piątek, 9 grudnia 2016

Geniusz matematyczny




Pierworodny liczy.

Co się da i kiedy się da. Wszystko. Po kolei, na palcach, w pamięci, gdzie mniej, gdzie więcej, dodaje... O, to dodawanie szczególnie go fascynuje. Bo gdy proponuje się mu, dajmy na to, odejmowanie, oburza się, jakby odejmowanie było czymś najbardziej lamerskim w świecie 4-latków.

Tymczasem wczoraj na przykład policzył sobie w pamięci, ile wynosi 32+4.

- 36. Dobrze? - upewnił się, w napięciu czekając na werdykt.

- Brawo! Bardzo dobrze!

- Tak w myślach sobie policzyłem. Po cichu!!!!! Nie słyszałaś, prawda?

Matka przyznaje, że nie słyszała. Choć przeczuwała, że coś się święci i z zafascynowaniem obserwowała mimikę Syna, która sugerowała raczej, że jej właściciel karkołomnie stara się utrzymać kontakt wzrokowy z muchą na suficie, chociaż skubana wciąż mu odlatuje i się przemieszcza.
Jednak w tym przypadku nie ważne, czy były prowadzone działania na zwierzętach. Liczy się wynik (aż się prosi, by dodać, że "takie czasy"). A wynik był prawidłowy. Imponujące.

Dla Matki imponujące, oczywiście. Bo Matka, jak to matka, jara się każdą nową umiejętnością swojego potomka (Was do tego nie zmuszając, aczkolwiek miło by było). Kiedyś jarała się, że sam je marchewkę, teraz jara się dopiero, kiedy sam po marchewce posprząta, czyli niezbyt często. Albo właśnie, gdy tak sobie liczy. Bo wie, niemal na pewno, że prędzej czy później mu to liczenie przejdzie. Matce przeszło. Dokładnie w momencie, gdy dostała się do liceum do klasy o profilu matematycznym. I nigdy nie zapomni systemowi edukacji tych dowodów swoich upokorzeń wpisywanych do dziennika. I to w imię czego? Logarytmów, całek, różniczek, cosinusów, wektorów, wykresów funkcji wykładniczej... słowem pojęć, które jeszcze nigdy nikomu nie przydały się w codziennym życiu! Matka wciąż czeka nie dzień, w którym będzie mogła wreszcie wykorzystać wzór skróconego mnożenia.

Ad rem.
Syn liczy i to jest fajne. Przeważnie. Tzn. poza momentami, kiedy nie jest...

Taki na przykład ostatni niedzielny spacer. Jeżeli wyobrażacie sobie niedzielne spacery z dzieckiem, jako słodkie obrazki szczęśliwej, wypoczętej mamy, trzymającej za rączkę uśmiechniętego chłopca, idących wolno przed siebie w pięknych okolicznościach przyrody to... no nie tym razem. Tym razem to scena, niczym kadry z programu "Superniania" (nie zawsze, ale zdarza się). Syn, w którego wstąpiło jakieś licho i Matka drąca na ulicy ryja, ale zagłuszana przez przejeżdżający tramwaj i samochody. Matka nie jest w ciemię bita i po kilku bezskutecznych wydarciach zrozumiała, że tak sprawy nie załatwi, a Syn prędzej "dla fanu" wbiegnie pod jakiś samochód, niż się uspokoi.
Zgarnęła więc w biegu rozwydrzonego Pierworodnego, który chwilę wcześniej przystanął na moment na brzegu wielkiej kałuży (jedyny moment, kiedy przystanął), spojrzał na Matkę, po czym po usłyszeniu: "Nie wchodź w tę kałużę, nie masz dziś kaloszy", zrobił dokładnie to, czego się można było spodziewać. A gdy już z tej kałuży wybiegł, nie rozglądając się w żadną ze stron, przebiegł przez ulicę, nie jakąś ruchliwą (wjazd na osiedle), ale to i tak złamanie jednej z najważniejszych zasad. Przyszła pora na poważną rozmowę. I groźbę natychmiastowego powrotu do domu. Pogadanki wychowawcze w chwili najlepszej zabawy to coś, czego mali chłopcy szczególnie nie lubią. Ale jak mus to mus.
"Dlaczego nie reagujesz, kiedy wołam, żebyś się zatrzymał? (...) Wiesz, co mogłoby się stać, gdyby jechał samochód? (...) Przecież ty jesteś malutki, a samochody duże, prawda? (...) Rozumiesz, że stałaby ci się wielka krzywda? (...) Wiesz, że gdy każę Ci się zatrzymać, nie chcę psuć Ci zabawy, tylko robię to dla Twojego bezpieczeństwa? (...) Chcesz wracać do domu? (...) To co, mogę Ci zaufać?" No takie tam. Wiadomo.

Opamiętał się Syn, jakby mu ktoś w ustawieniach przełączył program, złapał Matkę za rękę i ruszyli dalej.


- Mama, a czy ty zdajesz sobie sprawę, ile ty mi pytań zadałaś? - wypalił ze stoickim spokojem, gdy tylko przeszli kilka kroków.

- Ale jak to? Jakich pytań?

- No teraz. Wiesz, ile mi pytań zadałaś???

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała zgodnie z prawdą, acz niepewnie, bojąc się, co zaraz usłyszy.

- SZESNAŚCIE! Zadałaś mi 16 pytań. Wyobrażasz to sobie?




Ale przecież... kto pyta, nie błądzi, prawda?

Czy ja zadaję za dużo pytań?

środa, 30 listopada 2016

Black Friday




Zaczęło się w czwartek. A nie, wróć!, zaczęło się w lipcu. W lipcu zaczął się remont mieszkania.
W lipcu też Matka kupiła przez internet tapetę do pokoju Syna Pierworodnego. Jak na matczyne standardy zabrało jej to niewiarygodnie mało czasu. Pół godziny, trochę wina, tapeta wybrana i zamówiona.

Rano, już bez wina, wybrana tapeta okazała się jakimś koszmarem. A przecież to były tylko 2 kieliszki! Słowo! Ale Matka zawsze upija się na wesoło i widzi wtedy wszystko w lepszych barwach. To i granatowa tapeta w małym pokoju wydała jej się świetnym pomysłem.

Ojciec kazał nie wymyślać, pogodzić się z tapetą, bo ładna i dać spokój. Ale co on tam wie? O tapetach.
Jedynym słusznym rozwiązaniem wydawało się poczekać, aż na drugim końcu Polski otworzą sklep z tapetami, by móc tam zadzwonić i błagać, by nie realizowali tego zamówienia. A pewnie tak się cieszyli, że udało im się sprzedać chociaż tę jedną rolkę... Obiecali jej nie wysyłać, a Matka, równie szybko co poprzednią, zamówiła inną. Tylko już bez wina.
Przysłali. Szybciutko, sprawnie, profesjonalnie. Kulturka.

Tylko, kurcze, ta tapeta... Coś jakby z nią nie tak? Nudna jakaś taka. Ta po winie to chociaż wyrazista była. Może aż nadto, bo granatowo-srebrna, ale przynajmniej była jakaś. Zachowała Matka uwagi dla siebie i po raz kolejny zrobiła to, co uznała za słuszne - potajemnie zaczęła szukać następnej. I znalazła. I-de-al-ną! Jakby stworzoną dla Pierworodnego, z autami i drogami. Taką, nad którą długo się zastanawiała, gdy Syn miał się urodzić, ale wtedy zdecydowała się na inną z tej samej kolekcji. Tak więc kolekcja to sprzed 5 lat, a jak już zdążyła się Matka zorientować, w świecie ścian i elewacji to cała epoka. Przemierzyła zatem internet po wielokroć wzdłuż i wszerz, by wreszcie znaleźć ostatnią dostępną w polskiej cyberprzestrzeni rolkę, czyli tyle ile potrzebowała. Kolejny raz kurier rolkę dostarczył.

Pozostało najtrudniejsze, wytłumaczyć Ojcu Pierworodnego, dlaczego znów zmieniła zdanie i kupiła trzecią tapetę oraz wmówić mu, że jest jakiś sens w tym, że teraz mają dwie rolki z różnymi wzorami. Ojciec akurat w sprawach typu wybór faktury, deseniu (czego?) czy odcienia tapety niewiele ma do gadania, czy to po winie, czy na trzeźwo (i to mu właściwie pasuje), więc szybko skapitulował i machnął ręką.

Po tym machnięciu miało już pójść łatwo.
Wciąż był lipiec, trwał remont, ekipa remontowa miała tapetę położyć i jeszcze w lipcu remont skończyć.
A potem był sierpień, trwał remont, Matka z Ojcem zwolnili ekipę i mieli skończyć remont sami. Uznali bowiem optymistycznie, że gorzej już i tak nie będzie i po co płacić komuś za partactwo, jak mogą spartaczyć samodzielnie.
A potem był wrzesień...

Wreszcie przyszedł czwartek i proszę, znaleźli czas, by tę tapetę przykleić. Czwartek, 24 listopada.
Pierworodny w przedszkolu, a Matka z Ojcem dziarsko zabrali się za robotę.

Cel: przyklejenie 3 pasków tapety
Doświadczenie i umiejętności: znikome
Godzina rozpoczęcia pracy: 10:00
Liczba popełnionych błędów: wszystkie
Godzina zakończenia pracy: 16:00
Najczęściej powtarzane przez Matkę słowa, wyłączając przekleństwa: "A pan Zenek z Jutuba zrobił to w 10 minut." i "Ja to już na bank kiedyś widziałam w tym serialu 'Sąsiedzi'."
Uzyskany efekt: wstyd przyznać

Na szczęście dla Pierworodnego nie jest ważne, że przy suficie dramat, bo tak wysoko głowy nie zadziera, a poza tym wiszą półki, więc czym się przejmować. Nie zwrócił też uwagi na tragedię po prawej, bo co z tego, że wystaje stara tapeta skoro on ją lubił. Matka bowiem wymyśliła, że skoro wcześniej były 3 paski tapety i teraz też mają być 3 paski, a tapeta jest tej samej firmy i z tej samej kolekcji, nie ma sensu zrywanie starej, położy się jedną na drugą i będzie cacy. Otóż... nie, nie będzie. Tapeta tapecie nie równa. A jak wam się wydaje, że rozmiar nie ma znaczenia i że nikt nie pozna, że jest trochę mniejszy to źle się wydaje, jak to w życiu. Rolka węższa o 3 milimetry, to po 3 paskach prawie centymetr i w efekcie dupa blada.

Ale za to bąbli żadnych Matka nie narobiła! O! A że niedoklejone w dwóch miejscach... Eee, coś się jeszcze wymyśli.

Jednak dla tej jednej, całkowicie szczerej i spontanicznej reakcji warto było przez to przejść:

"Nowa tapeta! Z samochodami!! I labirynty!!! O takiej marzyłem!!!!"


I tym optymistycznym akcentem czwartek się skończył.


A potem przyszedł piątek. Przyszedł i był zły.
Ale naprawdę zły zrobił się dopiero, gdy Pierworodny wyszedł po południu z przedszkola. Już w drodze do domu dało się wyczuć tę wibrującą energię, złą energię, czarną moc... Jakby dokładnie na matczyne osiedle spoglądało Oko Saurona, jakby zbliżała się klasówka z chemii, jakby gdzieś na świecie płakał jakiś jednorożec, jakby w święta nie miało być "Kevina"...
Z godziny na godzinę potęgowało się przeczucie, że coś musi się wydarzyć i że nie będzie to nic dobrego. Coś wisiało w powietrzu. I nawet pogoda tego dnia upiornie z tym czymś współgrała... Napięcie narastało jak u Hitchcocka. Wreszcie osiągnęło punkt kulminacyjny.

