyń!
- Dzień dobry. Sprzedajemy dywany. Oryginalne, z wełny...
- Nie, dziękuję.
trzask.

dzyń! dzyń! dzyń!
- Dzieńdobry. Może ziemniakicebulęburaki Panisobieżyczy? Workipo20kilo...
- Niedziękuję.
trzask.

dzyń!
- Jajka?
- Nie.
trzask

dzyń!
- Witam.... Przychodzimy... do... Państwa... ponieważ... chcielibyśmy... jeżeli... wyrażą... Państwo... taką... chęć... porozmawiać... o tym... co... napisano... w... Biblii... Czy... zechciałaby... Pani... poświęcić...
- Nie... dziękuję...
trzask.

dzyń!
- Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem, wes...
- Nie, dziękuję.
trzask

dzyń!
- Dzień dobry! Może kalendarz z kominiarzem?
- Nie, dziękuję.
- Na 2014 rok.
- Nie, dziękuję.
- Kalendarz od kominiarza na szczęście.
- Nie, dziękuję.
- Na pewno się przyda.
- Dziękuję, nie potrzebuję.
trzask

dzyń!
- Dzień dobry. Jestem absolwentką Akademii Sztuk Pięknych i sprzedaję takie PIĘKNE obrazki rysowane ołówkiem. Proszę zobaczyć, może coś Pani się spodoba. O, tu taki widoczek. A tu piesek.
- Bardzo ładne, ale...
- Ten, BARDZO PIĘKNY, z głowy rysowany, dzieci na sianie. A tu mam takie ładne kotki. I jeszcze taki widoczek.
- Ale..
- Może Pani coś wybierze, proszę sobie zobaczyć, takie koniki na przykład. PIĘKNE.
- Naprawdę dziękuję.
- I jeszcze proszę zobaczyć taki widoczek.
- Nie, dziękuję.
trzask

dzyń!
- Ciiiicha noc, święęęęta....
- Nie, dziękuję.
trzask

dzyń!
- Dzień dobry. Spokojnie, niczego nie sprzedajemy. Jesteśmy z organizacji WWF.
Ale to już znacie.

dzyń!
- Kurwa, co znowu?!? O... dzień dobry...
- Dzień dobry. Polecony do męża.
- Aha, dziękuję. Tu podpisać?
- Tak, dziękuję, miłego dnia.
- Wzajemnie. (Może nie słyszał?)

dzyń! dzyń! dzyń! dzyń! dzyń!
- DZIEŃ DOBRY!!!! OPŁATEK DLA PAŃSTWA NA ŚWIĘTA?!!!!
- Dziecko mi Pan właśnie obudził.
- o przepraszam. opłatek?
- Nie, dziękuję.
trzask!

dzyń!
- Witam Panią bardzo serdecznie. Reprezentuję fundację "Biednych i chorych ludzi, którzy mają gorzej niż Ty". Oto mój identyfikator. Co roku przychodzę do Państwa i oferuję prace osób zrzeszonych w naszej fundacji...
I nim się Matka spostrzega już klęczy przed nią, kocyk na jej wycieraczce rozwija, a na tym kocyku w 10 sekund pojawia się kilkadziesiąt gipsowych figurek, a co jedna to brzydsza.
-... dzięki sprzedaży tych prac możemy sfinansować coś tam i coś tam dla iluś tam osób. Działamy od roku... przy ulicy.... zajmujemy się...
- Dobra, Pan da tego niebieskiego. Ile?
- 10 zł.
- Chwileczkę, muszę iść po portfel.
Ja pierdzielę, na głowę upadłam? 10 zł za tę szkaradę? Anioł w kolorze smerfa?
- Proszę.
- A może jeszcze Pani sobie coś wybierze?
- Nie, nie, już mi wystarczy. Dziękuję.
- Taki kwiatek do powieszenia?
- Naprawdę aniołek mi w zupełności wystarczy. Dziękuję.
trzask

dzyń!
- Dzień dobry. Proszę się nie obawiać, nie chcę żadnych pieniędzy. Po prostu idę Skądś tam i muszę jeszcze dziś dotrzeć Gdzieś tam i mam taki problem, że nogi mi przemokły. Czy mogłaby mi Pani dać jakieś skarpetki męża. Zwykłe. Bawełniane najlepiej.
- Cha cha cha cha cha
trzask
- Cha cha cha cha cha


Ojciec już nie pozwala otwierać. Co i tak nie zapewnia braku frustracji u domowników. I tak wczoraj akurat pojawili się pierwsi sensowni kolędnicy. Od 10. piętra było ich słychać jak schodzą na dół. Słychać było, że dorośli grają na żywych instrumentach a kilkoro małych dzieci z radością wyśpiewuje kolędy, uroczo myląc co jakiś czas słowa. Żadna tam niemrawo wydukana pierwsza zwrotka. Na każdym piętrze inna kolęda i to zaśpiewana od początku do końca. A Ojciec się zawziął, żeby nie otwierać. Matka prosiła.
- Ej no weź, fajni są na pewno. Może poprzebierani.
- Nie otwieraj.
- Młodemu pokażemy prawdziwych kolędników.
- Nie.
- Ale zobacz jak już tańczy pod drzwiami do "Pójdźmy wszyscy do stajenki".
- Nie otwieraj.
- Ty to aspołeczny jesteś!
- Jaki? - oburzył się szczerze - To Ty ostatnio masz ciągoty do zwierząt! - No cóż, wciąż nie może Matce wybaczyć, że w jednym z komentarzy pod postem o rysiach przyznała, że ekolog był przystojny. W związku z tym temat rysiów wciąż jeszcze jest w domu wywlekany przy każdej nadarzającej się okazji.
Chwilę później.
- Czemu zmywarkę już włączyłeś?! Przecież tu jest jeszcze pełno naczyń!
- Ale już miejsca nie było.
- Na ten widelec nie było miejsca?! Czasami myślę, że Ty mi na złość układasz tak te naczynia!! Tyle razy już Ci przecież mówiłam żebyś...
- No i wybuchła. Trzeba było pozwolić jej otworzyć te drzwi - rzucił w przestrzeń najspokojniej jak tylko się dało reagując na niekontrolowany atak ze strony Matki, która zmywarkę lubi mieć załadowaną po swojemu ;-)

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Miło było. Ale wszystko co dobre, w końcu idzie w pizdu

Nie było o czym pisać. Wszystko dobrze się układało. Istniała obawa, że blog zmarnieje.
Pomyślała Matka chwilę i stwierdziła: "OK, zaraz przecież będzie rocznica ślubu. Jeden dzień a na pewno tematów będzie co niemiara". Już widziała siebie z frustracją napierniczającą w klawiaturę, o tym, jak Ojciec, choć obiecywał i zapewniał, o rocznicy jednak zapomniał, Babcia w ostatniej chwili zadzwoniła, że coś jej wypadło albo autobus uciekł i sorry Batory albo dojechała na czas, ale Pierworodny nie chciał zasnąć, więc ostatecznie i tak z kina nici. A film, jeśli nawet po pokonaniu wszelkich przeciwności losu udało się obejrzeć, znowu okazał się gówniany.
Ale nieee.
Była rocznica.
Babcia dojechała. Syn zasnął bez żadnego problemu, niemal zaraz po tym, jak przyłożył główkę do poduszki, nawet bajka nie była potrzebna. Ojciec zapłacił ostatnią ratę za samochód dzień wcześniej i mimo to o rocznicy pamiętał. Do kina się nie spóźnili. 20 minut przed czasem byli! Popcorn był świeży*. Film świetny.
Nic po myśli matki-blogerki.
Za to wszystko po myśli Matki.
Miło było. Matka nawet wyszła z tego kina tak nakręcona, że chciała iść jeszcze w miasto, ale sobie odpuściła widząc desperację w oczach Ojca, którego męczyła już wtedy zaraza. Zresztą po analizie ewentualnych punktów clubingu bez żalu większego to uczyniła, bowiem dziwne jest miasto, w którym mieszkają - niby 100 tys. mieszkańców, ale o 23:30 w dzień powszedni z lokali czynny jest tylko jeden McDonald's, jak bum cyk cyk, nic więcej.
W trakcie dwudniowego pobytu Babcia Pierworodnym się zajęła, zatem Matka mogła się "relaksować" myjąc okna na święta, sprzątając zapomniane zakamarki i załatwiając 30 razy więcej spraw niż normalnie w obecności Syna. Mogła też sobie odpuścić zabawę samochodzikami i klockami LEGO (jupi!!!).
I jeszcze Ojciec zrobił coś niesamowicie romantycznego. Wzruszył tym Matkę. I pomyśleć jak nikłe pojęcie o romantyczności miała Matka 9 lat temu. Myślała, że jej szczytem było to jak tańczyli na ulicy do ballady Metallici, którą usłyszeli z czyjegoś okna, albo, że romantyczne były te stokrotki, które co rano dostawała. Phi.
Ojciec coraz bardziej chory, w pracy ma zapierdziel, od rana do wieczora wszystko ustawione co do kwadransa, sprawa za sprawą, spotkanie za spotkaniem. Matka Matki na spacerze z Wnukiem. Matka pojechała tramwajem przez pół miasta do hipermarketu po zakupy. Duże zakupy, w większości to zawartość paczek świątecznych dla pracowników Ojca. Wrócić miała taksówką. Pcha z mozołem wózek po markecie, akurat na dziale dziecięcym sprawdza czy może jakieś body nie są w promocji i nagle słyszy za sobą: "Ależ Pani jest piękna". Odwróciła się z uśmiechem, a co! trzeba znać swoją wartość, niby czemu miałoby to być akurat do tej pani kawałek dalej. Stoi uśmiechnięty Ojciec. W pracy wyskoczyło mu półgodzinne okienko, więc szybko przejechał to samo pół miasta, które wcześniej przejechała Matka i oświadczył, że nie mógł znieść wizji jak z tymi 30 kilogramami zakupów czeka Matka na taksówkę, których zawsze pod marketem brakuje. Pomógł dokończyć zakupy, wpakował je do samochodu i zawiózł Matkę do domu. A sam wrócił szybko do pracy.
Tak, właśnie to Matka uważa za romantyczne.
Że myśli o takich rzeczach nawet, gdy sam nie ma czasu kawy wypić i z gorączką jeździ po całym mieście załatwiając miliony spraw. Że rezygnuje z chwili oddechu na rzecz zakupów, których robić nienawidzi.
A wieczorem jeszcze kwiaty przyniósł, chociaż uzgadniali, że w tym roku kino wystarczy. Ale tym to akurat zreflektował się za Mikołajki ;-)
Miło było.
A potem Babcia wyjechała. Przestało być miło. Pierworodny zdziczał. Ojciec się pochorował na dobre. Matka nie wie w co ręce wsadzić. By zająć się czymś produktywnym i nie udusić własnego dziecka. Ale jak tylko próbuje coś zdziałać zaraz musi przerywać, aby zdjąć Syna z jakiegoś mebla, wyjąć mu z ręki nóż, zamknąć lodówkę, którą właśnie otworzył, złapać w ostatniej chwili coś, co na siebie zrzucił, przytulić po tym jak nie zdążyła złapać tego, co na siebie zrzucił itd.
Pierwszy dzień po wyjeździe Matki Matki śmiało można zaliczyć do jednego z najgorszych w historii macierzyństwa Matki Wyluzuj! A myślała Matka, że już żaden ryk Syna nie jest w stanie jej zaskoczyć. Trochę na własne życzenie Matka zgotowała sobie ten los. Mogła odpuścić. Ale się zawzięła. Przetrzymała każdy atak histerii na prośbę o posprzątanie zabawek, przetrzymała widok niszczycielskiej siły obracającej w niwecz cały porządek jaki wprowadziła podczas wizyty Babci, przetrzymała rzucanie jedzeniem i zabawkami, odpuściła, gdy nie chciał wyjść na spacer. Bawiła się tymi przeklętymi resorakami i klockami na dywanie, bo przecież Babci zawsze chce się z nim bawić, więc teraz Matce nie należy się żadna taryfa ulgowa. Ale gdy zobaczyła jak z premedytacją, mimo zakazów i tłumaczeń, wrzuca smoczek za kanapę, dwa dni po tym jak Matka przy okazji mycia okien odsuwając tę kanapę wyciągnęła zza niej 50 (tak, policzyła) przedmiotów najróżniejszego przeznaczenia oraz około pół kilograma jedzenia wszelakiego, pomyślała: "Ooo nie, mój drogi. Basta. Tę lekcję już sobie zapamiętasz". I zawzięła się Matka podwójnie. "Nie ma smoka. Wrzuciłeś za kanapę. Musisz poradzić sobie bez niego". To już 5 dni. I tylko jakieś 278 razy wypowiedziane "Nie ma smoka. Wrzuciłeś za kanapę". Znów zaczynało być trochę miło. Ale w międzyczasie Ojciec poszedł do lekarza (czyt. nie jest już ani trochę dobrze) i okazało się, że ma jednocześnie zapalenie gardła, zatok i oskrzeli. I wygląda na to, że Pierworodny tak sobie po prostu zrezygnował z drzemek w ciągu dnia. Ot, było 3 godziny spokoju - nie ma.
A dziś wypadła z dawien dawna wyczekiwana wizyta u alergologa, u świetnej pani doktor, którą Matka ostatnio pokochała tak, jak tylko matka może pokochać pediatrę, która to pani doktor miała zrobić Pierworodnemu nowe testy. Jednak od wczoraj katar leje się dziecku z nosa strumieniami, od rana gorączka, testy znów przełożone na styczeń. Kolejne święta bez żadnych frykasów z dodatkiem mleka czy jajka. Podejrzane wydawało się to, że przed wizytą u lekarza Syn nie ma żadnych tradycyjnych obrażeń na ciele, mimo iż odpuszczono mu owijanie w folię bąbelkową w celach profilaktycznych. No to na dwie godziny przed wyjazdem, osłabiony chorobą, grzecznie sprzątając zabawki z podłogi, trzepnął twarzą w posadzkę. I tak, przypadkiem, Matka odkryła, że na krwawiącą wargę, skołatane nerwy i nieszczęście w oczach pomagają ogórki kiszone. Nic innego. W ilości hurtowej. Ileż to dziecko potrafi zjeść ogórków, niezależnie od ich postaci. W dodatku pani doktor orzekła zapalenie gardła, rzecz jasna przepisała jeden, drugi, trzeci lek. Jakby mało Syn i Matka przeżywali codziennie koszmaru z powodu opróżniania tego zasmarkanego nosa. 3 lekarstwa a każde 3 razy dziennie. I nie razem. Tylko w odstępach co pół godziny. Czaicie to? A za każdym razem płacz, rozpacz czarna, kompletny brak współpracy i w końcu przemoc z każdej strony.
Ale w kinie to było naprawdę miło.


