środa, 30 września 2015

Jesień 2015. Stało się




Stało się. Stało i nie ma odwrotu. Stało się i się nie odstanie. Co się powiedziało, już się nie odpowie. Co Pierworodny usłyszał, już nie odsłyszy. Co się pomyślało, już się nie odmyśli.

Krótko mówiąc, wraz z jesienią 2015 nastała jesień życia.

Nie da się oszukać faktów. Nie da się oszukiwać samej siebie. Należy zaakceptować, przyjąć do wiadomości, pogodzić się z tym, że czas płynie, a w dodatku, na co przystać trudniej, wraz z upływem tego czasu człowiek powoli zamienia się... we własną matkę. Albo ojca, wiadomo.

Można było bagatelizować różne sygnały. Ten sposób śmiania się trochę podobny, to identyczne składanie reklamówek "na trzy", trochę wygląd, trochę gesty, podobne reakcje. Można było udawać, że się nie zauważa. Ale nie TO. TO przeciążyło szalę. Stało się.

Podczas spaceru.
Jedno zdanie. Nieplanowane, silniejsze od wszystkiego, tak mocno zakorzenione wewnątrz. Zmieniło wszystko.




"Opuść koszulkę, bo przeziębisz nerki!!!"


Czujecie to? "Przeziębisz nerki".

"Gołe nerki" - zwrot wytrych stosowany w rodzinie Matki od dziesięcioleci.

Każdy nieletni członek rodziny musiał go usłyszeć rokrocznie w okresie od września do kwietnia co najmniej kilkukrotnie. Bez tego po prostu nie przyszłaby zima - tak, jak by nie odeszła bez topienia Marzanny. W latach '90 i późniejszych trendy w modzie zdecydowanie w tej kwestii nie stały po stronie dziewcząt, zaś kurtki ledwie sięgające do pasa nie sprzyjały w okresie nastoletnim bezkonfliktowemu współżyciu z rodzicami. Dlatego normą była reakcja obronna w postaci przekonania, graniczącego z pewnością, głoszącego: "Ja moim dzieciom tak nigdy nie powiem!".

"A nerki gołe..." - wypowiadane z pobłażaniem i jednocześnie nie pozostawiające złudzeń, co do tego, że w domyśle masz usłyszeć: "Tak z domu nie wyjdziesz. Proszę iść się przebrać".

Zwrot słyszany od matki, ojca, ciotek i wujków, stryjenek i stryjków, po mieczu, po kądzieli, a i od piątej wody po kisielu też. Dodatkowo częstotliwość wypowiadania, ekspresja i moc poprzez zebranie sił z całej rodziny znacznie przybierają na sile, wręcz osiągają swoje apogeum, zawsze 1 listopada. Co roku. Niezależnie od pogody. Cóż poradzić, taka rodzinna tradycja. Każda rodzina ma swoją.

Tak na marginesie, jak daleko sięga Matka pamięcią, nie przypomina sobie by kiedykolwiek ktoś z rodziny te osławione, symboliczne, mityczne wręcz nerki rzeczywiście miał przeziębione. Jak by nie było można po prostu powiedzieć: "Ubierz się cieplej, bo zmarzniesz i będziesz chora/-y".

Jak widać od pewnych schematów przekazywanych z pokolenia na pokolenie nie sposób uciec. Czasem po prostu trzeba nauczyć się z nimi żyć, pozostając przy nadziei, że kolejnym młodym (w tym wypadku Pierworodnemu) uda się przerwać ten zaklęty krąg. Mieć nadzieję, że gdy za jakiś czas kolejne dzieci usłyszą, tym razem od Babci Wyluzuj!: "A nerki gołe...", będą mogły sobie z tatą przekazać porozumiewawcze spojrzenia okraszone pobłażliwymi uśmieszkami.

A tymczasem trzymajcie się ciepło! Żebym i Wam nie musiała zrzędzić.


czwartek, 24 września 2015

Ja chyba zaraz całkiem stracę głowę!



Macierzyństwo.
Wiadomo, najpierw słodkie małe bobo, łapanie za paluszek, gaworzenie, śmieszki-uśmieszki, łzy szczęścia, pierwsze "mama", jaki śliczny mały ząbek, pierwsze kroczki, przytulaski, dzióbaski, uroczy przedszkolaczek, kwiatki, laurki, wierszyki... Co dalej nie wiem, bo jeszcze nie doświadczyłam, ale na pewno równie rozkosznie. 