Matka z Ojcem zajęci byli akurat mocowaniem wymarzonej lampki nad łóżkiem Pierworodnego, gdy ten wziął młotek i najzwyczajniej w świecie jebnął nim w ścianę. W tapetę. Bo tak.

Dziura.

15 minut wcześniej w salonie, mając tego popołudnia na koncie już kilka durnowatych wyskoków, wziął czerwoną kredkę i próbował wyrazić swoją artystyczną ekspresję na białej ścianie. Matka proceder udaremniła nim doszło do katastrofy, ale coś tam jednak zmalować zdążył. 

Jeszcze emocje dobrze nie opadły, a ten tym młotkiem w ścianę. Matka wrzasnęła. Powiedziała swoje i oświadczyła, że wychodzi. Po czym wyszła. Najpierw z siebie. Potem do drugiego pokoju. Bo jak się okazało z nerwów tak skoczyło jej ciśnienie, że nie doszła dalej jak do kanapy. W tym czasie Pierworodny, niewzruszony matczynym wybuchem, jebnął w ścianę po raz kolejny. Matki ciśnienie jebnęło jeszcze wyżej.

Kiedy wreszcie wieczorem Pierworodny zasnął, za swoje zachowanie otrzymując najwyższy wymiar kary, tj. brak czytania książki na dobranoc, do Matki dotarło, że to dopiero piątkowe popołudnie, piątek, piąteczek, piątunio... Przed nią jeszcze sobotunia i niedzielunia. Wtedy stwierdziła, że musi się wyładować, inaczej nie zdzierży. I tu potrzebny był ciężki kaliber, na takie właśnie okoliczności stworzono krav magę, cross fit, iron mana i inne ekstremalne aktywności. Tylko co wybrać?

Wybór był oczywisty.
A zatem zakupy!
I tym razem nie przez internet. Choć nie ma co ukrywać, istniała obawa, że jeżeli wyjdzie tego wieczora z domu to już nie wróci. Ale kto nie ryzykuje, nie żyje, czy jakoś tak. Jeszcze półtorej godziny miała być otwarta galeria handlowa, a tego dnia akurat, jak na ironię, wypadał "Black Friday" - czarny piątek - dzień wyprzedaży, zakupowe szaleństwo, szopinG . Zaplanowała więc Matka, że kupi: czapkę, kurtkę na zimę i komodę. A jak starczy czasu to może jeszcze szalik. Taa...

Skończyło się tym, że kupiła mleko, polędwicę sopocką i kabanosy. 

Z tym że kabanosy zjadła w drodze do domu.
Zakupowe szaleństwo a'la Matka Wyluzuj!

I wiecie, co jest najgorsze w tym wszystkim? Bo zaczynając pisać ten tekst, Matka jeszcze nie wiedziała. To znaczy myślała, że najgorsze było to, że wrzeszcząc bądź cedząc przez zęby podczas tapetowania na zmianę "Gdzie jest ten cholerny nożyk do tapet?!" z "Ja pierdolę, teraz tu się odkleja" i "Nigdy więcej nie zamierzam kleić żadnych tapet!!! W życiu!!!!11", jednocześnie wiedziała już, że za kilka dni kurier ma dostarczyć kolejne dwie rolki, które zamówiła do salonu i cały ten koszmar zacznie się od nowa...
A jednak nie, nie to uczucie było najgorsze. Najgorsze, że teraz, między akapitami, wyszukała Matka w internecie zdjęcie tej tapety z pokoju Syna i okazało się, że...


przykleili ją, kurwa, do góry nogami!


środa, 9 listopada 2016

Gadka czterolatka #2 - Wnuk Pierworodny gada z Babcią


Gadka czterolatka #1




Podróżnik

Wysiadają Matka z Synem z autobusu na dworcu - mają odwiedzić Matkę Matki, która wyszła im naprzeciw. Przejechali jakieś 32 km, a teraz, po kilku minutach spaceru, zbliżają się do osiedla, na którym mieszka Babcia. Pierworodny dziarsko maszeruje ze swoim plecaczkiem w kształcie małpki, całym wypchanym resorakami (bo nigdy nie wiadomo, co może przydać się w podróży). W pewnym momencie mały traper zatrzymuje się, spoglądając z zadumą na blok, do którego zmierzają, zupełnie jakby widział go po raz pierwszy i zanim ruszy dalej, stwierdza:

- Hmm, czuję się jakbym był w Polsce.



Żadnych węglowodanów

Matka Matki szykuje Pierworodnemu kolację.

- A chleb chcesz z masłem? - pyta.

- Nie chcę chleba - odpowiada Pierworodny zdecydowanie.

- Wcale? - Jak wiadomo, takie rzeczy nie mieszczą się babciom w głowach.

- Dbam o linię.



Slow food

Pierworodny z Babcią mają pewien zwyczaj, taki swój rytuał, na który Pierworodny czeka przed każdą wizytą Babci. Za każdym razem, kiedy Matka Matki przyjeżdża, Pierworodny pokazuje jej wszystko, co nowego pojawiło się w domu, a czego jeszcze nie widziała: wszystkie nowe zabawki, swoje rysunki, książki, najróżniejsze duperele, dekoracje, sprzęty w domu itd. Przy jednej z wizyt zapomniał zwrócić Babci uwagę na najnowszy magnes na lodówkę przywieziony z jakiejś wycieczki. Magnesy Matka z Ojcem zbierają od jakichś 10 lat, więc trochę ich na tej lodówce jest i niełatwo dostrzec, że wśród nich pojawił się nowy.
W pewnym momencie słyszy Matka, jak w drugim pokoju Pierworodny o ten magnes sprzecza się z Babcią.

- Widziałaś!

- Nie widziałam.

- Widziałaś, był na lodówce!

- Ale go nie widziałam.

- Bo za szybko otwierałaś lodówkę!



Life is brutal

Matka Matki odebrała Pierworodnego z przedszkola. Wracają do domu, gawędząc sobie o tym, co wydarzyło się w ostatnich dniach, kiedy się nie widzieli.

- A ucieszyłeś się, że mieliście gości? - pyta Babcia.

- Nieee, broiłem - odpowiedział Pierworodny przewrotnie. Bo choć rzeczywiście broił podczas tamtej wizyty niemiłosiernie, niespodziewany przyjazd gości bardzo go ucieszył.

- Jak to broiłeś? Dlaczego?

- No, babcia, takie życie...



wtorek, 8 listopada 2016

Odkurzamy



Zaniedbałam blog. Przyznaję się do winy, kajam i biję w mą wątłą pierś. Schrzaniłam.
Regularnie w tym roku dawałam plamę, ale od lipca to już zupełnie zawaliłam sprawę.
A plan był taki ambitny (jak wtedy, gdy w dzieciństwie mówiłam, że będę pracować w cyrku, a w rzeczywistości nigdy nie zrobiłam na wuefie porządnego mostku, a w kolanach to mi strzyka, gdy mam zrobić przysiad), planowałam relacjonować dzień po dniu wakacje z Synem. Relacje miały być obszerne i szczegółowe. Właśnie znalazłam swoje zapiski z pierwszych dni tych wakacji:


Dzień 1: 
Przeżyliśmy. Jeszcze 61.

Dzień 2: 
Trwają upały. Drugi dzień siedzimy nad jeziorem. Pierworodny co rusz spotyka kumpli z przedszkola - 4-latek ma o jakieś 300% bujniejsze życie towarzyskie od mojego.

Dzień 3: 
O-o-ł. Psuje się pogoda. Na spacery wystarcza, ale bez jeziora i lodów 3 razy dziennie o wiele trudniej być cierpliwą, wyrozumiałą i spokojną matką.

Dzień 4: 
Zaczyna się. "A kiedy przyjedzie babcia?", "A kiedy pojedziemy do babci?", "A kiedy spotkam się z O.?", "A kiedy spotkam się z S.?", "A kiedy będę mógł zabrać to nowe auto do przedszkola?", "A czemu pada?", "A czemu wczoraj nie padało?"...

Dzień 5: 
Pogorszenie pogody następuje wprost proporcjonalnie do pogarszających się nastrojów. Zapamiętać: nie zabierać więcej rowerka biegowego na zakupy do Biedronki!!!

Dzień 6: 
Za oknem Armageddon. Nie o taki lipiec walczyliśmy! Siedzimy w domu. To nie ma szans się udać. 

Po tygodniu z większych strat można odnotować: kanapę popisaną kredkami na czerwono,


W tym momencie, po przecinku, relacja nagle się urywa. Sama nie wiem, co mogło się wydarzyć, czemu przerwałam w środku zdania. Sytuacji z czerwonymi kredkami w ogóle nie pamiętałam, a od tamtej pory kanapa już tyle przeszła, że nawet nie jestem w stanie określić, w którym dokładnie miejscu te kredki miały używanie.


Skoro piszę, wakacje najwyraźniej przeżyłam. Człowiek potrafi otrząsnąć się po niejednym ciężkim doświadczeniu życiowym, toteż i 2 miesiące spędzone z kilkulatkiem i bez ratunku w postaci przedszkola jest w stanie przetrwać. Ślady na psychice pomińmy znaczącym milczeniem. Żołnierze wracający z wojny, też nie lubią mówić o tym, co tam się wydarzyło, choć wiemy, że to, przez co przeszli zmieniło ich na zawsze.

Możecie sobie tylko wyobrazić nas, matki, 1 września na schodach przedszkola, gdy rano z ulgą zamykałyśmy za sobą drzwi i gratulując sobie wzajemnie, ze łzami wzruszenia w oczach wołałyśmy: "Yes! Yes! Mamy to! Pierwszy września! Przeżyłyśmy!".
Oczywiście my - matki, które te drzwi za sobą zamykamy nie pierwszy raz, które znamy się z przedszkolnej szatni, w której dziesiątki razy urządzałyśmy dzieciakom wyścigi w najszybszym zakładaniu butów, i podziwiałyśmy w niej z przesadnym entuzjazmem 128 par kapci z "Frozen" i 274 gadżety z Zygzakiem McQueen'em, poza tym widziałyśmy 17873619296 rysunków, malunków, wyklejanek, wydzieranek, figurek z plasteliny, kubeczków po jogurcie, rolek po papierze toaletowym, koralików, wstążeczek i kij z tym z czego jeszcze, ważne, że za każdym razem trzeba było przeczytać imiona całej grupy i wiedzieć, które jest czyje.
To my, matki, które już to wszystko znamy i za czym tak tęskniłyśmy przez ostatnie 2 miesiące, zamykałyśmy te drzwi z ulgą. Jednocześnie z rozczuleniem i pewnym takim dobrotliwym, rozumiejącym uśmiechem patrząc na tych rodziców, którzy przerażeni, jakby tracąc grunt pod nogami, siłą trzymają się poręczy przy schodach prowadzących do sali dla najmłodszych i nie mogą oderwać zaciśniętych na niej palców. Zamykałyśmy drzwi, zostawiając za sobą panią Hanię, tłumaczącą, że dzieci sobie poradzą, że poszły nie oglądając się za siebie i filigranową panią Jolę stojącą na schodach jak Cerber i broniącą dostępu tym, którzy chcieli jeszcze tylko sprawdzić czy koszulka nie wyszła ze spodenek, czy rajstopki nie zjechały i czy rzep w kapciu się nie rozkleił, i przypomnieć, że majtki na zmianę są w szatni, i że tatuś będzie zaraz po podwieczorku, i jeszcze tylko jednego buziaka...
Stałyśmy tam pod przedszkolem tylko przez chwilę, wszystkie z uśmiechami na twarzach, z poczuciem, że właśnie spotyka nas zasłużona nagroda, z poczuciem, że wkrótce dokonamy rzeczy wielkich. A w powietrzu czuć było wyjątkową atmosferę, podniecenie, wolność...