* pisząc ten tekst Matka właśnie, po 6 dniach, dojada popcorn z kina, o dziwo zjadliwy. Ale końca jeszcze nie widać. Ojciec się uparł na opakowanie "gigant-masakra", bo tylko 3 zł droższe od opakowania "rozsądna ilość dla dwojga". Zachodzi obawa, że jak za kilka miesięcy znów uda im się wyjść z domu to zabiorą ze sobą to samo opakowanie.

piątek, 13 grudnia 2013

Bo wszystkie Rysie to fajne chłopaki, czyli jak Matka została ekologiem




- Nie mogę teraz rozmawiać. Ratuję rysie - powiedziała Matka Ojcu dzwoniącemu do niej po wyjściu z przychodni.

Jakieś 20 minut później był już w domu.
- O, właśnie minąłeś się z tymi ekologami.
- Co? jakimi ekologami?
- Tymi od rysi. Dopiero co wyszli.
- Jakich rysi?
- Tacy byli mili, że się do WWF zapisałam. I teraz rysie ratuję.
- Jaja sobie robisz?

Za chwilę temat się urwał. Ojciec opowiada o wizycie u lekarza.
- No i zapytał mnie, czy ja jestem nienormalny. Że jak ja mogłem tyle czasu wytrzymać bez przyjścia do niego. Bo mam 3 w 1. Zapalenie oskrzeli, gardła i zatok.
(A jak Matka go pyta, czy jest nienormalny to się jeszcze obraża.)
- Ty, ale weź mi może w styczniu przypomnij, żebym już przestała te rysie ratować - wtrąciła się nie na temat Matka, której o ekologach znów się przypomniało.
- Co? To Ty na to kasę dałaś?
- Oj taaaam, 30 zł...
- To ja sobie jednego lekarstwa nie wykupiłem, a Ty na rysie wydajesz?
- ... miesięcznie - dodała już ciszej.
- Ty żartujesz? Jak jeszcze zaczniesz latać na "ceptery" i kozie kołdry to mi się na oczy nie pokazuj.
- Oj przestań, raz do roku można komuś pomóc. W tym roku padło na rysie. Rysie dostaną od nas szlachetną paczkę. Ty wiesz, jakie one są biedne? Na Mazurach jest ich tylko 9 i muszą się bzykać między sobą. A wszystko to rodzina... To wiesz, co się dzieje.
- I co z tego?
- A poza tym dostaniemy pakiet powitalny. Z naklejką. I zniżkę do Biebrzańskiego Parku Narodowego.
- Taa, bo bywamy tam dwa razy w tygodniu.


Matka wtula się w Ojca.
- Do Rysia się przytul.
- Nie chcę do Rysia, do Ciebie chcę.


- A jak to w ogóle się stało, że oni do domu weszli.
- Wpuściłam ich przecież.
- Ale dlaczego?
- Bo fajni tacy byli. I mili.
- To Ty nie wiesz, że jak ludzie są mili to znaczy, że czegoś chcą? Że tak naprawdę nie są mili? A balon to Cię niczego nie nauczył?

I weź z takim gadaj.


Na TVNie zaczyna się jakaś 67. część sagi "Zmierzch". Matka przewraca oczami, łapie za pilota i z przekorą, uciekając od wzroku Ojca, mówi do siebie:
- Nie ma nic lepszego w tej telewizji? Może jakiś film przyrodniczy...

I tak pod znakiem rysi mija sobie dzisiejszy wieczór.


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Przynajmniej raz dziennie serce Matki zamiera. Taka sytuacja

Boże drogi, co on ma na nodze?! Skóra zdarta? Ja pierniczę, tak na całym kolanie? Cholera, to krew chyba. Albo taka skóra złuszczona. Łuszczycę ma? Ale jak łuszczyca to chyba nie byłoby od razu takie duże.
- Synek, pokaż mi co tam masz.
Muszę zadzwonić do Ojca Pierworodnego. Co ja mówię, gdzie do Ojca? Do przychodni, przecież trzeba się umówić. Najlepiej zaraz. Żeby tylko nie było kolejki.
- Synek, no chodź tu do mnie. Pokaż mi tę nogę.
Gdzie ja mam telefon? Pewnie znów będzie histeria w gabinecie lekarskim. No gdzie znowu jest ten telefon? Jak ja nie lubię chodzić z nim sama. Drze się, wyrywa, nie daje się zbadać ani nawet dotknąć, lekarza w ogóle nie słyszę. Ostatecznie wychodzę tak samo głupia jak przyszłam tylko jeszcze wykończona, spocona i wkurzona. To jednak zadzwonię do Ojca. Zapytam kiedy może z nami iść. Telefon, telefon...
- Synuś, gdzie mama ma telefon? A dziękuję Ci. Czekaj, gdzie biegniesz? Nóżkę miałeś mi pokazać.
A jak to coś poważnego? Dziwnie wygląda. Rano jeszcze nic nie miał. Więc skąd to? Chwila, czy on się dzisiaj w ogóle gdzieś wywrócił? Nieprawdopodobne, ale chyba nie. No to nie mógł sobie tak zedrzeć żebym nie zauważyła kiedy. Boże drogi, to na pewno coś strasznego. Telefon! Gdzie... Ach tak, już mam. Przychodnia! Nie, nie przychodnia, najpierw Ojciec. Zajęte.
- Synu, natychmiast pokaż mi tę nogę! Chodź tu w tej chwili! Pokaż to kolano! Gdzie uciekasz? Pokaż Mamie co się stało w nóżkę. Wracaj tu.
Fuck! Fuck! Fuck! Spokój. Uchhhh.
- Syyynku, choooodż do Mamusi. Chooodź, pobawimy się na dywanie. A gdzie Synek ma nosek? Taaak. Brawo. A gdzie Synek ma brzuszek? Taaak. A gdzie Synek ma kolanko? Taaak. A pokaż Mamusi co masz na kolanku...
Kurde, co to jest? Chyba obtarte. Ale takie duże? A tu? Jakby krew zaschnięta. Nie boli go raczej. Ale tu chyba odpada. Chwila...
- Kaszka ze śniadania??? Z sokiem porzeczkowym? No dobra, leć się bawić. Nie, czekaj! Chodź się umyć.

- Dzwoniłaś?
- A tak tylko chciałam wiedzieć, co u Ciebie słychać.

sobota, 7 grudnia 2013

Skąd się wzięła wódka na świecie?




To Matka czyta Pierworodnemu o Pomelo, który zakochał się w jedenastej rzodkiewce w czwartym rzędzie i nic z tego nie wynika. Czyta o Paddingtonie i Kubusiu Puchatku, gdzie ciągle jak nie miód to marmoladę wpierniczają, więc jak to się ma mieć do kształtowania zdrowych nawyków żywieniowych? Czyta "Zezię i Gilera", gdzie nie ma za grosz akcji i nie ma ani jednej przygody. Czyta o Koszmarnym Karolku, co nie niesie za sobą żadnego morału i pozytywnego przekazu poza "bądź wredny i koszmarny, i tak Ci się upiecze". A kiedy kończą się już książki na półce i trzeba czekać na świeżą dostawę aż do Świąt... sięga bez przekonania po jakąś starą, szaro-burą księgę, którą niby z dzieciństwa pamięta... ale o czym była ani trochę.

- Hmm... "Bajarka opowiada"? Pewnie będzie dobre do czytania na dobranoc.

Otwiera Matka książkę na pierwszej stronie a tam kartka z jej rysunkiem z lat szczenięcych.

- Cholera, co to? Wygląda w sumie na czasie. Coś jakby... zając w przebraniu Świętego Mikołaja(?), tylko uszy ma chyba pod czapką. Bo to chyba czapka. A słoneczko jakie ładne, nawet rzęsy ma. I motylek. Tylko ten zając dziwny. Pękaty jakiś taki.

Mimo to wzruszyła się Matka. To jedyny rysunek jaki ma z dzieciństwa. A pamięta, że bardzo lubiła wszelkie zabawy plastyczne. I rysunków produkowała na tony. Niestety, Matka Matki nie zachowała żadnej laurki ani niczego w tym stylu. Matka Matki ma tendencję do chomikowania najróżniejszych rzeczy, chowania ich tak, że sama nie może znaleźć, wypominania przez lata, że bez jej wiedzy wyrzuciło się na przykład coś tak cennego i przydatnego jak kryształowa popielniczka, której nie cierpiała i która od lat siedmiu schowana była w komórce, gdzie trzymało się też narzędzia, węgiel, zaprawy na zimę, sto kilo kurzu i cały bajzel z mieszkania... no ale przecież była cenna... Matka Matki lubi zachowywać pamiątki, ale od czasu do czasu rzuca się na porządki w papierach, dokumentach i takich pamiątkach i wyrzuca pewne rzeczy nie konsultując tego z nikim. Wyrzuca na przykład owe laurki. A zachowuje w to miejsce instrukcję obsługi dwudziestoparoletniego kolorowego telewizora (To ważne, że kolorowego. Bo to był pierwszy kolorowy telewizor w domu Matki.) albo kopie PIT-ów z początku lat 90-tych.