A tak na serio to komu my tu będziemy ściemniać? Macierzyństwo to nie jest łatwy kawałek chleba i istnieje też ciemna strona tego księżyca. Są rzeczy, które filozofom się nie śniły i przy których niejeden święty stwierdziłby: "Ja to chromolę, ja stąd spier...m", a które dla każdej matki są codziennością. Ale są też takie, których nawet Matka Wyluzuj!, która jasna sprawa świętą nie jest, zdzierżyć nie może.

Owszem, przeżyła 9 miesięcy ciąży. Przeżyła 14-godzinny poród. Przeżyła nieprzespane noce, wielogodzinne karmienie piersią, kolki, bolesne i długie ząbkowanie. Przeżyła etap plucia na wszystko i wszystkich i gryzienia domowników. Przeżyła trudny pierwszy rok przedszkola. Tysiące razy zmieniała pieluchy, o każdej porze dnia i nocy i w miejscach oraz pozycjach co najmniej ekstremalnych. Przeżyła upierdliwe odpieluchowywanie. Trzy zapalenia ucha, ospę, rumień zakaźny, kilka zapaleń gardła, kilkanaście przeziębień, zapalenie spojówek i jeszcze parę innych chorób. Szczepienia, badania, chodzenie po lekarzach specjalistach. Siniaki, stłuczenia, zadrapania, zdarte kolanka, rozcięte wargi. Przeżyła, gdy nie mając jeszcze roku udało mu się zamknąć ją w łazience i zablokować drzwi i gdy nie mając nawet półtora roku pojechał sam windą na 10. piętro. Przeżyła bunt dwulatka i żyje z trzylatkiem, przy którym bunt dwulatka to małe miki. Przeżyła stłuczony wazon, plamy na kanapie, zniszczone panele i meble. Skargi sąsiadów. Koszmary w nocy i lęki za dnia. Kupę na podłodze, śmieci z kosza na środku pokoju i mnóstwo innych sytuacji, które nie powinny mieć miejsca. Przeżyła rzucanie jedzeniem, rozlane soczki i zupki, gumy i lizaki przyklejone tam, gdzie zdecydowanie nie powinno ich być. Godziny płaczu i histerii, łzy rozpaczy, smutku i bólu. Nosiła na rękach przez setki godzin, czuwała i czuwa przez tysiące. Zamartwia się, myśli, boi i troszczy od pierwszego dnia ciąży...
Jednak jest w macierzyństwie jedna rzecz, która Matkę przerasta. Nie radzi z nią sobie, nie ogarnia, nie rozumie, traci nad sobą kontrolę...

Wymięka.

Jedna rzecz, przez którą ma ochotę wyjść z siebie, trzasnąć drzwiami i już nie wrócić.

Macierzyński koszmar.

Bajka "Peg + Kot".
NOSZJACIEPIERDZIELE!


(Kto widział, ten powinien zrozumieć tytuł postu.)

Oczywistym jest, że w związku z tym, Pierworodny bajkę lubi bardzo. Wprost proporcjonalnie do tego, jak matce działa ona na nerwy. Im bardziej działa, tym bardziej on lubi. 
Na Matki nieszczęście kreskówka jest edukacyjna i niby uczy matematyki (więc argument o ogłupiającym działaniu telewizji jakby w tym miejscu odpada).

Z drugiej strony, jak tak posłuchać Syna, gdy liczy swoje zabawki: "las, tszy, las, tszy, las, tszy, las..." to raczej nie ma co się trzymać złudzeń o Noblu z ekonomii. 
Może niech on lepiej obejrzy coś odmóżdżającego, Matce na zdrowie wyjdzie.


środa, 16 września 2015

Moi ludzie



♥  ♥  ♥

Cichy i spokojny wieczór. Ojciec kładzie Syna spać. Właśnie końca dobiegło zwyczajowe czytanie książki.

- A teraz spróbuj zasnąć. Zamknij oczy i pomyśl o czymś przyjemnym...

- Mamuuusia.

♥  ♥  ♥


poniedziałek, 14 września 2015

Szmatka



Przy okazji lotniskowych zawirowań, całkowicie niezamierzenie, dokonała Matka obserwacji na temat wpływu odzienia wierzchniego na jakość kontaktów międzyludzkich, ze szczególnym uwzględnieniem roli płci i gotowości do niesienia pomocy. Wynik okazał się trochę smutny.