3 dni później Pierworodny był chory.

Takie prawo Murphy'ego odnoszące się do życia przedszkolnego. Jeżeli przez całe 2 miesiące wakacji dziecko nie miało nawet kropli kataru, nawet o jedną kreskę podniesionej temperatury i nie zakaszlało nawet, gdy zakrztusiło się sokiem, wiedz, że po 2 dniach w przedszkolu przyniesie do domu tajemniczy wirus, a gdy tylko ozdrowieje, po kolejnych 2 - ostre zapalenie oskrzeli.

A potem czas nagle przyspieszył, niespodziewanie przyszedł listopad i bliżej już do Gwiazdki niż rozpoczęcia roku szkolnego. Kto by tam jeszcze pamiętał o wakacjach? Pierworodny na pewno nie.


Na początku września zapytała go Matka:

- A jak Pani spyta Was, co robiliście w wakacje, to co opowiesz?

Była Matka ciekawa, co jako pierwsze przyjdzie mu do głowy. Czy może 3-tygodniowy, pełen atrakcji wyjazd do Babci, czy trwający nieskończenie długo remont w domu, dzięki któremu ma teraz własny pokój, czy wycieczka do ZOO, a może jak wchodził na tę bardzo wysoką wieżę kościoła i jak zwiedzał różne zabytki, jak wchodził na mury obronne...

- To ja powiem, że kupiliśmy nowy odkurzacz. Mogę?


Czas odkurzyć blog.
Wracamy na dobre. I złe.


piątek, 4 listopada 2016

Pobawmy się w jezuska




Co i rusz Pierworodny przynosi z przedszkola nowe teksty, powiedzonka i odzywki. Niestety bywa z tym różnie. Czasem zabawnie, czasami wręcz przeciwnie.
Okazuje się jednak, że Syn nie zawsze rozumie to, co wywarło na nim takie wrażenie, będąc usłyszane z ust kolegów i co tak chętnie chce powtórzyć w domu. Jak choćby wtedy, gdy w trakcie rodzinnych wygłupów wypalił: "A w ryj chcesz?". Po chwilowym zamroczeniu z powodu szoku na dźwięk tych słów, szybkim ochłonięciu i krótkiej rozmowie udało się ustalić, że Pierworodny nie ma pojęcia czym jest ryj, ani co znaczy to wyrażenie. Wystarczyło mu wytłumaczyć. Historia nie miała więc ciągu dalszego, szybko poszła w niepamięć i niepotrzebna była interwencja kuratora. Uff.

Jednak nie wszystkie niejasności udaje się rozwikłać tak szybko.

I tak pewnego dnia wrócił Pierworodny z przedszkola, a wraz z nim "Jezus".

To znaczy w co trzecim zdaniu wypowiadanym przez Pierworodnego znajdowało się miejsce dla: "O, Jezus!".


- Ej, a skąd Ci się to wzięło? - zdziwiła się Matka już po pierwszym "Jezusie".

- Michał tak mówi.

- Aha.


Uznała Matka, że Syn wie choć trochę, o co z tym Jezusem chodzi. Religię w przedszkolu ma i nawet podpisała osobiście (choć drżącą ręką) zgodę, by w niej uczestniczył - jednak dopiero po tym, jak się okazało, że Pierworodny jest pierwszym dzieckiem w historii przedszkola, którego matka ma jakieś wąty i generalnie jest przeciw, więc, szukając kompromisu, ustalono, że w takim razie będzie wychodzić z sali na czas zajęć religii i spędzać czas z inną grupą. Więcej z tego wychodzenia byłoby szkody niż pożytku, stwierdziła Matka, zgodę jednak podpisując i myśląc, że wybiera mniejsze "zło". I się nie pomyliła. Bo Pierworodny chyba ni w ząb nie kuma, o co z tą religią chodzi poza kolorowaniem obrazków. A kolorować obrazki to akurat lubi.

Mimo to, ku zaskoczeniu wszystkich, wprowadził "Jezusa" do domu.

Co więcej przez kilka dni codziennie bezskutecznie starał się sobie przypomnieć wierszyk, który koniecznie chciał powtórzyć rodzicom. Zaczynał więc od pierwszego wersu:

"O Jezu, Jezu..."

i się zacinał. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, co było dalej. Chodził więc w kółko na środku pokoju, bo jak powszechnie wiadomo, tak najlepiej myśli się małym chłopcom, i powtarzał wciąż od nowa:

"O Jezu, Jezu...".

Ani chybi jakaś modlitwa, pomyślała Matka, która na modlitwach średnio się zna, więc nie wiedziała, jak dziecku pomóc z tym "wierszykiem". Za każdym razem kończyło się więc tym, że po powrocie z przedszkola Syn myślał, że teraz to już na pewno pamięta i powie cały, a w rezultacie chodził wciąż w kółko na środku pokoju i lamentował swoje:

"O Jezu, Jezu...".

Minęło parę dni.
Pierworodny właśnie wymyślił jakąś nową zabawę. Przybiega ze swojego pokoju rozemocjonowany i woła:

- Mamo, mamo! Pobawisz się ze mną?

- Dobrze, możemy się pobawić.

- No to tak, Ty będziesz małym Jezuskiem...

- Kim? - Nie była pewna, czy się nie przesłyszała.

- Małym jezuskiem. A ja będę dużym JEZEM. "O jezu, jezu"...


I znów zaczął swój wierszyk o JEŻU.


Bo, jak się okazało, w przedszkolu właśnie uczą się o jeżach i innych mieszkańcach lasów. A co robią na religii, Matka nadal nie wie.

O, Borze Tucholski! czyli to jednak nie powołanie - odetchnęła z ulgą.



piątek, 9 września 2016

Dobra rada




Z cyklu Matki Wyluzuj! myśli z tombaku


Jeżeli chcesz, by czterolatek zrozumiał powagę sytuacji, pod żadnym pozorem nie mów w jego obecności, że masz KUPĘ pracy.

#sprawdzoneinfo

#niedziękuj #pamiętaj



czwartek, 30 czerwca 2016

Ile trwa zakochanie? Czyli lepiej całuję, niż gotuję.



Ile trwa zakochanie?

Ten pierwszy etap. Ten miłosny haj, jak po małej dawce amfetaminy. Gdy noradrenalina wywołuje podniecenie, euforię, przypływ dobrej energii i sprawia, że czerwienimy się na widok ukochanego. Gdy dzięki dopaminie odczuwamy przyjemność i wzrost aktywności, ale też utratę apetytu i strach przed ukochanego utratą. Gdy spadek serotoniny nie pozwala na niczym się skupić, powoduje rozdrażnienie i obsesyjne myśli. I gdy nad wszystkim czuwa fenyloetyloamina, powodując brak koncentracji, bezsenność, niepokój, brak łaknienia, przyspieszone bicie serca, ale i euforyczną radość. Więc ile to trwa?
Ile trwało u Was?
Ile trwało z Ojcem, Matka tak do końca nie pamięta. 2 lata? 3? Może dłużej?
Czasem ma wrażenie, że wciąż nie minęło.

Z tym, że teraz przyszło nowe. Inne. Niezależne od tego z Ojcem. I lepiej, żeby potrwało nieco krócej, bo przez to, że Matka zachowuje się jak kilkanaście lat wstecz, czyli jak zakochana nastolatka, którą przyjaciółki siłą dokarmiały, bo sama w miłosnym roztargnieniu zapominała o tak przyziemnych sprawach... przez to bujanie w obłokach cierpi teraz rodzina. Rodzina to ludzie. A ludzie muszą jeść.

Jeżeli Matka się nie opamięta i nie zawalczy z brakiem koncentracji, wywoływanym chyba tylko przez samą możliwość przebywania w JEGO pobliżu, marny los matczynej rodziny. Z głodu pomrą biedaczyska, ewentualnie z powodu daleko idących powikłań spowodowanych rozstrojem żołądka.

Bo odkąd Matka ma pewność, że marzenia stały się faktem, że jej wymarzony ukochany pojawił się u niej w domu, dano jej gwarancję i obiecano, że wnuków szczęśliwie razem doczekają... tylu kulinarnych wpadek, ile od tej pory zaliczyła, nie miała na swoim koncie chyba przez ostatnie 3 lata. I to już się robi nieznośne.

Nie owijając w bawełnę, jeśli chodzi o pieczenie, to być może nie była Matka mistrzem cukiernictwa, ale na poziomie średniej krajowej raczej się utrzymywała. Biszkopty rosły jak głupie, kremy były puszyste jak loki Pierworodnego po umyciu, torty robiły wrażenie, a po posmakowaniu "3-bita" albo "Raffaello" kapcie spadały, a i zakalec przytrafił się tylko RAZ (1!), i i tak był zjedzony, bo smaczny. To wszystko, oczywiście, nie przeszkadzało nigdy Matce w informowaniu smakujących jej wypieki, co się nie udało, że lepsze byłoby gdyby postało w lodówce, że zapomniała o polewie i że maliny prawidłowo powinny być świeże, a nie mrożone, a w ogóle to ostatnio wyszło lepsze itd.

Aż tu nagle szlag trafił wieloletnią dobrą passę. Jakaś pomroczność jasna zstępuje na Matkę, gdy ta tylko zbliża się do kuchni. Biszkopty nadają się do wyrzucenia po tym, jak zabija je niewłaściwą ilością mąki. Te, których składniki odmierza zgodnie z przepisem, też szału nie robią, bo sprawę zawala na jakimś innym etapie. Kremy się warzą. Galaretki do niczego. Ostatnio spieprzyła Matka nawet najprostsze na świecie ciasto z rabarbarem. Takie, którego nie da się spieprzyć.

Jednak nie poddawała się. "Coś w końcu musi się udać!" - myślała z zacięciem, nie tracąc ducha walki. Postanowiła próbować do skutku.

Akurat była w posiadaniu wiadra czereśni. Wyszukała więc przepis na ciasto z czereśniami. Kolejny przepis, którego nie można schrzanić. Teoretycznie, bo przecież dla roztrzepanego nic trudnego.

Wszystko szło nadspodziewanie dobrze. Potrzebne składniki były w domu. Niczego nie zapomniała dodać i wszystko wykonała po kolei i zgodnie z przepisem. Pamiętała o natłuszczeniu brzegów tortownicy i o papierze do pieczenia na dnie. Pamiętała o włączeniu piekarnika. Pamiętała o ustawieniu timera. Ba! pamiętała nawet by sprawdzić ciasto wcześniej, zanim timer jej to wydzwonił, co było zabiegiem uzasadnionym i jak najbardziej słusznym. Pamiętała, by ciasto wystudzić. A studzenie było najtrudniejsze - ciasto tak pachniało, mmm, tak pachniało... zapowiadało się doskonałe, nie można było się go doczekać...

Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy można było wyjąć je z formy i przełożyć na talerz.
Udało się!!!

Ha!!! I kto jest mistrzem? No kto? No kto?
Ma się ten talent. No ma.
To pewnie dlatego, że gdy Matka Matki była z nią w ciąży, jadła pączki od Bliklego.
Poza tym, jeżeli pożarło się w życiu tyle słodyczy, po prostu nie sposób nie znać się na nich..

Mmm, wygląda pysznie.
Świeżutkie ciasto z czereśniami.
Jeżeli początek czerwca smakuje truskawkami, to koniec zdecydowanie ma smak czereśni.