W każdym razie znaleziony rysunek zachęcił Matkę do bliższego przyjrzeniu się książce. Otworzyła jakiś rozdział na chybił trafił.

- "Skąd się wzięła wódka na świecie?". No! Kiedyś to pisali edukacyjne bajki dla dzieci. Synuś, czas na porządną literaturę. Nauczysz się czegoś.

I masz Ci los... zasnął nim Matka doczytała do końca. Nadal nie wie skąd się wzięła. Ale podobno diabeł miał z tym wiele wspólnego.

Kiedyś to były bajki dla dzieci.
A Matka, głupia, już dwa razy czytała o tym, jak to Paddington zakupy robi. Phi.


piątek, 6 grudnia 2013

Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście

Od paru dni Syn Pierworodny wielce ułatwia sobie to całe zamieszanie jakim jest mówienie. Chyba sam zaczął już się gubić w tym, co oznacza ko-ko, ka-ka, ko-je, ko-koj, ku-ko itd. Jako, że na nazwanie zasługują tylko te rzeczy, które są w jego mniemaniu zajebiste, a to co odbierane jest obojętnie bądź negatywnie pozostaje nienazwane, Pierworodny zaczął mówić niemal na wszystko jak leci KA-KA. 
W związku z tym ka-ka oznacza obecnie:
auto,
kota,
psa,
kółko (zarówno to od samochodu jak i "kółko graniaste"),
soczek Kubuś,
"Ciekawskiego George'a",
każdą inną bajkę,
dzidzię,
ciasto,
światło,
a czasem i Ojca.
O dziwo, to ujednolicenie słownika, wcale nie utrudnia komunikacji.
Mama, smoczek i ogórki brzmią mniej więcej jakoś: mama, maam, mamm (zamiennie). Przy czym mama oznaczające mamę używane jest najrzadziej.
Tylko Babcia zasługuje na swoje własne ba-ba. Skubana, przyjedzie, rozpieści, pojedzie i wychodzi na tym najlepiej.

środa, 4 grudnia 2013

Mama nie wraca do pracy, czyli kura mocno domowa

Jestem kurą domową. I nie mam z tym żadnego problemu. Mam za to wrażenie, że problem mają z tym redaktorzy telewizyjnych programów śniadaniowych i kobiecych pisemek. Wszędzie wmawia się kobietom, że siedzenie w domu to zło konieczne, że nie należy poprzestawać jedynie na opiece nad dziećmi i zajmowaniu się domem. Obowiązkowo trzeba rozkręcać własny biznes, najlepiej "pod patronatem macierzyństwa", prosto z porodówki, po drodze do Urzędu Stanu Cywilnego po akt urodzenia, zajść do odpowiedniego urzędu firmę rejestrować. Pracować w domu podczas każdej drzemki dziecka. Dokształcać się, by szybciej, łatwiej, sprawniej wrócić na rynek pracy. A jak zostanie Ci jeszcze 10 minut wolnego czasu to coś podziergać. Małe paputki, czapeczkę, żyrafę, słonia, szalik chociaż. Albo naszywać na kocyki i poduszki sowy, bo nie wiedzieć czemu sowy w dziecięcym dizajnie są jakieś cholernie trendy. W przeciwnym razie nie masz szansy poczuć się spełniona. A Twoje dziecko, prędzej czy później, będzie Tobą gardzić. Córka za kilkanaście lat nie będzie Cię szanować, syn wyrośnie na mizogina i seksistę.

A ja to chromolę, ja podczas drzemki dziecka po internetach się szlajam, albo zmywarkę nastawiam i obiad robię. Ja podczas drzemki dziecka oddycham, kawę piję, pranie wieszam, podłogę myję. Klocki sprzątam, resoraki spod kanapy wyciągam, prysznic biorę, paznokcie obcinam i się maluję. Ten tekst piszę. I nawet nie umiem szydełkować.

Moje dziecko ma już 20 miesięcy a ja wciąż nie mam poczucia winy z powodu nieuruchomionych ambicji zawodowych. Nie wiem kiedy zacznę pracować i czy w ogóle w ciągu najbliższych kilku lat. Może, gdy Syn zacznie chodzić do przedszkola. A może będzie miał już wtedy rodzeństwo i to z nim będę siedzieć w domu? Może wrócę do pracy z Ojcem Pierworodnego, a może już byśmy nie umieli razem pracować? Zresztą zapewne wszystko wyglądałoby inaczej gdyby właśnie Ojciec Pierworodnego tak dużo nie pracował i moja ewentualna praca nie wiązała się ze zrzucaniem opieki nad dzieckiem na nianię, gdybyśmy mieli możliwość tą opieką się dzielić i wymieniać. Czy to naprawdę takie ważne, abym właśnie teraz pracowała? Czy naprawdę jestem aż takim pasożytem społecznym? Czy naprawdę byłabym znacznie lepszą matką, gdybym codziennie "wychodziła do ludzi"? Czy lepsze dla nas byłoby zostawianie Pierworodnego pod opieką kogoś obcego tylko po to, by na tę opiekę zarobić i aby mamusia mogła się wyrwać z domu? Nie ma we mnie potrzeby codziennego wyrywania się z domu. Wbrew temu, co wmawiają mi wszystkie media. Wbrew temu, co twierdzą eksperci od mydła i powidła w Dzień Dobry Na Śniadanie. Jest we mnie taka potrzeba raz na jakiś czas. I ogranicza się do tego, by wyjść na 2 godziny na jogę, pójść na zakupy bez dziecka, móc swobodnie wejść do przymierzalni*, by idąc, nie pchać przed sobą wózka, by iść najkrótszą drogą a nie tą, którą najłatwiej wózkiem przejechać. I trzymać ręce w kieszeniach. Taki mały luksus. Może nawet kiedyś zaszaleję i wyjdę z domu ze słuchawkami na uszach i empetrójką pełną niecenzuralnych piosenek.

Nie twierdzę, że wszystkie matki siedzące w domu tak mają. Ale skoro ja tak mam to pewnie i ktoś jeszcze. Tymczasem zewsząd wciska się nam prawdę oświeconą, jakoby matka w domu była matką nierealizującą się, niespełnioną, nieszczęśliwą. Nic tylko wyciągnięty dres, odrosty na głowie, obgryzione paznokcie, o braku makijażu nie wspominając. Już tylko Jacyków może pomóc. A im dłużej stan ten trwa, tym gorzej dla takiej matki, a co za tym idzie, także jej dziecka. Dlatego jak najszybciej wracaj, kobieto, do swojej korporacji! A jak nie, jeśli nie satysfakcjonuje Cię już wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery, załóż własny biznes. Szyj ekologiczne mini-ubranka, piecz babeczki dla alergików, prowadź rytmikę dla noworodków, angielski dla niemowlaków, siłownię dla przedszkolaków. I jakoś w tych wszystkich przedpołudniowych programach, tworzonych prawdopodobnie dla emerytów, rencistów, bezrobotnych, kur domowych i młodych matek siedzących w domu z dziećmi, zapomina się, że to przecież nie jest normą, że nie każda młoda mama ma szansę wrócić do pracy na stanowisku, którego nazwy nawet nie umiem zapamiętać, ale zwykle ma coś z "managerem". Nie każda może też rozkręcić coś własnego - bo nie ma możliwości, umiejętności, talentu, środków, a może po prostu mieszka na zadupiu. Że rzeczywistość zwykle wygląda tak, że kobieta nie tyle chce, ale musi wrócić do pracy, a praca ta to nie jest układanie strategii rozwoju następnej kampanii reklamowej, ale siedzenie na kasie w supermarkecie, zasuwanie na hali produkcyjnej czy robienie czegoś innego, co zapewne nie przyczynia się do realizacji własnych ambicji i rozwoju osobistego. Dlatego nie wmawiajmy kobietom, że, owszem, ich opieka i czas spędzony z dziećmi są ważne, najważniejsze, ale przez jakieś kilka miesięcy, pół roku, może rok, potem muszą już myśleć o sobie. Nie wmawiajmy kobietom, że są mniej wartościowe jeżeli nie realizują się zawodowo. Nie wmawiajmy kobietom, że model rodziny, w którym to mężczyzna pracuje a kobieta zajmuje się domem jest zły i przestarzały. Na szczęście żyjemy w takich czasach, kiedy każdy model jest dobry, o ile sprawdza się w tym konkretnym przypadku. Nie musimy się już przejmować tym, co pomyślą inni (chociaż jakaś zaleta rozluźniania się więzi społecznych i tego, że nie znamy swoich sąsiadów). Dawniej facet mógł powiedzieć: "Nie życzę sobie, by moja żona pracowała" i zwykle było tak jak chciał. Dziś taki facet i taka żona mogą usiąść i ustalić czego oboje chcą, kto za co w związku będzie odpowiedzialny i w jakich rolach będzie czuł się najlepiej, czy stać ich na to by jedno z nich nie pracowało, czy kariera jest dla nich ważna, czy wystarczy im chodzić od poniedziałku do piątku na 8 godzin do fabryki, odpękać, mieć z głowy i czekać na weekendy.
Nie wmawiajmy innym, że żyją nie tak jak powinni. Że trzeba im czegoś więcej. Nie uszczęśliwiajmy na siłę.

Jestem kurą domową. Panią domu. Mieszkania. Na kredyt. Bynajmniej nie perfekcyjną panią domu. Jestem młodą mamą. Mój dzień zaczyna się wtedy, gdy budzik zaczyna po mnie skakać. Budzik sama sobie urodziłam i nawet nie wiem kiedy przystałam na to, że wolno mu po mnie rano skakać, ale przed pierwszą kawą zwykle jest mi wszystko jedno. Budzik to Syn, z Synem jemy razem śniadania, nigdzie się nie spiesząc, przeciągamy je w nieskończoność, bywa, że i ponad godzinę tak sobie siedzimy. Nigdy wcześniej nie jadałam regularnie śniadań. Jeżeli w ogóle jadałam coś przed południem to w biegu, w międzyczasie "czegoś". Nigdy wcześniej moje życie nie było tak uporządkowane. Nigdy nie robiłam tyle dla drugiego człowieka. Nigdy nie chodziłam też szczególnie dużo na spacery. Miasto, w którym mieszkałam od prawie 4 lat, zaczęłam poznawać dopiero spędzając codziennie po 4-5 godzin na łażeniu z niemowlakiem w wózku to tu, to tam i opowiadając mu co dzieje się wokół nas. Popołudnie to już nie kawka, papierosek i książka, tylko jeżdżenie samochodzikami po podłodze i po czym się da, próby nauczenia dziecka prawidłowego użycia klocków LEGO, wygłupy na łóżku, uczenie korzystania z nocnika, przeglądanie książek, czasopism i gazetek reklamowych pod kątem czy jest w nich jakiś piesek... A po 20-tej świat zamiera. Syn idzie spać, robi się cicho, wszystko się uspokaja. Nic specjalnego się nie dzieje. Jest czas by posiedzieć nad nowym tekstem na blog. Zwykle to siedzenie to zasiedzenie się do 1 czy 2 w nocy. Przed wpełznięciem pod kołdrę jeszcze chwilka obserwowania małego, ciepłego, idealnego człowieczka. Jestem tylko ja i on. Wchodzę w spokojny rytm jego oddechów. Poprawiam kołderkę. Po chwili sama zasypiam licząc na to, że obudzi mnie dopiero poranne radosne skakanie budzika. Nie przegapiłam niczego. Pierwszych turlań z brzuszka na plecki i odwrotnie, pierwszego raczkowania, pierwszego jedzenia marchewki, pierwszego słowa. Przyznaję, przy pierwszych kroczkach byłam odwrócona, ale nie przegapiłam szczęśliwej miny Ojca, który to widział. Byłam świadkiem najbardziej zwariowanych zabaw, najciekawszych odkryć i najbardziej absurdalnych pomysłów Syna.
Czy to źle, że wolę to wszystko od wstawania rano do pracy, jedzenia w pośpiechu śniadania, nerwowego pakowania się, poganiania i wyprawiania dziecka do niani, życia w biegu, ciągłego zastanawiania się czym akurat zajmuje się Pierworodny, robienia zakupów w pędzie po drodze do domu, wieczornego gotowania obiadu "na jutro", poczucia niedoczasu i obawy, że coś może mnie ominąć?
Jestem kurą domową. I nie mam z tym problemu.