Geneza 
Za czasów nastoletnich namiętnie czytywała Matka "Filipinkę". Takie czasopismo dla dziewcząt, wymagających odrobinę więcej od tego, co oferowało Bravo Girl. W którymś z numerów była relacja z przeprowadzonego (w tym wypadku akurat celowo) eksperymentu, w którym dziennikarka znalazła się w warunkach będących niemal kalką niedawnej sytuacji Matki. Ciężkie bagaże, dużo ludzi, ona jedna (tam akurat bez dziecka). Wyniki obserwacji również były zbieżne. Serce i umysł nieletniej Matki krzyczały wręcz, że to niemożliwe, że nie może być takie proste, to na pewno tak nie działa, a świat tak nie funkcjonuje. Cóż, nieletnie dziewczęce serca i umysły mają tendencję do ulegania patosowi, rwania się do wzniosłych idei, ale przede wszystkim do naiwności.
Minęło drugie tyle życia i Matka nagle przypomniała sobie o tamtym artykule.

Torba borba
Z ostatniego postu o przygodach na lotniskach w Polsce i Anglii, można by wywnioskować, że Matka nic tylko biegała jak kot z pęcherzem, taszcząc dwie ciężkie torby. Rzeczywistość była jednak dla niej o wiele łaskawsza. Otóż wielokrotnie otrzymywała pomoc od obcych ludzi, którzy oferowali się ponieść matczyne bagaże. Było to niezwykle miłe i zbawienne, zważywszy na fakt, że gdy Matka osobiście dzierżyła torby to albo Syn przewracał się na schodach ruchomych, albo Matka przewracała się w kolejce, albo notorycznie gubiła dowody osobiste.
Ale rzeczywistość łaskawa była zdecydowanie bardziej w trakcie podróży do kraju Królowej Elżbiety, Sex Pistols oraz dwóch kranów w zlewach niż w drodze powrotnej.

Na lotnisku w Polsce jakiś pan kazał zaczekać swojej spieszącej się żonie, aż nieznająca drogi Matka przejdzie kontrolę paszportową, żeby mogła iść razem z nimi. Zaraz zjawił się też inny pan i wybawił ją od toreb. Doniósł je aż do tej kolejki, w której Matka glebnęła na podłogę. Gdy kolejka ruszyła, tuż przed schodami dwóch kolejnych mężczyzn wzięło torby, potem wnieśli je do samolotu i umieścili w schowkach bagażowych nad siedzeniami. A jeszcze na płycie lotniska zdążyli pstrykać zdjęcia matczynym smartfonem, żeby Pierworodny miał pamiątkę z pierwszego lotu. Już po wylądowaniu poznała z kolei Matka przemiłego chłopaka, który torby ze schowka wyjął i zaoferował zaniesienie obu aż do następnej kolejki do kontroli paszportowej. Miły gest przerodził się w gest heroiczny, ponieważ chłopak, oprócz bagaży Matki, miał też własny i postanowił ten kilkudziesięciokilogramowy majdan trzymać przez cały czas stania w kolejce, żeby niczego nie zgubić (przypomina się, że stanie to trwało godzinę).

Droga powrotna wymagała od Matki większej samodzielności. Fakt - torby nie były już tak ciężkie, a i poruszanie się po niewielkim angielskim lotnisku znacznie mniej uciążliwe. Jednak pierwsze zdziwienie przyszło w trakcie czekania na opóźniony lot, gdy zadała Matka uprzejme pytanie współkolejkowiczowi. Odpowiedział jej jakimś skrzywionym grymasem, poprawił słuchawki na uszach i odwrócił wzrok. Najtrudniej było na schodach - zmęczony Syn trochę spanikował, uznał że sam nie zejdzie i trzeba go trzymać za rączkę. Zatarasowali całe przejście, gdyż Matka biegała co półpiętro - najpierw znosząc bagaże, potem wracając po dziecko, następnie powoli schodząc z Synem. Kilkadziesiąt osób czekało za nimi, bądź przeciskało się obok w dogodnym momencie. Żaden z licznie zgromadzonych panów w garniturach, trzymających po torbie z laptopem i najświeższej gazecie nie rwał się do ratowania uciążliwej dla wszystkich sytuacji. Za to przed samym samolotem zobaczyła Matka, jak młoda dziewczyna wymownie szturcha swojego partnera i szepce mu coś do ucha, a jej mina zdradzała, że to co mówi nie podlega dyskusji. Chłopak zaraz z entuzjazmem wyrwał się do zabrania od Matki jednej z toreb, ułatwiając tym samym wejście do samolotu. Wylądowali ok. północy polskiego czasu - to zdecydowanie nie jest odpowiednia pora dla trzylatka, trochę przestraszonego, który nie zmrużył oka przez cały lot i w dodatku nie najlepiej się czuł. Podczas nieco kłopotliwego wychodzenia z samolotu wyminęło Matkę kilku mężczyzn. Przed samym wyjściem zatrzymała ją śliczna dziewczyna, nastolatka prawie, kategorycznie kazała przekazać sobie jedną z toreb (choć trzymała też własną) i zniosła ją ze schodów. Dalej pozostało liczyć na siebie.