Pierworodny ucieszy się, gdy rano wstanie i będzie mógł na śniadanie zjeść kawałek. Nawet Ojciec łypie okiem, czy by nie spróbować przed pójściem spać...

Jeszcze tylko ostatni sznyt i będzie można rozkroić. I niczego nie zepsułam. Koniec złej passy!

Cukier puder. Siteczko...

O ku...!




Mączka ziemniaczana.

Ba dum tss.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

Gadka czterolatka #1




Nie ma to tamto


Ojciec zmęczony. Syn w doskonałej formie do zabawy, w dodatku ciężko za nim nadążyć, bo najchętniej robiłby wszystko na raz. Jest głośno i męcząco. Udało się Ojcu przekonać Pierworodnego do wyłączenia niepotrzebnie grającego telewizora. Akurat zaczynała się kreskówka, która Matce i Ojcu działa na nerwy, więc której Pierworodny [oczywiście] jest fanem. Telewizor zamilkł, Syn pobiegł do drugiego pokoju. Ulga, cisza. Ten moment. 
Kilka sekund później wraca Pierworodny obładowany swoimi samochodzikami, rzuca je z hukiem przed Ojcem, nie zostawiając nadziei na spokojne popołudnie po pracy:

- Ruchy, ruchy! Nie lubisz bajki, to lubisz autami się bawić!

#niemażeboli



Nie masz cwaniaka nad warszawiaka



- A gdzie tata się urodził? - Wzięło Pierworodnego na jakieś genealogiczne dociekania.

- W Mrągowie.

- A wcale że nie, bo w szpitalu!

- Tak, urodził się w szpitalu, ale w mieście Mrągowo.

- A Ty w jakim mieście się urodziłaś?

- W Warszawie.

- Mama, przecież wtedy jeszcze nie było Warszawy...


Na własnej piersi wychowany. A nie dalej jak wczoraj oddała mu jeszcze ten większy kawałek ciasta... 
Zemsta będzie równie okrutna, jak czterolatek.




Dzieci i ryby



Siedzi Syn Pierworodny przy śniadaniu i snuje plany, co będzie robił w sobotę.

- Ej, to Ty nie pamiętasz, że na jutro już mamy plany?

- Nie.

- Naprawdę nie pamiętasz, dokąd jutro idziemy?

- Nie.

No kaman! Bez jaj. Odkąd tylko zobaczył zwiastun filmu "Gdzie jest Dory?" nie było dnia, w ciągu którego nie zapytałby co najmniej 5 razy, kiedy pójdziemy do kina. Bilety od dawna czekają, wszystko zaplanowane, godziny seansów sprawdzone, każdy wie jaki chce popcorn, co do picia, a Pierworodny w tygodniu już 2 razy obejrzał "Gdzie jest Nemo?", żeby na pewno wszystko pamiętać... 
I na dzień przed upragnionym wyjściem do kina zapomniał. Tak po prostu.

- Przypomnij sobie. Gdzie jutro mieliśmy pójść?

- A O. też tam będzie? - dociekał i dedukował niczym Sherlock Holmes.

- Nie, tym razem pójdziesz z mamą i tatą.

- Hmmm - myślał, myślał...

- No dobra, podpowiem Ci - ulitował się Ojciec i w ramach wskazówki przybrał minę, która miała udawać rybkę.

Niemal było słychać, jak głośno z wrażenia zabiło serce Pierworodnego, jego oczy radośnie nabrały kształtu wielkich, okrągłych spodków, buzia nie mogła się domknąć i aż podskoczył na krześle na samą myśl, co go czeka.
Zgadł.

- Pójdziemy łowić ryby???

#facepalm



Magiczne słowo


- Mama! - drze się Pierworodny z sypialni, moszcząc się w łóżku przed spaniem. - Przynieś mi jeszcze auta!

- A co się mówi? - drze się Matka z drugiego pokoju.

- Oba!!!



Ręka rękę myje


Myje Pierworodny ręce. Według niego wystarczy tylko musnąć palce wodą i wystarczy. Właściwie wystarczyłoby nawet zbliżyć je tylko do strumienia wody i tyle, ale przecież ktoś może sprawdzić, czy w ogóle są wilgotne. Więc się poświęca.
Tym razem sprawa jest poważniejsza, bo majstrował przy toalecie - postanowił uczynnie donieść Matce, że kostka toaletowa jest już na wykończeniu i jako dowód własnoręcznie ją zdemontował i przyniósł do pokoju.
Stoi więc Matka na progu łazienki i nadzoruje.

- Mydłem!

Pierworodny westchnął ciężko, ale, o dziwo, posłuchał. Ręce namydlił.
I gładzi się, i pociera palcami o palce, głaszcze skórę... Z myciem niewiele ma to wspólnego.
W końcu dał werbalny upust swemu samozachwytowi:

- Moje rączki są mięciutkie jak puch.

Nim Matka zdołała przejść do porządku dziennego z tą informacją, Syn zdążył już rozpłynąć się w samouwielbieniu:

- Mmm... jak podusie...



DIY z Synem Pierworodnym

  
Przybiega Pierworodny z zepsutym autkiem:

- Mama, zrobisz mi to GILEM?

Spojrzeli na siebie Matka z Ojcem zdezorientowani.
<myśl> <myśl> <myśl> <auto - zepsute - gil> <gil - gil - gil>
<gil> <gile> <smarki> <gluty>
<...>
I naraz u obojga przyszło olśnienie:

- Aaa! Super Glue!


Bo jak Matka gilem sklei,
żadna siła nie rozklei.

Czy jakoś tak.

;-)



czwartek, 16 czerwca 2016

Dla niego rzuciłam palenie




Wiesz jak to jest. Masz lat 20 i wizję tego jedynego. Wyobrażasz sobie jak dokładnie będzie wyglądał, jakie będzie miał zalety, jak będziecie spędzać razem czas... Wiesz na pewno, że Cię uszczęśliwi.

Ale to dopiero kiedyś. Przecież całe życie jeszcze przed Tobą. Masz czas.

Na razie zadowalasz się półśrodkami. Bo przecież jeszcze nie pora na tak poważne zobowiązania. Nie stać Cię na nie. Nie możesz sobie pozwolić na płacenie przez lata za zbyt pochopne decyzje podjęte na progu dorosłości.
Myślisz, że jeszcze nie czas na długoletnie związki. Wciąż potrzebujesz zmian, nie wiesz do końca czego Ci trzeba. Jesteś młoda, na razie możesz przebierać, wybierać, zmieniać.

Na razie niech będzie ten, który jest. Choć może nie urzeka urodą. Może nie ma w nim tyle energii, ile byś chciała, za to sporo zabiera jej Tobie. Jednak wiesz, czego możesz się po nim spodziewać i tak jest Ci po prostu wygodnie.
Ale to przecież tylko rozwiązanie tymczasowe. Nie obiecywałaś mu, że będziesz z nim aż po grób. Nie ukrywałaś, że to tylko tak na trochę, aż będziesz gotowa do zmian, aż do nich dojrzejesz i znajdziesz na nie miejsce w swoim życiu, w swoim domu. Być może byłaś w tym wyrachowana, ale mimo to szczera.

Nagle okazuje się, że z tej tymczasowości zrobiło się Wam wspólnych 10 lat. Dziesięć lat!

A przecież to nawet nie był Wasz wybór. Zdecydowała rodzina.
Kuzynka, ta którą widujesz raz na kilka lat, głównie na weselach, stwierdziła, że będzie Wam razem dobrze. W tamtym okresie nie miałaś nic do stracenia, mogłaś tylko zyskać, więc pomyślałaś, że czemu miałabyś nie spróbować.
Ani się obejrzałaś, a już u Ciebie zamieszkał.

Na początku nawet Ci się podobał. W końcu to Twój pierwszy. Dopiero z czasem zaczęłaś zauważać jego braki, okazywało się, że gdy potrzebujesz pomocy, gdy masz najwięcej pracy, nie zawsze możesz na niego liczyć. W dodatku wraz z życiowym doświadczeniem przychodziło porównywanie z innymi, lepszymi. Obserwowałaś i wiedziałaś już, że nie tak to powinno wyglądać, że w innych domach nie ma tych problemów, z którymi Ty się zmagasz.

A mimo to zaciskałaś zęby i nie dawałaś po sobie niczego poznać. Znajomi nie wiedzieli. Przychodzili goście, a Ty z uśmiechem zadowolonej z siebie perfekcyjnej pani domu, stawiałaś doskonałe ciasto na stół. Nikt nie miał pojęcia, ile wysiłku Cię to kosztowało.

Z każdym rokiem coraz bardziej dostrzegałaś, jak bardzo Cię ogranicza. Ile przed Tobą możliwości, których przy nim nie jesteś w stanie wykorzystać, ilu rzeczy nie możesz zrobić, choć miałabyś ochotę, ilu zasmakować, chociaż bardzo kuszą...

W międzyczasie pojawiło się dziecko. Wiadomo, dzieci wszystko psują.
Tak było i tym razem.

Klasyczna historia. Nie mogłaś jednocześnie zajmować się dzieckiem, a jego trzymać za rączkę. Każde domagało się Twojej uwagi, której Ty nie mogłaś dzielić po równo w tym samym czasie. Przy dziecku potrzebowałaś go jeszcze bardziej, a on nie był w stanie sprostać zadaniom. Właściwie spodziewałaś się, że tak będzie. A jednak miarka przebrała się dopiero przed 3. urodzinami dziecka, kiedy w pocie czoła przegotowywałaś przyjęcie i wszystko było na Twojej głowie. Wtedy zrozumiałaś, że tak dłużej być nie może.

W dodatku wiedziałaś też, że nie możesz zostawić go z dzieckiem samego. Wiedziałaś, że to może źle się skończyć. On miał już swoje lata, zresztą jemu nie przetłumaczysz, możesz mówić w nieskończoność, a i tak czujesz, że nie słucha. Nigdy nie słuchał. Umiał tylko zagłuszać. W tym był dobry.

Tłumaczyłaś, więc dziecku. Nie podchodź, nie, kiedy nie ma mnie obok. Uważaj, bo nie wiesz, jak się zachowa. Może zrobić krzywdę. Nie chcę żebyś płakał. Nie chcę żeby bolało.

Tłumaczyłaś tyle razy, a mimo to stało się. Nawet nie wiesz, jak to możliwe, przecież byłaś obok. Zawsze taka czujna, czemu nie tym razem? Odwróciłaś się tylko na moment.
Ale już do tego doszło.
Ten potworny hałas.
I dziecko w tym wszystkim - najpierw śmiech, a zaraz potem przerażenie. I jeszcze ten wzrok, niczego nierozumiejący. Przecież to miała być tylko taka zabawa, było tak śmiesznie, dlaczego nagle wszystko się zmieniło?

Broniłaś. Byłaś gotowa przyjąć na siebie wszystkie razy, byle ono było bezpieczne. Wyrzuciłaś dziecko do pokoju, by go nie trafił.
Zostaliście sami.
Nie mogłaś go opanować. Rzucał się. Bił w podłogę.
I krzyk! Każdy krzyczał.

Po wszystkim tuliłaś dziecko w ramionach tak, że ściśnięte chciało się uwolnić, by móc swobodnie oddychać. A Ty nie mogłaś puścić. Łzy ciekły ciurkiem. A ono ze śmiechem zawołało: "Mamuś, przecież nic mi się nie stało!". Ale mogło, kochanie, mogło...
Popatrzyłaś w te niewinne, jeszcze przed chwilą przestraszone, a teraz rozbawione oczy i miałaś ochotę wrzasnąć:
"Ile razy mówiłam, że nie wolno?!? Miałeś go nie uruchamiać, nie zaczynać, trzymać się od niego z daleka. To nie Twoja wina, ale wiedziałeś, jak jest, wiedziałeś, że może skrzywdzić!".