* Próbował ktoś przymierzać dwuczęściowy strój kąpielowy w obecności dziecka, które ani prośbą ani groźbą nie chce usiąść w wózku? Bo Matka próbowała. I roznegliżowana goniła Syna po sklepie z bielizną w zatłoczonej galerii. Zresztą zasłonki też nie mogła w przymierzalni zasunąć, bo Syn stwierdził, że akurat tego dnia ma klaustrofobię. I tym sposobem Matka dalej nosi swoje bikini z czasów liceum.

wtorek, 3 grudnia 2013

Pokaż mi z kim sypiasz a powiem Ci kim jesteś

Od jakiegoś czasu Ojciec Pierworodnego ma problemy z kręgosłupem. Twierdzi, że dodatkowo ból pleców powiększa zbyt miękki materac w sypialni. Fakt, materac do łóżka w sypialni kupowany był w czasach kiedy urządzali mieszkanie i Ojciec był jednak jeszcze bardziej podatny na "pantoflarstwo". Chociaż chciał materac twardy bez większych problemów udało się Matce namówić go na ten średnio twardy. I teraz Matka ma. Po 5 latach się to na niej mści. Musiała przystać na to, że Ojciec kilka razy w tygodniu śpi na kanapie w salonie. Dla regeneracji. Przez 8 lat wspólnego mieszkania chyba tylko raz, wkurzona Matka, z powodu kłótni, przeniosła się ze spaniem na kanapę, Ojca też nigdy z łóżka nie wykopała. A tu teraz taki numer. Materac za miękki.

Rozmawiają któregoś popołudnia o tym spaniu. Jak komu noc minęła, czy Pierworodny akurat przespał ją w swoim łóżeczku czy nie i ogólnie takie tam.
- Tak krótko spałem, ale jak się wyspaaaałem - chwali się Ojciec.
- No widzisz, a z nami spałeś - podkreślić postanowiła Matka ten fakt, gdyż ciąży jej to, że męża ma za ścianą i nie ma do kogo się przytulić ani kogo trykać w nocy żeby nie chrapał.
Jednak widząc minę Ojca uświadomiła sobie, że chyba jednak gafę strzeliła.
- A nie! przecież Ty dzisiaj na kanapie spałeś! - doznała olśnienia.
Ojciec, z grobową miną, zapytał tylko:
- To Ty już masz problemy z ustaleniem z kim akurat sypiasz?

niedziela, 1 grudnia 2013

Nic na siłę

Zły to czas.
Zły to czas dla matki-blogerki.
Pytanie czy w ogóle pisać... Bo jak już się napisze to wiadomo, że się spieprzy.
Bo zły to czas. Dla blogerki.
Nie dzieje się nic. Nic, co warto byłoby opisać.
A wiadomo, że warto byłoby się poskarżyć, ponarzekać, przyznać do grzechów, że się pomysłu nie ma, że się nawaliło... Można wtedy liczyć na solidarność ze strony czytelników, na współczucie, dowiedzieć się, że na szczęście inni mają jeszcze gorzej i że w sumie to nie jest się taką złą jak by się wydawało.
Ale tak się chwalić? Przecież to nie wypada. Tu nie Ameryka. Tu internety z końcówką kropka pe el. Tu się marudzi, tu się pomyje wylewa, tu się ironizuje, sarkazmem rzuca, obraża, narzeka i psioczy na czym ten świat stoi i czy to wina Tuska czy Kaczyńskiego?

I co? I Matka miałaby teraz tak sobie po prostu napisać, że wszystko w porządku?
Że nikt jej niczego nie ukradł?
Że już nie karmi w nocy?
Że piersią to w ogóle karmi już tylko dwa razy na dobę? A zdarza się nawet, że już tylko raz. I w zasadzie powoli mogłaby już zacząć ubierać się jak kobieta. Sukienki i takie tam.
Że nawet udało się Matce przytyć jakieś 2-3 kilogramy? Znalazła wreszcie idealną dietę CUD. Podstawowym składnikiem odżywczym są marcepany. W zastraszających ilościach. Przed posiłkiem, po, zamiast, rano, wieczorem i jeszcze gryzek przed spaniem. Cudem byłoby nie przytyć.
Że Pierworodny noce przesypia? Może jeszcze nie każdą. Ale pół na pół. A te gorsze pół i tak nie jest złe, bo po krótkim płaczu kończy się najzwyczajniej w świecie spaniem w łóżku razem z Matką i Ojcem.
Że śpi nawet do 9:00?
Że w listopadzie Matka Matki przyjechała dwa razy? A jest to zawsze wielką ulgą dla Matki, która nie musi chodzić na spacery, bawić się całe popołudnie na podłodze autami i klockami, może w spokoju gotować, sprzątać, a czasem nawet, o rozpusto!, poczytać prawdziwą książkę(!) albo coś napisać.
Że katar prawdopodobnie jest tylko zwykłym skutkiem ubocznym jesieni za oknem i że nie jest już aktualnie tak bardzo uciążliwy? I że niepokojące objawy ząbkowania, które nieśmiało dawały o sobie znać minęły po kilku dniach i na razie spokój?
Że Pierworodny coraz częściej wychodzi na spacer bez wózka? Że pozwala się trzymać za rękę i grzecznie stoi przed przejściem dla pieszych kiedy świeci czerwone?
Że jest kochany?
Że taki pozytywny z niego wariat? Pomysły ma zwariowane, wymyśla sobie jakieś absurdalne rytuały i ma dziwaczne, aczkolwiek niegroźne, natręctwa, jak na przykład żywienie się od jakiegoś czasu głównie ogórkami - pochłania je do każdego posiłku - świeże, w plasterkach, kiszone, konserwowe, maczane w kaszce z owocami, w dżemie, sosie, służą jako łyżka do nabierania obiadu, jako przekąska, zagrycha, danie główne, deser.
Że coraz łatwiej się z nim dogadać? Zawsze dość precyzyjnie pokazuje o co mu chodzi, używa coraz więcej "słów" - choć wszystkie brzmią mniej więcej ka-ka (auto), ko-ko (może oznaczać wszystko), ko-je (pies), ko-te (kot), ku-ko (kółko), ku-ka, ka-ko, ko-ka itd. - i tak w zasadzie litera K zajmuje czołowe miejsce w słowniku Pierworodnego. A z okazji imienin Babci po raz pierwszy powiedział do niej Ba-ba i od tej pory jest to jego słowo ulubione.
Że wciąż jest tulaśny, całuśny? Że fantastycznie bawi się z innymi dziećmi? Że uwielbia bywać w nowych miejscach i poznawać nowych ludzi i na przykład chwali się przypadkowo napotkanym na spacerach osobom chociażby swoimi butami?
Że ostatnio zafascynowała go zabawa w "Kółko graniaste" i na samo to hasło każe wszystkim obecnym łapać się za ręce i popylać razem z nim w kółeczko, by na koniec radośnie wspólnie zrobić BĘC? Niepowtarzalny widok. Trzeba by to nagrać.
Że Matka zaczyna już trochę czuć zbliżające się Święta?
Że za 9 dni szykuje się randka? Bo Matka Matki z chęcią zgodziła się zostać z Pierworodnym.

Nie, nie napisze tego przecież. Kto by to czytał?
To już lepiej nic nie pisać.
I nie tworzyć notki na siłę.

czwartek, 28 listopada 2013

Trele morele a Matce radość

Rozmawiają sobie tak zwyczajnie. Przy kolacji. O wszystkim i o niczym. O pracy, o życiu. O kobietach i mężczyznach. O niemożności zapamiętania przez mężczyzn dat urodzin, imienin, rocznic itp.
- Tatuś tak się śmieje a zaraz go przepytamy z ważnych dat - zwróciła się Matka do Syna.
- W tym roku na pewno nie zapomnę o rocznicy ślubu, 11 grudnia - zapewnił od razu Ojciec, który na 3 dotychczasowe rocznice raz już się nie popisał.
"Pamięta! Pamięta! Wie, że to już niedługo." Serce Matce rosło. Już miało się tak, może i z tydzień cały, radować przebite strzałą Amora wśród wyimaginowanych treli ptaków, latających jednorożców, kwiatów, tęcz i słodkich, puchatych króliczków, gdy wtem nieoczekiwanie Ojciec dokończył myśl...
- bo do 11 grudnia muszę zapłacić ostatnią ratę za samochód.
Auć.

środa, 27 listopada 2013

Mea culpa, czyli jakie traumy Ty serwujesz swojemu dziecku?