Wyrzuciłaś go z domu. Po tym, co się wydarzyło nie było już dla Was szans. Wszystko się wypaliło, wypaczyło, zepsuło.

Na początku było trudno. Znikąd pomocy. Mimo to radziłaś sobie, nie miałaś innego wyjścia.

Wreszcie okazało się, że stać Cię na coś lepszego. Wtedy pojawił się ten wymarzony, wyśniony, jedyny. O dziwo nie wyglądał dokładnie tak, jak go sobie zawsze wyobrażałaś. Widocznie gust Ci się zmienił. Dojrzałaś. Wiesz, że wygląd nie jest najważniejszy, chociaż naprawdę nie możesz mu w tej kwestii niczego zarzucić, jest nawet lepiej niż się spodziewałaś. Ale jego wnętrze... Tak, wnętrze ma cudowne, to tego właśnie oczekiwałaś przez tyle lat, na niego czekałaś. Stabilny, silny, samodzielny... Zdajesz sobie sprawę, że koleżanki mogą Ci go zazdrościć. Sama kiedyś byłaś tą, która tęsknym wzrokiem tylko zerkała nieśmiało z zazdrością, nie mając śmiałości na nic więcej.

To dopiero początki, a już czujesz, że będzie Wam ze sobą dobrze przez lata. Że ostatecznie wszystko potoczyło się tak, jak miało, że teraz jesteś gotowa, teraz docenisz. A jeszcze tyle przed Wami, tyle smaków życia do odkrywania.

Uwielbiasz go dotykać. Wciąż na niego patrzysz, krążysz wokół niego, znajdujesz preteksty, by być blisko. Sprawdzasz, czy na pewno jest, czy to nie sen. Na początku potrzebowaliście się dotrzeć. Pierwszy raz był trudny (zresztą drugi też bez wielkich fajerwerków), kompletna porażka, o której chce się jak najszybciej zapomnieć. Najtrudniej było się przyznać do tego, że wina leżała całkowicie po Twojej stronie. Ale z optymizmem patrzyłaś w przyszłość, bo skoro to nie on zawiódł, jest szansa, że jeszcze nie raz Cię zadowoli i sprosta oczekiwaniom.

Skąd się wziął?
Nic nie spada z nieba. Wyszukałaś go przez internet. To teraz takie popularne rozwiązanie. Są takie specjalne strony. Mnóstwo zdjęć, a przy nich jeszcze więcej obietnic. Mówią, że dają gwarancję. Zaryzykowałaś. W końcu godziny spędzone przy komputerze, to nie to samo, co kontakt na żywo, kiedy można posłuchać, dotknąć, przekonać się, jak reaguje w różnych sytuacjach.

Wszystko dopiero się okaże. Dużo Cię to kosztowało, więc wymagania masz nie małe. Poprzednie doświadczenia też mają na to wpływ, wiesz już, że potrzeba Ci czegoś więcej.

Zainwestowałaś. Rzuciłaś palenie. Przeorganizowałaś dom, by zrobić dla niego miejsce.
Przygotowałaś też dziecko na zmiany. Wytłumaczyłaś, że teraz będzie inaczej. Lepiej.



I wreszcie jest! Po tym jak kilka miesięcy temu Syn Pierworodny niezauważony przez Matkę włączył jej stary robot kuchenny i zrzucił go na podłogę, omal nie tracąc palców u stóp, dorobiła się wreszcie Matka swojego upragnionego miksera KitchenAid.

Na żywo jest jeszcze piękniejszy. I choć pierwszy biszkopt to najgorszy biszkopt jaki Matka upiekła, a drugie ciasto szału nie zrobiło, obiecuje Matka, że jak już emocje opadną, będzie uważnie czytała przepisy i dodawała tyle mąki ile każą, a nie np. 2 razy więcej i nie schrzani już galaretki. Tak, uwierzcie, że jak się postaracie, to też będziecie w stanie zepsuć kupną galaretkę, choć nie jest to łatwe.
Zdjęcie: KitchenAid

A teraz wyjaśnienie tytułu. O co chodzi z tym paleniem?
Pamiętacie, jak Ojciec Pierworodnego rzucił palenie i za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupił na raty rower? Umowa kupna-sprzedaży była taka, że jeśli wróci do palenia nim ureguluje wszystkie raty, rower będzie musiał oddać, a pieniądze przepadają. Rower dawno spłacony, Ojciec nie pali i dalej oszczędza.
I kiedyś ktoś go spytał, na co teraz odkłada. Odpowiedział, że na mikser dla żony.

W domyśle: na ten mikser, co się na niego usrała, ale chyba ją do reszty powaliło, żeby za niego tyle płacić, ale tak ją kocham, że niech ma.

I tak Matkę wzruszył tym rzuconym od niechcenia: "na mikser dla żony", że Matka z tego wzruszenia też rzuciła palenie (choć szczerze przyznaje, że rozemocjonowana publicznie chlapnęła deklarację szybciej niż pomyślała). Nie żeby tam zaraz na zawsze rzucać, ale przynajmniej na jakiś czas.

Problem w tym, że Matka, choć kocha palić okrutnie, ostatnimi czasy paliła raczej niewiele. W związku z tym, odkładając pieniądze zaledwie za równowartość paczki papierosów na tydzień, od lutego "zarobiła" jedynie na dodatkową miskę do miksera. I to tylko dlatego, że była w promocji. Resztę zasponsorowały zdrowe płuca Ojca.

I tak sobie Matka myśli, że gdyby chciała jeszcze tym systemem oszczędnościowym fundnąć sobie ekspres do kawy, musiałaby chyba wrócić do palenia, rozbuchać się do 2 paczek dziennie i wtedy rzucać. Bo w przeciwnym razie porządną kawę z ekspresu wypije albo na późnej emeryturze (a wtedy z wrażenia po jednym espresso stanie jej serce), albo w przyszłym życiu. A w reinkarnację jakoś nie wierzy.


To tyle. A teraz idzie Matka nałożyć sobie tego nieudanego ciasta, którym żywi się od rana. Bo dopóki nie będzie zjedzone, nie może piec następnego.




wtorek, 7 czerwca 2016

Miłość przychodzi znienacka




- Mamo, zakochałem się - oznajmił, ni z gruszki, ni z pietruszki, w piątkowe popołudnie Syn Pierworodny.

- Co? - Tylko tyle zdołała wydusić z siebie Matka, odkładając na bok czytaną książkę.

- Zakochałem się! - powtórzył wyraźniej i zdecydowanie głośniej, wciąż nie przerywając zabawy na podłodze i nie przypuszczając nawet, że pytanie Matki bynajmniej nie miało związku z jej słuchem.

- Ale jak to się zakochałeś? W kim?

- W Wiktorii.

- Kiedy? - przytomnie zapytała Matka, mając na uwadze to, że jeszcze w czwartek, czyli dobę wcześniej, na przedszkolnym pikniku rodzinnym, gdy obok siebie jedli frytki, nic nie wskazywało na taki rozwój wydarzeń. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze nie tak dawno, nie mógł nawet zapamiętać jej imienia.

- Dzisiaj.

- Aha. - Matka przetwarzała najświeższe dane i myślała nad kolejnymi pytaniami.

- A co to oznacza, że się zakochałeś? - Postanowiła jak najszybciej dowiedzieć się na czym stoi jako, było, nie było, najważniejsza dotychczas kobieta w życiu Syna.

- No że się zakochałem. I teraz będę zakochany.

- I w związku z tym teraz coś się zmieni? - dociekała niepewnie, bo lepiej wiedzieć jakie są plany młodego na przyszłość.

- Będę teraz zabierał dwie zabawki do przedszkola. Dla siebie i dla Wiktorii. Tylko że ona nie lubi się bawić autami. Woli lalkami. Mamo, jak ty byłaś dzieckiem, to też lubiłaś się bawić lalkami?

- Tak, kochanie, lubiłam. Ale autami też bardzo lubiłam się bawić. Słuchaj, a kiedy ty zrozumiałeś, że się zakochałeś?

- Jak byliśmy razem w parze.

- Kiedy szliście do kina? - Serce Matki zadrżało na myśl, że z Ojcem Pierworodnego też na pierwszej randce byli w kinie.

- Nie, jak szliśmy do kina to nie byliśmy w parze. Ja szedłem z R. i F.

Aby nie odchodzić nawet na krok od tematu, powstrzymała się Matka od zawiłych tłumaczeń dlaczego z logicznego punktu widzenia nie można iść w parze we trzech. Wypytywała za to dalej:

- To kiedy byliście dzisiaj z Wiktorią w parze?

- W przedszkolu.

- Przy jakiejś zabawie, tak?

- Nieeee, jak wychodziliśmy z łazienki.

- Aaa, i właśnie tam, stojąc w tej łazience z Wiktorią w parze, poczułeś, że się zakochałeś?

- No.



Wygląda na to, że Amor nie patrzy ani na miejsce akcji, ani w metryki uczestników.
Stało się. Syn Pierworodny. Lat 4 i 2 miesiące. Zakochany.
Matka Wyluzuj! Kobieta z przedwczesnym syndromem opuszczonego gniazda.



czwartek, 19 maja 2016

Alternatywna księga przysłów i powiedzeń Ojca Pierworodnego




Ojciec Pierworodnego ma pewną charakterystyczną... przypadłość?... cechę?... skłonność?... tendencję? - nie wiadomo właściwie jak to zjawisko określić. W każdym razie budzi ono w Matce rozczulenie, a z biegiem wspólnie spędzanych lat coraz bardziej je Matka lubi. Początkowo wywoływało w niej irytację, jak na Matkę z zapędami grammar nazi przystało, z czasem je zaakceptowała, a aktualnie nie wyobraża już sobie Ojca bez tego jego szczególnego przymiotu i ani trochę nie próbuje z tym walczyć.

Zastanawiające jest to, że większość ludzi nawet tego nie zauważa. Ojciec robi to w tak naturalny sposób, że wiele osób w ogóle nie zwraca uwagi na to, że coś nie pasuje. Skądinąd  Matka wie, że w tych nielicznych, którzy jednak zauważają, budzi to sympatię.

Otóż Ojciec Pierworodnego notorycznie myli wszelkie przysłowia, powiedzenia, związki frazeologiczne i podobnie brzmiące wyrazy. Miksuje je ze sobą, przekształca, zdarza się że myli znaczenie. 

Niestety tylko raz na jakiś czas Matce udaje się coś z tych lapsusów spamiętać i zapisać.
Oto przykłady:

*


Kiedyś założę bloga i zobaczysz jaki będzie POCZYTALNY!




*


Ni widu, ni gwizdu.


*


Nie wiem w jakim on świecie żyje. Ma klapki na głowie.




*


Zaraz tam zadzwonię zrobić ryj!



*


Wyglądasz jak pingwin Ping-Pong.



*


Można mówić, a i tak jak wodą w kamień.



*



- Ten chłopak myśli o niebieskich chmurach. Nie, czekaj! Jak to się mówi? Ma głowę w migdałach? Niebieskich migdałach?

- "Chodzi z głową w chmurach" lub "Myśli o niebieskich migdałach".

- Może być.



*


Ojciec z Synem pracują wspólnie nad papierową biedronką, którą zaczęli razem robić podczas zajęć w przedszkolu. Ustalili podział obowiązków: Ojciec wycina dla biedronki oczy, Pierworodny dorysowuje czułki. Syn podekscytowany uzyskanym efektem nie może doczekać się końca tych artystycznych poczynań, więc aby za szybko się nie znudził, Ojciec proponuje krótką przerwę:

- Pokaż mamie, jakie super dorysowałeś CZÓŁENKA.