Powracając wspomnieniami do czasów własnego dzieciństwa każdy z nas mógłby przypomnieć sobie nieszkodliwe z pozoru sytuacje, kiedy to na skraju furii, roznoszony przez frustrację i pełen poczucia niezrozumienia przez świat, pomyślał: "Ja nigdy nie zrobię tego mojemu dziecku!". Każdy.
Chodzi o jakieś zachowania, reakcje, powiedzonka własnych rodziców, które przed laty doprowadzały do szału.
Oczywiście były to momenty mniej lub bardziej poważne, większość zginęła w odmętach niepamięci. Niekiedy takie deklaracje na daleką przyszłość wykrzyczane były głośno, niekiedy wyszeptane po cichu, czasem zapisane w pamiętnikach na kluczyk.
Pytanie, co dalej? Czy rzeczywiście nie popełniamy błędów naszych rodziców? A może po latach nie uważamy ich już za błędy? Czy podejście naszych rodziców do kwestii rodzicielstwa, ich sposób bycia wobec nas i metody wychowawcze tak bardzo nas determinują, że podświadomie odtwarzamy ten sam model?
Matka na każdym kroku przypomina sobie o rzeczach, które w jej pamięci trafiły do szufladki "Nigdy nie będę robić tego mojemu dziecku!!!". Ale, choć matką jest dopiero od niespełna 20. miesięcy, czy nadal ma prawo je wszystkie tam trzymać? W wielu kwestiach nie miała po prostu jeszcze okazji się sprawdzić. Na przykład szachy. Tak, tak, szachy. Taka gra. Matka przez większość swojego dzieciństwa powtarzała sobie, że nigdy nie będzie namawiała swoich dzieci do grania - jak Dziadek będzie chciał to niech sam namawia i uczy, ale pod Matki nadzorem, żeby miała pewność, że do wnuków ma więcej cierpliwości. Bo z gry w szachy to Matka najlepiej zapamiętała, że po prawie każdym ruchu słyszy się "Ale pomyśl trochę" albo "Zastanów się, dziecko". A to wszystko przez to, że Matki Ojciec, zapalony szachista, widział w swojej jedynej córeczce małego geniusza szachowego. W weekendy często jeździł na jakieś turnieje szachowe. I gdy Matka Matki akurat pracowała i nie było małej Matki z kim zostawić to zabierał ją ze sobą. Mała Matka nie umiała jeszcze mówić, ale szybko stała się atrakcją takich "imprez", gdy okazało się, że po jakiejś rozegranej partii, przez nikogo nie pilnowana, wdrapała się na krzesło, usiadła przy opuszczonym stoliku i prawidłowo zaczęła ustawiać figury na szachownicy, każdą na właściwym dla niej miejscu. Czarne, białe. Wieża, skoczek, goniec itd. No cóż, lata ćwiczeń, godzin spędzonych nad szachownicą, łez i kłótni z Ojcem o to, że Matce się już nie chce, bo ciągle przegrywa (bo rzecz jasna nie dawał Ojciec Matki wygrywać jej od czasu do czasu na zachętę, myśleć sama miała) i chyba tylko to z gry królów Matce zostało, że potrafi jedynie prawidłowo ustawić figury, a może już nawet i to nie. Gwoli wyjaśnienia, Matka nie była przymuszana siłą czy groźbą, po prostu czuła się w obowiązku spełniać ojcowskie oczekiwania. Wbrew sobie. I postanowiła już wtedy, mając kilka lat, że przed własnym dzieckiem nie będzie stawiała wygórowanych oczekiwań, których ono nie będzie w stanie ani przeskoczyć ani obejść a w obowiązku będzie się czuło im podołać. Matka z własnym Ojcem w końcu kłócili się i obrażali na siebie już za każdym razem, gdy ze sobą grali, więc ta wątpliwa rozrywka jakoś sama przestała się pojawiać w ich wspólnie spędzanym czasie. Ale wygórowane ambicje i tak zostały. Bo według swojego Ojca Matka powinna być najlepsza we wszystkim co robi. I tak, już w dzieciństwie, Matka postanowiła, że jej dzieci mają być najlepsze DLA NIEJ. Dla świata mogą być zupełnie przeciętne. A co tak wkurzało Matkę w tych oczekiwaniach jej rodziców (bo i Matce Matki się to udzielało)? Otóż Matka w podstawówce była bardzo dobrą uczennicą, taki typ co to w sumie nic nie musi robić a świadectwo z paskiem zawsze ma. Co i rusz przynosiła jakieś dobre oceny, ale z czasem niepytana nawet się nimi już nie chwaliła. Czemu? Bo rozmowa wyglądała tak:
"- Dostała 4 plus. - A nie mogła być 5?",
"- Dostałam 5 minus. - A za co ten minus?",
"- Dostałam 5 plus. - A 6-tek nie dawali?",
"- Dostałam 6. - A dużo było tych 6-tek? albo - A kto jeszcze dostał?".
Matka w sumie nie ma o to żalu do rodziców, już nie raz w żartach im to wygarnęła, chcieli dobrze, tylko tak im jakoś to niezgrabnie wychodziło, wiedzieli, że zwykła piątka to żaden wyczyn dla ich córki i zawsze starali się ustalić hierarchię tej oceny na tle reszty klasy, jednak frustrujące było to strasznie. Wreszcie Matka mówiła w domu "dostałam piątkę z plusem" i już odwrócona przedrzeźniała z głupią miną rodzica: "a szóstek nie dawali?". I dlatego, gdy przyjdzie pora, wracającego ze szkoły Syna nie zamierza Matka zamęczać tego typu pytaniami. Ugryzie się w język nim zapyta za co ten minus przy szóstce. Bo wiadomo, że niżej nie zejdzie, inaczej być nie może, przecież to takie mądre dziecko, można oczekiwać, że pewien poziom zapewne utrzyma, wystarczy, że trochę pomyśli.
Żarty żartami. Łatwo powiedzieć.
A jak będzie to zobaczymy.
Bo już dwukrotnie złapała się Matka na tym, że obiecanki cacanki a i tak serwuje Pierworodnemu to czego sama w dzieciństwie tak nie znosiła.
I pisze Matka o tym, by się pokajać. Bo wstyd jej. I zawsze gdy się łapie na tym, że znów to zrobiła to wstyd jej jeszcze bardziej. I ma nadzieję, że jak napisze to łatwiej będzie pamiętać by w ostatniej chwili, by w godzinie zero odpuścić, milczeć, rękę do kieszeni włożyć.

Sprawa pierwsza. "A co było do jedzenia?" - jest to najbardziej znienawidzone pytanie, które Matka usłyszała od swej Matki jakieś 1294 razy. Zawsze, gdy jako dziecko wracała Matka z jakichś wakacji, ferii czy weekendu poza domem było to jedno z pierwszych pytań jakie słyszała. Zwykle drugie w kolejności.
- Jak było?
- Fajnie.
- A co było do jedzenia?
Grrr. Po kilkutygodniowej wakacyjnej nieobecności Matka musiała przeprowadzać kulinarny rachunek sumienia i jak na spowiedzi recytować jadłospis dzień po dniu. Z dokładnością do przystawki podanej do obiadu. Gdy jako nastolatka zaczęła się już przeciwko temu buntować, Matce Matki udawało się powstrzymać na tyle, by pytanie padło dopiero jako piąte czy szóste i jeszcze niby tak od niechcenia, mimochodem - wyobraźcie to sobie, odrobinę wyższy ton niż zwykle, sztuczny luz i "A do jedzenia to co tam było?" - ale za każdym razem widać było ile ją to kosztuje, jak musi się nagimnastykować, aby na siłę wymyślać niepotrzebne pytania tylko po to, by jakoś opóźnić zadanie tego najważniejszego. Czasem już po 3. takim wymuszonym pytaniu, traciła Matka cierpliwość i zrezygnowana przyspieszała sprawę: "- Dobra, pytaj". "- A co było do jedzenia?" - słyszała od razu. (W tym miejscu, tak na marginesie, zastrzega Matka, że żadnych zaburzeń w kwestii odżywiania w jej rodzinie nie zanotowano.)
I co teraz robi Matka swemu Synowi Pierworodnemu? Rzecz jasna pyta co jadł, gdy był poza domem. Na razie niewiele było takich sytuacji, kiedy wyjeżdżał gdzieś tylko z Ojcem, na palcach można je policzyć. Ale już po powrocie z pierwszego takiego wypadu Matka zapytała zupełnie nieświadoma co czyni: "A co jadł?". I dopiero kiedy zdanie to zostało już wypowiedziane usłyszała w nim własną Matkę. Obiecała więc sobie, że był to pierwszy i ostatni raz.
Oczywiście pyta za każdym razem.

Sprawa druga. Zgroza. Tego dopiero Matka się wstydzi. Ale zrobiła to i to nawet kilka razy. Boszzzz, jak sama nienawidziła tego w dzieciństwie. Była jednak wtedy za mała i zbyt grzeczna by się sprzeciwić, by tupnąć nogą i powiedzieć "Powaliło cię?". Jedyne co robiła jako kilkulatka to krzywiła się niemiłosiernie. I właśnie to samo skrzywienie na twarzy Pierworodnego zobaczyła, gdy powtórzyła błąd własnego Ojca. I zrozumiała w ten sposób, że właśnie w tym momencie go powiela. Znacie to? Macie tak? Widzicie coś przyklejonego do buzi dziecka. Okruszek, coś z obiadu, kawałek zaschniętego ciastka. Pocieracie. Nie schodzi. Nie chce się iść do łazienki by to umyć, może akurat nie ma takiej możliwości z powodu przebywania poza domem. I wtedy robisz to. Ślinisz palec albo brzeg chusteczki i zabierasz się za usunięcie drażniącej plamki, przyschniętego jedzenia czy czegokolwiek co ma akurat na twarzy. Obrzydlistwo. Matka sama przecież pamięta widok tej pomiętej ojcowskiej chusteczki (wtedy jeszcze jednorazowe chusteczki higieniczne nie były w powszechnym użyciu), zbliżającej się najpierw do ust, między ojcowską brodę a wąsy, a następnie, jakby w zwolnionym tempie, kierującej się ku jej twarzy, docierającej do policzka i tym wilgotnym skrawkiem materiału tarcie zabrudzonego miejsca. Krzywienie się Matki. Stój prosto! No już, może być. I znów idą dalej za rękę. Mała Matka podbiega, bo nigdy nie nadąża za długimi i sprężystymi krokami własnego Ojca.
Jak mogła? Jak mogła, pamiętając to wszystko, obciążyć tym samym swego Syna Pierworodnego? Czy wybaczy jej? Czy zrobi to samo swoim dzieciom?
Ile jeszcze własnych traum i nieszczęść swojego dzieciństwa przeniesie Matka na swoje dziecko?

Ale żeby nie było...
Dzieciństwo Matki to nie spis błędów i wypaczeń. Znacznie więcej jest tych rzeczy, które koniecznie chce powtórzyć by tworzyć piękne wspomnienia w pamięci Syna Pierworodnego.
Jak choćby czytanie książek na dobranoc. Ze szczególnym namaszczeniem traktując "Kubusia Puchatka". Wspólne granie w karty, gry planszowe i układanie puzzli. Matka pamięta, że uwielbiała grać z rodzicami w Eurobiznes, chociaż była tak mała, że kompletnie nie kumała o co w tym chodzi. A już jako 10-latka, a może i wcześniej, jak zawodowiec rypała w tysiąca - oczywiście nauczyli ją rodzice, którym brakowało trzeciego do gry. Niedzielna jajecznica na śniadanie jedzona razem w łóżku. Kiedyś przy "Teleranku", ciekawe przy czym będzie ją jadać z Pierworodnym. Spontaniczne zatrzymywanie się w podróży by zwiedzić jakiś zamek, wieżę czy kościół, przez to nie zawsze docieranie do obranego celu, bo po drodze było zbyt fajnie aby się spieszyć. Rodzinnego jeżdżenia na stopa pewnie nie powtórzą, czasy nie te. Wspólnego szycia ubranek dla lalek też pewnie z Synem nie będzie, w sumie dobrze bo Matka jest noga z krawiectwa (ale ile osób może się pochwalić, że najładniejszą suknię wieczorową dla lalki Barbie, suknię rodem z "Dynastii", uszył tata i to na maszynie? A Matka może).

Czy tym wszystkim uda się odkupić Matce swe winy i drobne traumy wywołane we własnym Synu, których pewnie, mimo najszczerszych starań, nie uniknie? Jej rodzicom się udało. Ale czy w dzisiejszych czasach "Kubuś Puchatek" i jajecznica wystarczą? Czy już odkładać na psychoterapeutę?

niedziela, 24 listopada 2013

Katarsis

"Ja chromolę taką robotę!" - pomyślała Matka o wpół do drugiej nad ranem, tuląc i próbując na nowo położyć spać Syna Pierworodnego. No jasny gwint! Przez dwa dni marudził, gdy miał się ubrać na spacer. Pierwszego dnia Matka skapitulowała po 20 minutach prób założenia mu butów. Drugiego postanowiła gada przetrzymać i w związku z tym przejście od stanu piżama i pełny pampers do stanu sucha pielucha i kompletne oporządzenie na spacer zajęło blisko 2 godziny. Potem jeszcze, nie bez stawiania oporu, mozolne umieszczenie delikwenta w wózku. Spacer, na którym co i rusz jojczył i stękał, że coś mu się nie podoba. A na koniec zasnął w drodze powrotnej i to snem tak kamiennym, że trzeba było prosić sąsiadkę o pomoc przy wniesieniu wózka, w domu Matka bez problemu mogła go na śpiocha rozebrać... ale gdy tylko zaczęła przenosić do łóżeczka szeroko otworzył okrągłe jak spodki oczy i przez kolejne 45 minut wszelkich prób usypiania już ich nie zamknął. I to wszystko po to, by wieczorem okazało się, że dostał kataru. I by w nocy okazało się, że to nie cichutkie podciąganie noskiem tylko taki porządny KATAR, ŻE JA PIERDZIELĘ i że spać przez niego się nie da. Syn spać nie może, bo nie może oddychać, a frida do odciągania glutów to dla niego ZŁOOO w czystej postaci, zatem o żadnym oczyszczeniu mowy nie ma, więc w sumie to wychodzi z tego wszystkiego impas i nie wiadomo co robić. Matka spać nie może, bo Syn nie może, bo Syna trzeba tulić, tłumaczyć, uspokajać. A ostatecznie zabrać znów do siebie do łóżka.

Nawet Matka nie zdążyła się pochwalić, że już w nocy Syna nie karmi. Że się zawzięła i oduczyła. Obiektywnie na sprawę patrząc to nie jest pewna czy to taki znów sukces i czy dobrze sobie poradziła, bo w efekcie tego nocnego niekarmienia wstaje rano jeszcze bardziej zmęczona niż po zwyczajowych dwóch karmieniach. Pierworodny budzi się w nocy tylko raz i po kilku minutach bezskutecznego nakłaniania go do dalszego przebywania w swoim łóżeczku po prostu ląduje w łóżku Matki i Ojca. No nie ma Matka w nocy za grosz stanowczości w sobie, nie ma. 5 minut płaczu jest w stanie znieść, 10 ewentualnie też, czasem może i 15. Potem już daje za wygraną i w kilka sekund zasypia razem z Synem wtulonym w jej objęcia. Samo zaśnięcie nie jest problemem. Gorzej jest potem.
Łóżko Matki i Ojca jest słusznych rozmiarów. Szerokie na metr siedemdziesiąt. Podczas gdy pokój szeroki jest na metr osiemdziesiąt, więc właściwie sięga ono od ściany do ściany. Gdy śpią w nim Matka i Ojciec miejsca jest aż nadto. Gdy dochodzi w środek Syn, nagle okazuje się, że każde z nich zajmuje jakieś 10 cm wzdłuż swojej ściany, zaś całe pozostające między nimi metr pięćdziesiąt jakimś cudem zajmuje Pierworodny - sam mierzący około 90 centymetrów.
Ale wreszcie, po całej serii takich nocy, kiedy na przykład Matka budziła się skopana gdzieś w nogach łóżka, podczas gdy Syn spał w najlepsze rozwalony na jej poduszce, przyszedł TEN moment - Pierworodny zasnął i obudził się w swoim łóżeczku. W dodatku spał do 9 rano. Niosło to nadzieję na przyszłość. Miał to być moment, TEN moment, od którego będzie już przesypiał noce.

Ale nieeee. Ale kolejnej nocy musiał pojawić się ten cholerny katar. I psu na budę wszystko. I Matka nawet nie chce mówić o swoich przypuszczeniach. Woli zwalić winę na ten pieprzony, nikomu niepotrzebny spacer, który w założeniu miał być przecież spacerem dla zdrowia, żeby w domu się wciąż nie kisić, żeby się hartować i nie chorować. Nie, Matka nawet nie chce myśleć, że mogła coś wykrakać i nie powie, że wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają jej, że może to być jeden z objawów wyrzynania się piąt... Nie, nie napisze tego. Bo jeszcze słowo ciałem się stanie i zamieszka między nami. Matka nie jest jeszcze gotowa na kolejny etap ząbkowa... Nie, nie napisze tego.

czwartek, 21 listopada 2013

O to, że nawet Matka czasem rzuca mięsem

Matka nie miała na wczoraj ambitnych planów. Nie chciała wynaleźć szczepionki na AIDS czy leku na raka. Nie miała zamiaru przerobić 3 lekcji z chińskiego, nauczyć się szydełkować, poczytać Kierkegaarda ani nawet rozwiązać krzyżówki - jolki.
Ot, zaplanowała jedynie, że umyje lodówkę i ciasto upiecze. Niewiele jak na cały dzień siedzenia z dzieckiem w domu. Nic ambitnego. Umyć lodówkę i upiec ciasto. Tylko.
Ale już koło południa było wiadomo, że nic z tego. Owszem, ciasto upiekła. Tytuł przepisu brzmi: "najprostsze ciasto czekoladowe". Fakt faktem, że fantazja Matce jeszcze podpowiedziała, by przełożyć je budyniem. Jednak, mimo to, przygotowywanie czegoś, co nazywa się "najprostszym ciastem czekoladowym" przez 6 godzin to lekka przesada. Ile by tego dnia trwało upieczenie "średnio trudnego ciasta czekoladowego"? Na lodówkę nie starczyło czasu.

Cały dzień Matka marzyła by jak najszybciej dobiegł on końca. Dzień, w którym w ostatniej chwili ugryziesz się w język przed powiedzeniem do własnego dziecka "spier#$%^&" powinien jak najszybciej się skończyć. Ale ten dzień wlókł się w nieskończoność. Ten dzień był dłuższy niż tydzień spędzony na bezludnej wyspie w towarzystwie zespołu Ich Troje, z wszystkimi ich wokalistkami i żonami naraz.

Pierworodny, wbrew wszelkiej logice, wbrew własnym potrzebom fizjologicznym, wbrew potrzebom emocjonalnym Matki, postanowił udowodnić, że sen jest dla mięczaków i on drzemki w ciągu dnia nie potrzebuje. W związku z tym powiedzieć, że był nie do wytrzymania to nic nie powiedzieć. Powiedzieć, że był marudny to jakby nazwać huragan Katrinę lekkim zefirkiem. Powiedzieć, że Matka była na skraju psychicznego załamania to jakby nazwać Kubę Rozpruwacza drobnym rzezimieszkiem.

O co może przez cały dzień marudzić, jęczeć a przede wszystkim ryczeć zmęczone dziecko, które za nic w świecie nie chce iść spać? Uwaga, wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. Jeżeli kogokolwiek choć odrobinę zmęczy samo czytanie, niech pomyśli, że Matka miała wczoraj jakieś 5000 razy gorzej. A zatem, o co może płakać dziecko?
- O to, że chce am z tego konkretnego garnka (ciul, że Matka zdążyła już garnek opróżnić i stoi na kuchence pusty).
- O to, że leci "Świnka Peppa" a ma lecieć "Ciekawski George".
- O to, że leci "Franklin" a ma lecieć "Ciekawski George".
- O to, że leci cokolwiek a ma lecieć "Ciekawski George".
- O to, że skończył się teledysk do piosenki "Bałkanica" akurat, gdy on się roztańczył.
- O to, że na żadnym kanale muzycznym nie puszczają w kółko "La la la" Naughty Boy.
- O to, że chce orzechy, na które ma alergię.
- O to, że już nie chce bawić się na dywanie.
- O to, że Matka zwija dywan.
- O to, że chce obiad.
- O to, że Matka chce ten obiad ugotować.
- O to, że Matka jeszcze nie nałożyła.
- O to, że Matka nałożyła, ale jeszcze nie podała, bo gorące.
- O to, że Matka podała, ale w niewłaściwych proporcjach (bo rybę to mogła sobie darować, ziemniaków o połowę mniej, a w to miejsce buraczki, odrobinę buraczków i jeszcze trochę buraczków).
- O to, że Matka ma dołożyć buraczków.
- O to, że Matka nałożyła na widelec buraczki, ale z miseczki, a miała ze słoika.
- O to, że na widelcu wśród buraczków był kawałeczek ryby (w tym momencie całością splunął w Matkę a dopiero potem się rozryczał).
- O to, że trzeba zmienić pieluchę.
- O to, że trzeba się ubrać.
- O to, że skończyło się winogrono.
- O to, że w zamian jabłko.
- O to, że Matka próbuje przeczytać mu książkę a zamiast tego ma biegać wciąż do półki w sypialni, przynosić dwie nowe książki i zabierać dwie, które przyniosła przed chwilą - i tak w kółko.
- O to, że Matka nie pozwala stać na krześle.
- O to, że Matka nie pozwala niszczyć książek.
- O to, że Matka nie pozwala ruszać dekodera od kablówki.
- O to, że Matka nie pozwala bawić się swoim laptopem.
- O to, że na laptopie nudne literki zamiast "Ciekawskiego George'a".
- O to, że jak się otworzy dopiero co wyłączony piekarnik to bucha z niego ciepłem.
- O to, że chce ciasta, które Matka dopiero wyjęła z piekarnika.
- O to, że coś chce, ale Matka za nic nie może dociec co to ma być.

Od rana tak mniej więcej do godziny 16:30 Matka przejawiała nadspodziewany spokój i uruchamiała wszelkie pokłady cierpliwości. Potem zaczęło do niej docierać, że Pierworodnemu wszystko jedno jak ona się zachowuje, nieważne czy próbuje utulić, uspokoić, ignoruje czy krzyczy. Każda reakcja Matki była przez Syna olewana. W związku z tym Matka zaczęła się załamywać, tracąc wszelką nadzieję na odmianę i odmierzając czas do powrotu Ojca Pierworodnego. A gdy już Ojciec wreszcie wrócił to uszły z niej wszelkie złe emocje i nie popisała się, oj nie popisała.
Przyniósł Ojciec Synowi wypasionego pluszaka. Wyciągnął go, jak przystało na wypasioną niespodziankę, spod kurtki i dał Pierworodnemu. Pierworodny przybiegł z nim do Matki, by pochwalić się i pobiec dalej w poszukiwaniu swojego "starego" pieska.
- Niezła nagroda za ten chu...y dzień - powiedziała głośno rzucając maskotką w kanapę. A chciała tylko pomyśleć. Choć z zasady nie klnie przy dziecku. Słowa na "ch" nie znosi. I w ogóle nie wie, co jej strzeliło do łba.

Tytuł "Matki Roku" jest już poza zasięgiem.
Za to dziś... nie wiadomo czy Pierworodny chce wynagrodzić jej wczorajszy koszmar czy wpędzić ją w jeszcze większe poczucie winy, za to że tak dała się sprowokować. Przespał całą noc!!! Spał do 9:00. Prawie. Rano zrobił siku do nocnika (a od jakiegoś czasu już mu się to nie zdarzało). Różowe siku. Teoretycznie to jak puszczanie tęczowych bąków. W praktyce, nadmiar buraczków do obiadu. I w ogóle wszystko idzie świetnie. Właśnie ucina sobie popołudniową drzemkę. A marudził dzisiaj tylko dwa razy. Raz o to, że nie chce włożyć butów. "W takim razie nie idziemy na spacer." - Mogła powiedzieć Matka, udając, że to taki zabieg wychowawczy a nie jej lenistwo i niechęć na samą myśl o wtapianiu się w listopadową rzeczywistość osiedla. Drugi raz płakał o to, że nie dostał dokładki ciasta. Co w sumie można odczytać jako komplement i że był sens je piec.
Matka zaciska kciuki, krzyżuje palce, pluje za lewe ramię. Jest gotowa nawet czary odprawiać. Byle ten nastrój w domu się utrzymał.

wtorek, 19 listopada 2013

Uff. Świat nie zszedł tak całkiem na psy

- I co? Napisałaś o tym balonie? - zapytał wczoraj przy obiedzie Ojciec Pierworodnego.
- Pewnie, że napisałam.
- Jakieś komentarze są? Z kim się zgadzają, z Tobą czy ze mną?
- Na razie tylko Gośka pisała i popiera Ciebie.
- Ha! - zakrzyknął z satysfakcją.
- Musiałabym jej w ogóle nie znać żeby pomyśleć, że mogłoby być inaczej. Ale na Fejsie ktoś pisał i jest po mojej stronie. Więc 1:1. Zresztą czekaj, kilka godzin nie sprawdzałam, może ktoś coś pisał. - Matka wyjęła telefon i szybko zajrzała w komentarze. - Oo! są nowe. Ha! już jest 5:1 dla mnie. Widzisz, ludzie są po mojej stronie! - Tym razem to przez Matkę przemawiała satysfakcja.
- Ale jak w ogóle można być w tej sytuacji po Twojej stronie? - szczerze oburzył się Ojciec, wręcz zdenerwował.
- Najpierw przeczytaj co i jak napisałam a dopiero potem zastanawiaj się czy można być tu po mojej stronie.
- Racja - przyznał słuszność w tej kwestii Matce, ale i tak w szerszym kontekście wiedział swoje.