*


Różne dziwne przezwiska nadawane ma Syn przez Ojca i Matkę. Oj różne. Jednak raz Ojciec przebił wszystkie. 

- Chodź tu moja CIŻEMKO.


- Co? Jak Ty go nazwałeś? - wyrwała się z zamyślenia Matka.


- CIŻEMKO.


- Ty w ogóle wiesz co to jest ciżemka? - Nawet nie próbowała powstrzymać śmiechu.


- Nie. - Instynkt i rozbawienie Matki podpowiadały, że taka odpowiedź będzie właściwa, a mimo to próbował: - Taka żaba?


- A o "Historii żółtej ciżemki" słyszałeś?


- Nie.


- O.K., więc ciżemki to takie buty.


- Buty? Serio?


- Serio. - Choć Matka tak kulała się ze śmiechu po podłodze, że ciężko było uwierzyć, że mówi poważnie.


- No dobra, to chodź tu moja żabko. - Wyraźnie był zawiedziony. "Żabko"? To już tak fajnie nie brzmi. 




*


I co mnie PRZEDRAŻNIASZ?



*


A jakby tego było mało to w dodatku jaki Ojciec, taki Syn

Siedzi Młody na ojcowskich kolanach.

- Co się tak wiercisz, jak taka oklejka? [Rozchodziło się o "uklejkę", co już i tak jest dość absurdalnym porównaniem.] 

- Tata, przecież ja nie mam kleja. [ Kleju.]




No. 
I tak sobie gadają. 
A Matka słucha.



*

I to by było dzisiaj na tyle.

Zero i kropka - jak mawia Pierworodny.




wtorek, 17 maja 2016

Kto rano wstaje, ten ma dużo czasu - Syn Pierworodny kontra poranki




Poranki z czterolatkiem to nie bułka z masłem. Szczerze? To raczej czerstwy chleb z paprykarzem, czyli że dla Matki zwyczajnie droga przez mękę.

Od jakiegoś czasu poranki zdominowane osobą Syna Pierworodnego ciągną się w nieskończoność i zdecydowanie trwają ponadprzeciętnie długo.
Przyznaje Matka, że sama, mając problemy z rannym wstawaniem, nie jest dla Syna najlepszym wzorem do naśladowania. No ale bez jaj!


Jaki poniedziałek, taki cały tydzień

Pierworodny:
Wstanie z łóżka (tylko po to, by w piżamie walnąć się na kanapę w drugim pokoju) - 20 minut.
Wstanie z kanapy i zajęcie miejsca przy stole w celu konsumpcji śniadania - 15 minut.
Wzięcie do ręki łyżeczki - 8 minut.
Kiedy po kolejnych kilku minutach zauważyła Matka, że sprawa śniadania wciąż nie jest rozwojowa, a opakowanie jogurtu nawet nie zostało otwarte, raz jeszcze ponagliła Syna - już trochę bez nadziei, nauczona doświadczeniem, gotowa na to, że jej słowa kolejny raz trafią gdzieś w próżnię:

- Synku, proszę, pospiesz się z tym jogurtem!

Jednak tym razem, o dziwo, doczekała się odpowiedzi. Pierworodny zapatrzył się w Matkę tym zblazowanym spojrzeniem z cyklu: "O co ci chodzi, kobieto?" i powoli, acz rzeczowo, wyjaśnił swej rodzicielce jej błędy w postrzeganiu rzeczywistości:

- Mama, to nie jest żaden wyścig.


Dżizas, jak on będzie patrzył jako nastolatek?


Wtorek

Zgodnie z przewidywaniami początek dnia niewiele różnił się od początku dnia poprzedniego. Czynności, które powinny zająć Matce i Pierworodnemu około 30 minut, zajęły półtorej godziny. Widocznie rozbuchana wiosna obudziła wszystko i wszystkich, tylko o Pierworodnym zapomniała.
I tak siedząc na ławeczce w przedszkolnej szatni, dostając od tego przykurczu mięśni i kolanami zatykając sobie uszy, czekała Matka, aż Syn łaskawie zdejmie buty, które po tak wielu nawoływaniach dopiero co w domu łaskawie zakładał. Synowi oczywiście się nie spieszyło, a jego uwagę co i rusz odwracał nowo przybyły do szatni kolega. Za to Matka właśnie zastanawiała się, czy warto liczyć, ile razy jeszcze Syn jest w stanie zapomnieć odkleić któryś z dwóch rzepów w kapciach i pomylić, co się należy na którą nogę (poranne spotkania towarzyskie skutecznie i po wielokroć odwracały uwagę od spraw błahych), czy może zwyczajnie dać sobie spokój, skrócając własne męki i nie dające optymistycznej odpowiedzi dociekania w rodzaju: "tak właśnie ma wyglądać moje życie?", popełniając harakiri długopisem znalezionym w torebce, dusząc się poprzez połknięcie fioletowego kapcia z króliczymi uszkami, należącego do Zuzi, co ma szafkę obok albo chociaż wybiegając stamtąd z krzykiem i nie wracając, dopóki po 16:00 nie zadzwoni ktoś z przedszkola, że gasi światło i dobrze by było, jakby Matka jednak dziecko zabrała. I wtedy, o 7:30 rano, z rozmyślań wyrwała Matkę Mama Wojtka. Mama Wojtka ma dwóch synów w jednym przedszkolu, w różnych grupach, i z całą pewnością żaden z tych synów nie przypomina Syna Pierworodnego, toteż i poranne rozważania Mamy Wojtka nie przypominają rozważań Matki Wyluzuj!:

- Jak ja lubię tę porę roku! Chłopaki wstali o 7:10, a o 7:25 czekali już pod drzwiami gotowi do wyjścia.

#bezczelnybabsztyl


Sobota

Planowała Matka zaliczyć jeszcze przed południem spacer i zakupy spożywcze. W towarzystwie Syna rzecz jasna. Skapitulowała. A było tak.
Ubrania przygotowane. Matka przypomina po co i gdzie, upomina, ponagla, prosi. Syn niby już się za to zabiera, ale koniecznie musi wcześniej odnaleźć jeszcze tylko to jedno auto, a potem jeszcze tylko 47 innych. I koniecznie musi pokazać Matce ilustrację w takiej jednej książce. I poleżeć chwilę, bo taki jest zmęczony. A może żelka? A może by włączyć bajki? A może... A Matka wciąż przypomina o ubraniach. Po pół godziny, kiedy to zdążyła w międzyczasie posprzątać po śniadaniu, posprzątać w ogóle, nastawić pranie, potknąć się o 48 aut i obejrzeć ilustracje w takiej jednej książce, w odpowiedzi na przypomnienie o ubieraniu się usłyszała:

- Ale Ty też jesteś jeszcze w piżamie!

- Tylko, że ja będę ubrana i gotowa do wyjścia w minutę osiem. Tobie może to zająć nieco dłużej, więc zacznij już teraz, dobrze?

"Nieco dłużej" potrwało u Syna jeszcze godzinę (przy czym mowy wciąż nie było o butach i kurtce) za to po wszystkim z satysfakcją zakrzyknął:

- I co? Minuta SIEDEM! Ha-ha-ha-ha!



Niedziela

Wieczorem postanowiła Matka przeprowadzić z Synem kolejną poważną rozmowę na temat porannego szykowania się do przedszkola. Tym razem za podstawowy argument biorąc wydarzenia z piątku, kiedy to opieszałość Pierworodnego uzyskała level HARD PREMIUM i wszystko ciągnęło się blisko 2,5 godziny, dotarli karygodnie spóźnieni, a drzwi przedszkola były już zamknięte i trzeba było dzwonkiem przywoływać kogoś, kto by je im otworzył.

- Ej, chyba nie chcesz żeby Pani Jola znowu na Ciebie krzyczała, co? - wytoczyła Matka ciężkie działa i pojechała dziecku po ambicji.

[Pani Jola, to przedszkolna pomoc, która rzecz jasna, swoje pogadać musiała, żeby było wychowawczo, ale śniadanie i tak Pierworodnemu przyniosła, aby nie był stratny z powodu spóźnienia.]

- Nie - przyznał z przejęciem Syn, jednak zaraz zapalił mu się ten błysk w oku i z uśmiechem chochlika dodał: - Ale może jutro przyjdzie otworzyć nam ktoś inny?



Wy z nim gadajcie! Matka powoli kapituluje.



poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Typy rodziców, których można spotkać na szpitalnym oddziale dziecięcym




Tuż przed Świętami Wielkanocnymi, dokładnie w Wielki Piątek, trafił Syn Pierworodny do szpitala. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. W jednej chwili urywała się Matka z pracy, by zdążyć przed zamknięciem do przychodni na wizytę kontrolną z Synem, w drugiej jechała z nim do szpitala na badania, a nie minęła godzina, jak siedziała przy łóżku na oddziale dziecięcym. Wszystko to brzmi bardzo dramatycznie, a w rzeczywistości tak naprawdę do końca Matka nie wierzy, że było potrzebne. Z drugiej strony, jeżeli już lekarze muszą od 4 lat regularnie przy każdej okazji ignorować to, co Matka do nich mówi, lepiej niech już wyolbrzymiają niż bagatelizują.

5 dni w szpitalu to zarówno dla Matki, jak i dla Syna całkowicie nowe przeżycie. Szczerze? Martwiła się Matka, że będzie gorzej. Ale że nie za bardzo nawet mieli co u Syna leczyć to i obyło się bez jakiejś poszpitalnej traumy. Przynajmniej u Syna. Bo 5 nocy w zimnej sali, na czymś, co szumnie nazywa się leżakiem nie jest czymś, co Matka chciałaby powtórzyć, a moment grozy, kiedy nad ranem obudziło ją bawienie się obcego dziecka jej włosami na zawsze pozostawi ślad w matczynej psychice.

Kilka dni w tych nowych, nieznanych warunkach wzbogaciło Matkę o doświadczenia, bez których chętnie żyłaby dalej, ale też pozwoliło wysnuć jeden ogólny wniosek.

Na oddziale dziecięcym to, co najgorszego to... rodzice.

Choć rodzice, jak to ludzie, są różni. Nie wszystkich od razu ma się ochotę poddusić na rurce od kroplówki, nie wszystkim chlusnąć w oczy płynem do dezynfekcji rąk albo przynajmniej zakleić usta plastrami z Minionkami. Są tacy, z którymi chętnie by się zakumplowało, gdyby okoliczności były ku temu bardziej sprzyjające, są tacy, którym z całego serca chce się pomóc i tacy, którzy nie budząc żadnych emocji są nam zwyczajnie obojętni i to też jest dobre.

Przy czym mowa tu o zwykłym oddziale dziecięcym, na którym nie ma naprawdę trudnych przypadków, dzieci chorych przewlekle, czy po poważnych wypadkach. Krew się nie leje, nie rozgrywają się dramaty większe niż konieczność połknięcia syropu dwa razy dziennie, a wszystko dalekie jest od scen z "Ostrego dyżuru". Życie na takim oddziale toczy się spokojnie i dość monotonnie, a to w jakiej atmosferze upłynie czas tam spędzony w dużym stopniu zależy od tego, kogo tam spotkamy...


Typy rodziców, których można spotkać na oddziale dziecięcym

wyłącznie na podstawie doświadczeń i obserwacji jednej Matki Wyluzuj!


I co ja robię tu, uuu?