Wieczorem Matka krzątała się po kuchni, Ojciec zaś bawił się z Synem. Konkretnie bawili się resorakami na dywanie. Z ostatniej wizyty w Ikei, kilka tygodni temu, Pierworodny wrócił bogatszy o swojego ukochanego pieska przytulankę i dywanik do zabawy - taki z obrazkiem ulic, znaków drogowych, toru wyścigowego itp. Nad tym dywanem to Matka z Ojcem kilka miesięcy się zastanawiali, kupić czy nie kupić, tani, ale czy potrzebny czy tylko kolejny zbędny grat? Bo w sumie to wiocha i paździerz, bezguście, takie spełnienie marzeń dziecka z PRL-u. Ale że Matka z Ojcem niewątpliwie dziećmi z PRL-u są to jednak się skusili. I, mimo wszystko trochę ku ich zaskoczeniu, dywan okazał się strzałem w dziesiątkę. Pierworodny na nim czyta książki z Matką, układa klocki z Babcią, jeździ samochodami z Ojcem i oczywiście sam wymyśla mnóstwo innych zabaw, codziennie pokazuje aby mu dywan rozłożyć, pomaga go zwijać i rozwijać. A wszyscy wokół cieszą się, że nie tłucze już tymi swoimi klamotami po panelach. I jeszcze Babci dodatkowo ulżyło, że już nie jest zmuszona rozpaczać nad tym, że dziecko musi siedzieć na takiej "zimnej" podłodze.
Zatem Ojciec z Pierworodnym bawili się resorakami. Matka, zajęta przygotowywaniem kolacji, słyszy jak Ojciec przepytuje Syna:
- Synuś, a tu na rondzie to kto ma pierwszeństwo?
Matka tylko zerknęła kątem oka chcąc Pierworodnemu "podpowiedzieć" prawidłową odpowiedź. Jak się okazało źle podpowiedziała, bo przepytywany zdążył zakosić autobus, który był rozwiązaniem i już bawił się nim po swojemu lekceważąc quiz Ojca. Mimo to Ojciec wytknął Matce błąd a Syna pochwalił za prawidłowy wybór. W związku z tym i Matka zmieniła swoją odpowiedź:
- A pewnie! Przecież MÓJ PTYŚ ma zawsze pierwszeństwo ;-)
Woda na młyn dla Ojca, który przepisy ruchu drogowego traktuje wręcz z nabożnością i tępi każdy przejaw ignorancji w tej kwestii. Nawet w zabawie nie ma żartów z tego kto ma pierwszeństwo na rondzie. Tym razem skończyło się jedynie na pełnym dezaprobaty spojrzeniu w stronę Matki. Ten karcący wzrok mówił wszystko, co Ojciec miał na myśli. Po chwili tylko dodał:
- To sobie opisz na blogu! I zobaczymy kto będzie miał większe poparcie.

I wyszło szydło z worka. Na jaw wyszło, że nie może Ojciec pogodzić się z wyraźnym brakiem aprobaty dla jego realistycznego spojrzenia na świat. Zaskoczyło go, że jednak tyle osób Matkę rozumie w tej żałości za balonem, spodziewał się raczej, że przynajmniej co druga osoba każe jej się w głowę stuknąć i przyzna mu rację.
Za to Matka wiarę odzyskała. Wiarę w ludzi. I w świat. Bo jednak są tacy, którzy myślą jak ona. Czyli nie wszystkich trzeba się bać. Przygnębienie wyraźnie osłabło, już tak nie lamentuje. Nie tylko Matka ufa. Uff...
A niech komuś bokiem wyjdzie ten balon!
Wiadomo, że balon w tym wszystkim był tylko symbolem. Że nie o darmowy gadżet się Matce rozchodziło. Tylko o wtargnięcie na prywatną przestrzeń, o wyciągnięcie obcej ręki po coś, co akurat do Syna należało, o chwilę beztroskiej nieuwagi Matki, która wystarczyła by Zło, choć w tak drobnym przejawie, zagrabiło całą przyjemność rodzinnie spędzanego dnia, o zasianie niepokoju w Matce.
A do tego jeszcze trudno uwolnić się od skojarzenia balonika z pojęciem niewinności, beztroski dzieciństwa, swobody dziecięcych zabaw... Może od czasu swojego dzieciństwa za dużo już razy Matka "Kubusia Puchatka" czytała?
I czy nie dziwnym zbiegiem okoliczności jest to, że właśnie balonik umieściła swego czasu Matka Wyluzuj! w swoim nagłówku?

niedziela, 17 listopada 2013

Nic już nie będzie takie samo

Ideały już nie istnieją. Bruku sięgnęły. Najświętsze świętości poszły się... gonić. Ostatnie wartości zginęły. Żeby nie powiedzieć, że pękły jak, nie przymierzając, balon. Świat zszedł na psy. I Matka przekonała się o tym drastycznie i dobitnie. Świat wylał Matce na głowę kubeł zimnej wody, akurat dziś, w zimny listopadowy dzień, mówiąc tym samym "Otrzeźwiej, kobieto, oczy otwórz! Głupia jesteś czy tylko naiwna (choć nie wiadomo, co gorsze), naprawdę myślałaś, że ludzie są dobrzy a świat taki przychylny i kolorowy?".

I to wszystko, ta krótka i brutalna, lecz znacząca lekcja życia, w trakcie jednych sobotnich zakupów w galerii handlowej.

Pierworodny potrzebował butów na zimę. Kupowanie butów jest to coś czego Syn szczerze nienawidzi. Dziś robiono drugie podejście do zakupów. Zaczęło się jak zwykle, czyli histerią w obuwniczym, gdy tylko Matka zbliżyła się do Syna z pierwszą wybraną parą. Tym razem postanowiła dać Pierworodnemu czas na oswojenie się z sytuacją i spróbować ponownie za jakiś czas. Wyszli ze sklepu by zgłębić atrakcje centrum handlowego, ze szczególnym uwzględnieniem ruchomych schodów. Biegali po galerii, jeździli schodami, wsiadał Pierworodny do tych wszystkich maszyn na 2-złotówki (niestety zobaczył jak dziecko obok dostaje od mamy monetę i zaraz potem wzbija się w powietrze w przecudownym helikopterze - następnym razem może nie być już tak łatwo wymigać się od rzucenia kasą), a poza tym to jeszcze jeździli schodami, dwukrotnie zapoznawali się z paniami hostessami z banku rozdającymi baloniki i jeszcze jeździli schodami, zerkali z góry co dzieje się piętro niżej i jeździli schodami.
I kiedy tak akurat jeździli schodami, dołączył do nich Ojciec Pierworodnego, który skończył pracę.
- A Ty wózek tak sam zostawiasz? - zdziwił się widząc wózek Syna stojący pod schodami.
- Przecież zerkam na niego - usprawiedliwiła się Matka beztrosko.
Ojca nie zadowoliło takie wytłumaczenie, ale nic już więcej nie powiedział.
Poszli kupić buty Pierworodnemu. Potem jeszcze Matka skoczyła do jednego sklepu po czapkę i szal dla siebie, które miała wcześniej upatrzone. Wózek znów zostawiła sam sobie. Tym razem w sklepie, blisko wejścia, tak aby nikomu nie przeszkadzał, chociaż ruch był niewielki. Pierworodny z Ojcem w tym czasie szaleli razem po galerii a nawet odwiedzili Matkę w przymierzalni.
Po zakupach udawali się właśnie w stronę parkingu, gdy Matka, zaglądając do wózka, zauważyła:
- Młody ma już tylko jeden balonik? Ten drugi pękł?
- Nie. Ktoś nam buchnął, gdy byłaś w Orsay'u - odparł Ojciec pełen stoickiego spokoju. - Ale na szczęście ten, z którego i tak schodziło powietrze.
- Taa, jasne - nie dała temu wiary Matka, którą akurat w tym momencie rozbawił fakt, że Syn jak na zawołanie pobiegł sobie do pań z banku i na piękne oczy wysępił trzeci balon.
- Poważnie mówię - kontynuował wciąż spokojnie Ojciec. - Ktoś nam go wyciągnął z wózka.
- No kto by ukradł dziecku balonik?
- Ty chyba ludzi nie znasz.
- Ludzi nie znam? Przecież to był darmowy balon. Leżał w naszym wózku. Kto mógłby wpaść na coś tak durnego i tak po prostu go zabrać półtorarocznemu dziecku?
- Właśnie dlatego, że był darmowy komuś przyszło to tak łatwo. I zapewniam Cię, że nie było to inne dziecko tylko jakiś dorosły. Pewnie wszedł do galerii z drugiej strony i nie wiedział, że 20 metrów dalej jest stoisko, gdzie te balony rozdają - mówił Ojciec jakby było to coś najnaturalniejszego w świecie.
- Ale kim trzeba by być żeby UKRAŚĆ dziecku balonik?
- Od półtora roku jesteś w domu, z ludźmi nie rozmawiasz, to nie wiesz co się dzieje. Ludzie wszystko kradną - tłumaczył Ojciec zawiłości świata, jakby zupełnie pozbawiony był emocji. - A ja co chwilę słyszę jak ktoś się skarży: "A chu..wo się robi, nawet papieru toaletowego nie idzie wynieść". Takich historii mogę Ci więcej opowiedzieć.
- Mnie nie interesują inne historie - przez zaciśnięte zęby odpowiedziała Matka, do której zaczęło powoli docierać, co właśnie się stało - PRZECIEŻ KTOŚ UKRADŁ BALONIK MOJEMU MAŁEMU SYNKOWI! - już ze łzami w oczach wydusiła z siebie. I naprawdę miała ochotę krzyczeć i płakać, a w żadnym stopniu nie mogła zrozumieć opanowania Ojca, na którym zajście to nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Nagle, przez wypowiedzenie tego jednego zdania, spadło na barki Matki całe zło świata, przed którym musi chronić Pierworodnego. W jednej chwili coś jakby się skończyło, coś w Matce umarło. Chłód i szarość ją przeszyły.

Nic tu się nie zgadza. Nie powinno tak być! Reakcja Matki - zbyt rozemocjonowana, podejście Ojca - beznamiętne i nazbyt cyniczne. Jaki obraz świata pokażą Synowi? Jak mu dawać do zrozumienia, że świata nie należy się bać, że należy mu wychodzić naprzeciw, skoro już teraz od własnego wózka nie można odejść na 10 metrów?

Niby takie nic, niby tylko balon o wartości kilku groszy... ale jakim kretynem skończonym trzeba być żeby zrobić coś takiego? Jakim debilem bezmózgim, by przywłaszczyć sobie coś co należy do małego dziecka, bo że należało do małego dziecka to oczywista oczywistość skoro znajdowało się w dziecięcym wózku. W głowie się Matce nie mieści jak można tak bezceremonialnie wziąć sobie cudzą własność, nawet jeżeli był to darmowy gadżet, jak można ukraść coś dziecku? I co z tego, że balony były dwa? A gdyby dzieci też było dwoje? Jak wtedy im wytłumaczyć, że miały po baloniku a teraz mają po pół balonika? Czy gdyby ten ktoś, kto zdobył się na taką bezczelność znał Pierworodnego i wiedział jak uwielbia on balony i że na swoje pierwsze urodziny ani tort ani żadne inne przygotowane przez rodziców atrakcje nie cieszyły go tak jak porozwieszane po całym domu baloniki, gdyby to wszystko wiedział i widział jeszcze jak Pierworodnemu świecą się oczy, gdy bawi się z Ojcem w strącanie balona podwieszonego pod sufitem, to czy też by mu go ukradł?