To w zasadzie nie typ, ale faza. Dotyczy rodziców będących z dzieckiem w szpitalu po raz pierwszy. To faza początkowa, która może potrwać kilka godzin, aczkolwiek może też utrzymywać się nawet 2-3 dni - w zależności od umiejętności adaptacyjnych. Rodzic w tej fazie to rodzic zdezorientowany, często niewiedzący dlaczego i po co znalazł się z dzieckiem na oddziale. Nie wie co ma robić, gdzie pójść, od czego zacząć. Siedzi, czeka, chłonie wszelkie informacje, które udaje mu się wyłapać z otoczenia. Przyjeżdża nieprzygotowany, średnio co półtorej minuty wysyła SMS z informacją, co jeszcze trzeba mu dowieźć. Słysząc dobre rady pozostałych rodziców z sali dotyczące technik rozkładania leżaka na noc (głowa zaparta o szufladę szafki, nogi na taborecie, wystającą śrubą nie warto się przejmować, w nocy i tak wypadnie, blokada nie działa i tak, to coś to jest śpiwór), myśli, że to taki żart współtowarzyszy niedoli, rodzaj chrztu bojowego na przełamanie lodów. Tyle jeszcze przed nim...
Nigdy nie ma pewności, kim okaże się być rodzic po wyjściu z tej fazy.




Rodzic weteran

Rodzic weteran jest na oddziale nie po raz pierwszy, więc niczemu się nie dziwi. Przyjeżdża przygotowany na każdą ewentualność, na salę chorych wchodzi, jak do siebie. Pobyt zaczyna od obejścia starych kątów, sprawdzenia czy wózek z herbatą stoi na korytarzu w tym samym miejscu, co ostatnio, ile kroków ma do kuchni, na którym kanale telewizor odbiera TVP2, bo wieczorem serial, udziela kilku nieproszonych rad pozostałym rodzicom z sali, z personelem szpitala wita się (z każdym z osobna), jak z dalekimi krewnymi, których ostatnio widział 2 lata temu na weselu kuzynki szwagra.
Tak jak w przypadku rodzica zdezorientowanego nową sytuacją, kim tak naprawdę jest, okaże się dopiero po chwili - w tym przypadku jednak szybciej niż później, być może nie zdąży nawet postawić torby przy łóżku. Statystyki mówią, że im później będzie wiadomo, tym lepiej dla współlokatorów, albowiem wady, męczące przywary i nieznośne zachowania zawsze w takich sytuacjach dają się zauważyć jako pierwsze.




Rodzic z misją

Rodzic z misją ma potrzebę czucia się potrzebnym. Potrzebę silną i wciąż niezaspokojoną. Rodzic z misją na każdym kroku udowadnia sobie, dziecku, a przede wszystkim światu, że bez jego obecności całe leczenie nie miałoby sensu i absolutnie żadnych szans na powodzenie. Rodzic z misją wciąż sprawdza, czy na pewno obserwujesz i dostrzegasz, jak bardzo troskliwym jest rodzicem. Rodzic z misją jest po to, żeby pomóc wyzdrowieć swojemu dziecku. Nie po to, by przeczytać przy okazji jakąś gazetę, książkę, czasopismo. Nie po to, by z dzieckiem się pobawić. Nie po to, by z kimkolwiek porozmawiać - rodzic z misją może co najwyżej opowiadać o chorobie swojego dziecka (a tego z rozmową nie należy mylić) i nie ważne czy ktokolwiek ma ochotę o tym słuchać, a jeżeli w dodatku ten, na kogo trafi jest pracownikiem szpitala, ma wręcz obowiązek o tej chorobie słuchać (i bez znaczenia, że jest to salowa, która przyszła tylko wymienić worki na śmieci).
Misją takiego rodzica w szpitalu jest ułatwić dziecku powrót do zdrowia poprzez korygowanie każdej jego aktywności. Przy czym jako "aktywność"uznaje się już sam fakt oddychania przez dziecko. Bo dziecko zawsze może bardziej się postarać i zrobić coś lepiej.

Skrajny przypadek rodzica z misją trafił się Matce tuż przy łóżku obok.
Przykłady wypowiedzi matki z misją:
- dziecko kaszle, leżąc - "Usiądź, jak kaszlesz, usiądź, nie leż, kiedy kaszlesz, usiądź..."
- dziecko kaszle, siedząc - "Połóż się na boku, nie siedź, połóż się..."
- dziecko kaszle - "Napij się, musisz pić, napij się, chcesz się napić? napij się..."
- dziecko nie kaszle - "Odkaszlnij, nie wstrzymuj, musisz odkaszlnąć"
- dziecko śpi - " Wyspałeś się już? Jak ty masz tę poduszkę? Wyspałeś się już? Ile można spać? Daj, poprawię ci kołdrę. Będziesz jeszcze spał?"
- dziecko rysuje - "Co to jest? To mają być okna? Mógłbyś się bardziej postarać. A w ogóle co ty rysujesz, coś ładnego byś narysował"
- dziecko się bawi - "Włączę ci telewizor", "Nie" - odpowiada dziecko i bawi się dalej, matka z misją włącza więc telewizor
- dziecko dostaje obiad - "Przecież on tego nie będzie jadł. On tego nie lubi. Będziesz jadł? Nie, on tego nie będzie jadł"
- dziecko zajęte sobą, nie kaszle - matka z misją wychodzi na półtorej minuty z sali, w związku z tym po powrocie pyta: - "Kaszlałeś? Kaszlałeś? Mocno? Dużo kaszlałeś?"
- dziecko śpi, nie kaszle, pozostali rodzice próbują usypiać swoje dzieci, matka z misją wychodzi na półtorej minuty z sali, w związku z tym po powrocie pyta: "Kaszlał? Kaszlał? Jak mnie nie było to kaszlał?". 10 minut później powtórka, i tak jeszcze kilka razy.
Rodzic z misją nie wyobraża sobie, że dziecko mogłoby poradzić sobie z kasłaniem bez jego cennych uwag w trakcie.
Rodzic z misją nie przyjmuje też do wiadomości, że  7,5-letnie dziecko mogłoby umyć się samo, bo jaką miałby pewność, że zrobiło to dobrze.
Rodzic z misją może tak często opowiadać o tchawicy swojego dziecka, że Matka Wyluzuj! na sam dźwięk słowa "tchawica" wyobraża sobie, jak robi krzywdę tchawicy rodzica z misją.

Jest jednak jeden moment, kiedy misja schodzi na dalszy plan. Jeden moment, kiedy dziecko może kaszleć tak, jak mu wygodnie, leżeć tak, jak mu wygodnie, spać tak, jak mu wygodnie... Gdy na Dwójce leci "M jak Miłość". Świat przestaje istnieć. Misja zawieszona.




Rodzic towarzyski

Wokół rodzica towarzyskiego masz wrażenie, że cały czas toczy się jakaś impreza. Rodzic towarzyski na okrągło coś wpiernicza, a to serniczek, a to babka, a to sałatka... Rodzic towarzyski wciąż z kimś rozmawia, a to z Tobą, a to z innymi rodzicami, a to z gośćmi, których jest wciąż pełno wokół łóżka dziecka zawsze wtedy, gdy akurat zmienia na kilka godzin drugiego rodzica, a to nadaje z kimś przez telefon, a to przez Skype'a...
Rodzic towarzyski jest bardzo sympatyczny. Jednak długie przebywanie z rodzicem towarzyskim może być męczące, a ból głowy gwarantowany. Bo każda fajna impreza powinna skończyć się w odpowiednim momencie, by pozostawić po sobie jak najlepsze wrażenia.




Żyj i daj żyć innym

Rodzic spod tego szyldu zainteresowany jest przede wszystkim przypadkiem własnego dziecka i na nim skupiony, jednak dostrzega obecność innych w sali i tę obecność szanuje pod każdym względem. Nie wypytuje o choroby cudzych dzieci, bo nie udaje, że coś go to obchodzi, ale też nie opowiada o chorobie swojej pociechy, bo nie ma złudzeń, co do tego, że sąsiadka przy łóżku obok ma to w dupie. Nieproszony nie wyrywa się z cennymi radami i nie narzuca własnego zdania. Poproszony, bez mrugnięcia okiem udziela stosownej pomocy. Co ciekawe zdecydowaną większość tych rodziców na oddziale dziecięcym stanowią mężczyźni. Matka od lat nieodmiennie stwierdza, że jakoś z facetami lepiej się dogaduje.




Żyj, ale nie daj żyć innym

Przypadek, którego starała się Matka unikać jak ognia. Trafiła na jeden i wystarczyło na cały pobyt.
Rodzic z tego gatunku ukierunkowany jest na własne nieszczęście i dobro własnego dziecka (przynajmniej tak mu się wydaje, przynajmniej tak to na pierwszy rzut oka wygląda). W rzeczywistości innych po prostu ma w głębokim poważaniu, a zachowuje się tak, jak jemu wygodnie. Rodzic taki do perfekcji ma opanowane wykonywanie zwykłych codziennych czynności przy jednoczesnym ciskaniu gromami z oczu, rzucaniu nienawistnych spojrzeń na boki i mierzeniu wzrokiem z odległości 30 metrów tych, którzy mu podpadli. Zaczyna zdanie od słów: "Proszę Pani tu wszyscy jesteśmy zmęczeni i zdenerwowani...", co tylko pozornie ma być oznaką empatii, a w rzeczywistości masz usłyszeć: "Gówno mnie obchodzi, że ty albo twoje dziecko jesteście zmęczeni, bo ja jestem bardziej, a moje jest mojsze". Prawdopodobnie, kiedy dziecko śpi i rodzic taki ma dla siebie chwilę wolnego, poświęca ten czas na przeczesywanie japońskiej części internetu, szukając wystarczająco głośnego i wkurzającego szitu, który dla niepoznaki nazywa bajeczkami. Gorszym od spotkania z takim rodzicem może być tylko mieszkanie z nim w jednej sali.


*

P.S. Mam nadzieję, że nie macie i mieć nie będziecie własnych doświadczeń tego rodzaju. Jeśli jednak tak, gorąco zapraszam do podzielenia się nimi. Usystematyzowanej wiedzy nigdy dość.

P.P.S. Tak, Matka również chce wierzyć, że jest rodzicem z gatunku "Żyj i daj żyć innym". Czy tak jest w rzeczywistości? Pani od skaczących japońskich kreskówek w telefonie zapewne była innego zdania.



czwartek, 31 marca 2016

Bajka




Syn Pierworodny mówi. Mówi dużo, a wręcz bardzo dużo. A przy okazji im więcej mówi, tym więcej w jego mówieniu pojawia się figli, żarcików, fantazji, historii, dykteryjek, opowiastek.

I tak pewnego dnia, jakiś miesiąc temu, usiadł, znudzony spojrzał na ilustrację z którejś ze swoich dziecięcych gier i...

opowiedział Matce bajkę. Swoją pierwszą BAJKĘ.
Od tamtej pory było już wiele innych. Ale ta była pierwsza, najważniejsza.

Cóż to była za bajka... Cóż to była za bajka... Wszystko w niej było, proszę ja Was, wszystko. I klasyczne "dawno, dawno temu", i wstęp, i rozwinięcie, i zwroty akcji, i szczęśliwe zakończenie. Takie trochę połączenie "Piotrusia Królika" z "Królową Śniegu" i "Szeregowcem Ryan'em". Tylko lepsze, bo jego własne, bo pierwsze...


Wczujcie się!

*

Było tak zimno kiedyś. Kiedyś.
Kiedyś, kiedyś, kiedyś... Kiedyś. Zima była.
I były króliki. I widziały śnieg.
I BOMBY były!
I zaświeciło słońce.
Stopniał śnieg. I był koniec.