I nawet teraz, kiedy to pisze, Matce zaszkliły się oczy, gdy tuż przed pójściem spać podszedł do niej Ojciec Pierworodnego by przytulić na dobranoc i wrócił do tematu rozpoczętego w centrum handlowym.
- Co? Świat już nie jest taki dobry? - niby pytając stwierdził fakt z lekką ironią w głosie.
- Y-y - wydukała tylko.

czwartek, 14 listopada 2013

Ordnung muss sein

W Pierworodnym zrodziło się poczucie porządku. Przymus porządku. Potrzeba porządkowania rzeczywistości. Pewnie to jakiś typowy etap rozwoju właściwy jego słusznym prawie 20 miesiącom, tak Matka przypuszcza. Nie wie na pewno, bo nie czyta niczego na temat etapów rozwoju dzieci - na wszelki wypadek, by nie wariować, by nie szaleć, że Pierworodny jeszcze czegoś nie robi, albo że robi to za długo, albo dlatego że robi coś czego nie napisali, więc może nie powinien tego robić itd.
W każdym razie poczucie porządku świata rozwija się i nasila w Synu Pierworodnym każdego dnia.

Matka czuje się jak Kopciuszek, który całymi dniami układa rzeczy na właściwych im miejscach. Pod okiem Syna Pierworodnego segreguje klocki, samochodziki, pluszaki, układanki - każde w swoim pojemniku, a każdy klocek oddzielnie, broń Boże dwa lub trzy złączone razem, a wszystkie części układanek w kompletach, a wszystkie kubeczki włożone jeden w drugi, foremki do robienia babek w wiaderku, książki na półce. A niechby odważyła się ociągać, zaraz Pierworodny pokaże palcem co jeszcze jest do zrobienia. I dla wzmocnienia efektu jeszcze zakrzyknie ze smoczkiem w buzi to swoje "Yyyy". Fakt, z tymi zabawkami to Matka sama jest sobie winna. Od samego początku uczyła Syna układania ich po skończonej zabawie. Bo Matki nikt tego nie uczył i potem przez lata wszyscy wokół mieli problem z jej bałaganiarstwem. A i do teraz Matka nie może w sobie wyrobić nawyku odkładania rzeczy na miejsce. Cieszyła się więc, że Pierworodny nie powinien mieć z tym kłopotu, że zawsze wie, gdzie powinien kłaść swoje bambetle, gdy przestaje się nimi bawić i że dzięki temu nie potyka się Matka całymi dniami o tuziny kolorowych gadżetów, nie ślizga się na resorakach i po nocach nie wchodzi gołą stopą na klocki Lego. Póki ta potrzeba porządku dotyczyła głównie zabawek nie była ani trochę uciążliwa. Wiadomo, całe życie Pierworodnego Matka dba też o ustalony rytm dnia - widzi jak Pierworodnemu ułatwia to funkcjonowanie i cieszy go, że wie co za chwilę się wydarzy, a czasem, w oczekiwaniu na jakąś przyjemność, próbuje nawet przyspieszyć pewne etapy. Taki ustalony rytm dnia pomaga też w funkcjonowaniu Matki, która w gorsze dni odlicza sobie czas pozostały do kąpieli Syna, co daje ukojenie sfatygowanej psychice. Ustalony porządek dnia zatem też jest w cenie.

Jednak ostatnio Syn Pierworodny przesadza, ojjjj przesadza... Na swoim miejscu musi być WSZYSTKO. Gdy uda mu się dorwać czyjś telefon, zaraz gdy już powciska kilka guzików lub poprzesuwa paluchem po ekranie, biegnie do właściciela komórki i mu ją oddaje - Twoja komórka to ją trzymaj, co to za zostawianie na stole! - ale nie chodzi o to by schować ją do kieszeni, telefon służy do rozmawiania, wiec masz go trzymać przy uchu. Ojcu nie wolno wyjść z domu bez czapki. Kiedy przyjeżdża Babcia, co chwilę otrzymuje do ręki znalezione gdzieś przez Pierworodnego okulary. Okulary przecież nie mogą leżeć na stole czy komodzie. Okulary trzeba mieć na nosie. I nie da się wytłumaczyć, że te akurat okulary służą Babci tylko do czytania. Klamerki, którymi Pierworodny tak lubi się bawić, nie mogą już sobie poleżeć 20 minut na stole (Jejku, co my mamy z tym stołem, wieczny bajzel musi na nim panować), po tym jak Matka zdjęła jedno pranie i czeka aż pralka skończy program z następną partią do powieszenia - klamerki trzeba odłożyć do koszyka i schować do szafy. Książka czytana przez Matkę też na stole leżeć nie powinna, należy zrobić wszystko by Matce ją podać, bo może nie wie, że właśnie na stole ją zostawiła. A ta kartka w środku to po co? Przecież nie pasuje, trzeba wyjąć. Masz mamo, Twoja książka, ten paragon ze środka wyrzuciłem, nie musisz dziękować. To, że Matka dostała do ręki swoją książkę, notabene już bez zakładki, nie oznacza, że wolno jej sobie poczytać, przecież tyle jest jeszcze do zrobienia, tyle do uporządkowania.

Po przyniesieniu do domu zakupów, natychmiast należy je rozpakować. Pojedynczo. Każdą rzecz osobno i po kolei. Wyciągnąć z reklamówki lub wózka, zanieść na kuchenną wyspę lub podać Matce, która natychmiast powinna ułożyć ją na miejscu. I nie można lecieć sobie w kulki, ułatwiać sprawy i nosić po kilka na raz. Syn jest skrupulatny jak główna księgowa i wczoraj na przykład nawet karton z ryżem rozpakował by móc przynieść każdy woreczek oddzielnie - Matka cieszyła się tylko, że nie wpadł jeszcze na pomysł by rozpakować każdy woreczek.

Bramka zamontowana w przejściu do kuchni musi być zawsze zamknięta. Niezależnie od tego po której jej stronie znajduje się Pierworodny. Akurat to jest zabawne z tego względu, że gdy Syn w tajemnicy wchodzi do kuchni, czyli tam gdzie nie wolno mu wchodzić samemu, zawsze zdradza go dźwięk zamykanej za sobą bramki.

Nie ma też możliwości zostawiania gdzieś w mieszkaniu kapci, nawet przy kanapie, na której aktualnie trzyma się nogi. Kapcie należy nosić na stopach, jeśli się tego nie wie, Pierworodny zaraz o tym przypomni a kapcie osobiście założy ich właścicielowi. W ten sposób mobilizuje też rano Matkę do wstania z łóżka. Odkrywa jej kołdrę i z mozołem stara się trafić kapciami na bose stopy. Matka wstaje by nie musieć dłużej tego wytrzymywać.

Nawet Kot w świecie Pierworodnego ma swoje miejsce i co rusz wysyłany jest do kuchni, bo tam przecież są jego miseczki z jedzeniem. Jeżeli akurat Pierworodnemu uda się pogodzić z faktem, że Kot nie jest w tym momencie głodny, to i tak nie zwalnia to Kota z trwania na posterunku i gdy nie przebywa w kuchni, ma obowiązek leżenia na swoim stałym miejscu pod telewizorem, na pudełkach z winylami. Niech tylko Kot spróbuje zbliżyć się do drzwi sypialni, niech tylko zniknie z oczu, niech tylko wejdzie pod łóżko, spod którego nie ma możliwości wyciągnięcia go... Cały porządek świata załamuje się a poczucie bezpieczeństwa pryska jak bańka mydlana. Rozpacz czarna. Niemożność ukojenia bólu. Łkaniu nie ma końca. Dopóty dopóki Kot łaskawie nie wyjdzie ukazać swego oblicza.

Podczas ostatniej wizyty u dziadków, Pierworodny nie zdążył jeszcze rozebrać się w przedpokoju jak już zaczął wprowadzać swoje porządki i przeganiał 5-letniego kolegę, który w niewiedzy śmiał usiąść na fotelu, na którym zwykle siada Babcia. Złapał kumpla za ramię, wyprosił z siedzenia, kazał usiąść Babci, po czym wskazał gdzie powinien położyć się Pies, który zwykle podczas odwiedzin Wnuka zalega przy nogach swej pani. Stanowczość Pierworodnego okazała się skuteczna i nie musiała być nawet wzmocniona żadnym konkretnym słowem, każdy bez szemrania zrobił co mu kazano.

Przez to, że często Pierworodny proszony jest o wrzucenie jakiejś rzeczy do kosza na pranie, od jakiegoś czasu, gdy nie można znaleźć któregoś z ubrań, które leżało np. na krześle, wystarczy zajrzeć do owego kosza. W świecie Pierworodnego bowiem nie ma kategorii brudne i czyste, za to jedne ubrania pasują do drugich i powinny znajdować się razem.
Kiedy dziś robiąc pranie Matka wpadła na, idiotyczny w oczach Syna, pomysł wyprania ochraniacza na szczebelki z jego łóżeczka, rozpętała, tym taką burzę z piorunami, że już jedynie zignorowanie zachowania Pierworodnego mogło przynieść jakikolwiek skutek w uspokojeniu go, bo żadne tłumaczenia, przytulania i czułe słówka nie dawały rady. Ochraniacz jest do łóżeczka i jakim prawem Matka śmiała go z niego wyciągnąć? Cóż za bezczelność wynosić go z sypialni! Do pralki? Nigdy w życiu! Pierworodny zaparł się i targany histerią ciągnął za jeden koniec starając się włożyć ochraniacz z powrotem do swojego łóżka, nie dając sobie wytłumaczyć, że wieczorem znów go razem zamontują na miejscu. Brak ochraniacza nie ułatwił też popołudniowej drzemki, która jak się okazało jest niemożliwa do odbycia, jeżeli nie trwa w otoczeniu pastelowych króliczków, kotków i kwiatków.

Gdy jakieś wydarzenie bądź czynność mu się spodoba, następnym razem wszystko powinno odbyć się tak samo. Zatem w sklepie zawsze trzeba kupić chleb, nie można tak sobie po prostu przejechać wózkiem obok działu z pieczywem, następnie należy zjeść jedną lub dwie kromki kontemplując mijane otoczenie, kupić soczek i po zapłaceniu rachunku i odstawieniu wózka wypić soczek na tej samej co zawsze ławce. Gdy jednego dnia Ojciec wymyśli fajną zabawę, drugiego o tej samej porze Pierworodny będzie domagał się powtórki. Gdy na przykład kładli spać do łóżka pluszowego pieska, grzechotkę - prosiaczka i plastikowego konika z układanki to już zawsze należy kłaść spać taki właśnie zestaw, nikogo nie może zabraknąć, a kładzenie samego pieska w ogóle nie ma sensu.

Każdego dnia Matka jak ten Kopciuszek popędzany przez złe siostry, często przy wtórze ryków Syna, oddziela Lego od drewnianych klocków, drewniane klocki od drewnianych samochodzików, a drewniane samochodziki rozbiera jeszcze na części. Wciąż coś zwija, układa, przekłada, odkłada i składa. By zwykle i tak Pierworodny wtrącił swoje trzy grosze i trzeba było zaczynać od nowa.
A wieczorem wraca z pracy zmordowany Książę. Oboje z Kopciuszkiem są już tak zmęczeni, że mowy nie ma o żadnym balu. Szklanych pantofelków i tak nie produkują w rozmiarze 41. A nawet gdyby, to najpierw chciałoby się po całym dniu stopy w misce wymoczyć. Planują obejrzeć jakiś film. Może piwo na spółkę. Ostatecznie sił i jako takiej koncentracji starcza na jeden wieczorny program w TVNie. Dziś czwartek, "Kuchenne rewolucje".