*

Prawda? C'nie? No właśnie, też tak uważam :-)



Następnego dnia nie zdążyła Matka ochłonąć jeszcze z emocji, jak usłyszała nową bajkę. Inspirowaną tym samym rysunkiem.

Ale ta bajka, moi drodzy, to już czysta poezja...


*

Nie było słońca. Była zima. 
I były króliki. I śnieg był. I ślady na śniegu.
I przyszło słońce. 
I pierwszy raz widziało króliki. I pierwszy raz widziało śnieg. 
I zima się skończyła.

*


Matka zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jest nawiedzona. Nie musicie jej uświadamiać w komentarzach pod tym wpisem.
Za to grzecznościowe peany nad wczesną twórczością przyszłego geniusza literatury mile widziane.



wtorek, 22 marca 2016

Jak wychowam miękką faję, bo nie czerpię z ludowych mądrości z osiedla




"Chłopaki nie płaczą!"

Jak to? Więc co robią, jak im źle, smutno, boli? Zęby zaciskają? Wyrywają paznokieć u palca lewej stopy, żeby odwrócić uwagę i by mniej bolało to co bolało? W mordę walą kogo popadnie, na oślep i bez pytania? Idą do lasu porąbać jakieś trzydziestometrowe drzewo albo powalczyć dla sportu z niedźwiedziem niczym Leo w "Zjawie"? A może piszą wiersze, by wyrzucić z siebie trudne emocje? Lub biegną do swojego psychoanalityka przepracować uczucia? A jak upadają na oblodzony betonowy chodnik, a w dodatku są chłopakami zaledwie trzyletnimi, to też nie mogą płakać? Bo byłam przekonana, że w takim przypadku mają jak największe prawo sobie popłakać i przytulić się do mamy. Ba, gdybym ja, zmęczona po całym dniu, wracając do domu, wyłożyła się jak długa na lodowisku przy śmierdzącym kontenerze na śmieci, lecąc twarzą w chodnik, pewnie rozpaczałabym znacznie bardziej niż trzyletni chłopiec. I zrozumiałabym także łzy dorosłego faceta w analogicznej sytuacji, bo niby czemu nie? Łzy mojego synka są chyba dostatecznym dowodem na to, że chłopcy płaczą.
Więc Droga Sąsiadko, nie mów, kurwa, mojemu dziecku, że chłopaki nie płaczą!



"Taki ładny jesteś, że powinieneś być dziewczynką."

Też nie możemy pogodzić się z tym, że mamy takie ładne dziecko. To chyba nienormalne żeby chłopiec był tak ładny. Próbowaliśmy wszystkiego. Tłukliśmy aż do puchnięcia, bo podobno siniki i blizny dodają męskości, tarliśmy papierem ściernym, by pozbyć się tej gładkiej cery, zapisaliśmy na MMA dla trzylatków i crossfit dla przedszkolaków, coby jakiegoś męskiego sznytu nabrał... A wciąż słyszymy od obcych ludzi, że taki ładny, najładniejszy w przedszkolu, taki ładny, że chyba dziewczynka, i te włoski, te oczy, ten uśmiech... Taki ładny, że powinien był urodzić się dziewczynką. No jego wina. Bo według "Sztuki kochania" Michaliny Wisłockiej wychodziło, że z płodzenia w taki dzień cyklu, jak nic - dziewucha, jak nic.
Spać nie możemy, tylko palce z nerwów po nocach zagryzamy, bo co to dopiero będzie, jeśli mu tak zostanie? Co jeżeli z tego nie wyrośnie? Przecież powinien być tylko trochę ładniejszy od diabła, wystarczyłoby. A w tym wypadku? Co robić? Zacząć ubierać w sukienki, zapleść warkoczyki, do łapy dać lalkę Barbie i ukrywać przed światem, że jest chłopcem?



"No co ty, chłopakowi kuchnię do zabawy byś kupiła?"

Nie, pewnie że nie. Tak tylko żartowałam głupio. Przecież mężczyźni nie powinni nawet wiedzieć, jak podgrzewa się zupę albo obiera marchew. Od czegoś w końcu są baby na świecie. I budki z kebabem. Po co taka wiedza miałaby zaprzątać męskie umysły - jeszcze by zabrakło miejsca na informacje typu: co to jest spalony albo jak się hamuje silnikiem. Lepiej nie ryzykować.
Kanapki? Sami mieliby sobie robić kanapki? A od czego mają mamusie i żony?
To przecież wiadome, że od kuchni, w której właśnie lepi się pierogi, powinni trzymać się jak najdalej, tak jak od łazienki, gdy kobieta depiluje strefę bikini. A o gotowaniu wiedzieć jak najmniej, bo od tego mogą wypaść włosy na klacie, urosnąć piersi i zacząć się regularne miesiączki.
Oczywiście, że nie kupię mojemu dziecku zabawkowej kuchni. Chyba, że byłoby dziewczynką, wtedy to inna sprawa, obowiązek wręcz. Zaraz po różowej miotełce i szufelce. Od najmłodszych lat powinna wiedzieć, gdzie jej miejsce. Ale w tej sytuacji... choćby gówniarz błagał, niech się do garów nie tyka. Jeszcze wyrośnie na jakiegoś dżender-popaprańca.

Albo normalnego człowieka.


piątek, 18 marca 2016

Syn na luzie ćwiczy buzię




Oficjalnie odwołuje Matka stwierdzenie, jakoby Syn Pierworodny nie mówił.

Wiem, wiem, wszyscy uprzedzali, że tak będzie i że Matka zatęskni jeszcze do tych czasów, gdy trzymał język za zębami. Na razie nie tęskni, tylko z fascynacją obserwuje, a przede wszystkim słucha, co to się dzieje. A dzieje się.

Bo Pierworodny, proszę Państwa, rozgadał się tak, że hej. W ciągu ostatnich kilku tygodni nadrobił wszelkie niepokojące zaległości. Zapamiętuje słowa piosenek i wierszyków, snuje opowieści, wypowiada się całymi zdaniami, opisuje fabułę bajek, które ogląda, bez skrępowania rozmawia z obcymi.

Ale Pierworodny, jak to Pierworodny, sam z siebie nie zabrał się do tego mówienia. Ooo, nie! Musiał dostać jakiś motywator, deadline, coś, co przerwie tę prokrastynację i zmobilizuje go do działania na polu komunikacji międzyludzkiej.

Punktem zapalnym okazał się telefon do logopedy. Wystarczyło zadzwonić.
Zadzwonić. Po prostu. Tylko.
Żeby Matka wiedziała, że to takie proste... zadzwoniłaby już w okresie pierwszych kolek czy ząbkowania - iluż niedomówień by wtedy uniknęli...

Na wizytę trzeba było czekać blisko dwa miesiące. Przez ten czas, od wspomnianego telefonu w styczniu do "godziny zero", wypadającej 4 marca o 9:00, Pierworodny zrobił jakiś komunikacyjny krok milowy. Matka i Ojciec szybko przestali nadążać i z niedowierzaniem słuchają codziennie przynajmniej kilkunastu (kilkudziesięciu?) nowych słów pojawiających się w słowotoku Syna. Słowotok zaś zaczyna się mniej więcej po otwarciu przez niego rano prawego oka, a kończy po pierwszym rozdziale czytanej na dobranoc książki.

Skoro już tę wizytę u logopedy Matka umówiła, nie warto było z niej rezygnować, ale gdy tylko wyszli z domu upewniła się w przekonaniu, że jest im zbędna.
Pierwsze kroki skierowali do sklepu, w którym Pierworodny od progu, z uśmiechem tańcząc, podskakując i gibając się, śpiewnie zawołał: "Poprosimy dwa bilety", a wychodząc wyartykułował (bez upominania) najpiękniejsze w swoim życiu "Do widzenia". Pani ekspedientka chyba nie poznała, że to to samo dziecko, które jeszcze niedawno stawało nieśmiało przy ladzie i przestraszone cichutko ryczało "łaaa", co oznaczało: "Poproszę soczek Leon w kartoniku. To ten z lwem na przedzie".

Pani Logopeda również nie miała wątpliwości, że wizyta nie była konieczna i wszystko z mową Pierworodnego jest w porządku, jak na jego niespełna 4 lata.

Z każdym dniem coraz bardziej przekonuje się Matka, że może jednak aż za w porządku. Bo to już nie chodzi o to, ile on mówi, ale co.

Jedna sprawa, że potrafi pyskować tak, że w pięty idzie. Druga, że potrafi zgasić rozmówcę jednym słowem. W obu przypadkach efekt jest taki, że stoi Matka z rozdziawioną buzią i potrzebuje chwili, aby dojść do siebie i jakoś wychowawczo ustosunkować się do jego wypowiedzi. No zwyczajnie nie przywykła jeszcze.

A taki przykład...

Dobiera się Syn do Matki komputera.
Komputer przezornie zostawiła Matka wysoko na regale, aby Syn się do niego nie dobierał.
Syn z kolei przezornie i po cichu przyniósł sobie swój podest z łazienki.
Po wejściu na niego i wyciągnięciu rąk w górę dosięgał do otwartego laptopa jedynie palcami. Matka dobiegła w momencie, gdy komputer chwiał mu się już nad głową - jeden fałszywy ruch (przy waleniu na oślep w klawiaturę więcej niż prawdopodobny), a zarówno laptop jak i Pierworodny zlecieliby z hukiem.
Tłumaczy więc Matka, że w najlepszym wypadku nabiłby sobie guza, ale mogło się też skończyć rozcięciem głowy. Tłumaczy, że przecież nie wolno mu ruszać komputera mamy. Tłumaczy, że gdyby komputer spadł z takiej wysokości, byłby już do wyrzucenia. Tłumaczy, że komputer kosztuje bardzo dużo pieniędzy.
Co na to Syn?
Patrzy Matce w oczy, po czym upada na podłogę, zatrzymując głowę na przykucniętych kolanach Matki i, zamykając oczy, informuje:
"Umarłem.".


Ale Pierworodny jest w tym coraz lepszy i potrafi zgasić nawet wychowawczo - tzn. tak, że po jego słowach już nic bardziej wychowawczego nie jest się w stanie dodać.

W swoim gabinecie Pani Logopeda pokazywała Matce, jakie ćwiczenia warto wykonywać, aby ćwiczyć u Pierworodnego język (tak profilaktycznie). Opowiadała i pokazywała, a w tym czasie Syn bawił się jakąś grą, którą od niej dostał, nie wyglądał na zainteresowanego rozmową. Pani Logopeda wymieniła też kilka sposobów na zastosowanie ćwiczeń w trakcie codziennych czynności (przy czym Matka w myślach przekształcała je na rzeczywistość z Synem). Na przykład wysmarowanie talerzyka Nutellą i wylizywanie (w przypadku Syna ketchupem), posmarowanie miejsca nad górną wargą miodem (lepszy byłby koncentrat), rozsmarowanie wokół ust lodów i oblizywanie się (lody dla wszystkich!), no itd. w ten deseń.

Tego samego dnia, po południu, siedzą Matka z Synem na podłodze, budując samochody i garaże z klocków. W pewnym momencie dostrzega Matka, że zakatarzony Syn zlizuje gluty spod nosa. Fakt faktem, że nie słyszała jeszcze o dziecku, które by podobnych praktyk nie uskuteczniało, ale przecież wychowawczy fason trzeba trzymać, więc upomina:

- Ej, no co Ty?! Weź chusteczkę.

- Mama, ale ja ćwiczę - rzekł poważnie. I z rozmachem oblizał się ponownie.

Ćwiczy... psia kostka...