Ale o co chodzi? 
Matka ta sama, Syn ten sam, torby te same, trasa ta sama, tylko w przeciwne strony, za każdym razem na pokładzie ogromna większość to Polacy... Gdzie tkwiła różnica? Dlaczego pierwszego dnia wszyscy panowie rwali się do pomocy, a w drodze powrotnej dla mężczyzn była niewidzialna, zaś pomocne okazały się dwie kobiety?

Ja tam nie wiem, dowodów naukowych nie mam, jednak z tym co ok.15 lat temu pisali w "Filipince" by się zgadzało kropka w kropkę. Pierwszego dnia odstrzelona była Matka w sukienkę. Do tego sandałki i, ze względu na panujące w Polsce upały, wcale nie tak mało odsłoniętego ciała. Zaś wracając, do szpiku kości przesiąknięta angielską pogodą, przywdziała dżinsy, kurtkę i rozczłapane półbuty, tak wygodne, jakby prowadziły do nieba, ale za to niegrzeszące urodą.

Jakieś to przykre, bo obiektywnie na to patrząc, Matka nawet nie jest jakoś szczególnie ładna. Dość wcześnie w życiu zdała sobie sprawę, że nie będzie z niej ani miss świata, ani nawet miss Pomorza i Kujaw, ani tap madl. Żadna tam z niej klasyczna piękność. Urodę ma jaką ma, mogło być gorzej. Ale skoro zauważyła dość wcześnie, że nie ma co na nią liczyć, był czas na powzięcie pewnych środków. Mianowicie postanowienie, że przynajmniej bez większych dylematów stawiać będzie w życiu na intelekt. Przede wszystkim swój. Ze skutkiem różnym, aczkolwiek w ogólnym rozrachunku zadowalającym.
Szybkie powzięcie środków pozwala szybko przyzwyczaić się i oswoić z myślą, że czekać zatem należy na księcia, który niekoniecznie, zeskakując z białego rumaka, padnie do stóp porażony olśniewającą urodą, ale na takiego, który wyhamuje w ostatniej chwili zainteresowany jakąś zasłyszaną celną ripostą (zapewne mocno ironiczną).
I tu akurat dobrze się składa, bo Matka u mężczyzn także zawsze najbardziej intelekt ceniła. Co bywa zwodnicze. Bo z taką urodą na przykład od razu, na pierwszy rzut oka wiadomo - jest albo jej nie ma. A już z intelektem bywa różnie i o pomyłkę łatwo. W każdą ze stron.

Aż tu nagle, dość późno, bo dopiero po 30 latach życia, takie odkrycie... Wystarczy krótka kiecka, która odwraca uwagę od wszystkiego innego... Tylko tyle. Kiecka. Szmatka. Takie proste. Aż za bardzo.

Trochę szkoda, że to jedyna rzecz, której zapomniała przywieźć z powrotem z Anglii. Została w szafie. Założona tylko ten jeden raz.
Mówi się trudno.

czwartek, 3 września 2015

Jak Matka przeleciała się po Europie w tę i z powrotem



Nie jest tak, że Matka nie lubi albo boi się latać. Latanie jest spoko. Spoko są wygoda i zaoszczędzony czas.
Matka nie lubi lotnisk. Trochę za stracony czas. Gównie za tracone na nich nerwy.

Nie jest tak, że nie lubi podróżować. Lubi. Uwielbia. Problem w tym, że nie nadaje się na samodzielne wyprawy, ani na samodzielne nimi dowodzenie. Zdolności organizacyjne w kwestiach podróżniczych leżą u Matki na żenującym poziomie. Nie pomagają roztargnienie oraz spóźnialstwo. A swojego braku orientacji w terenie wstydzi się, a wręcz boi (po prostu czuje, że kiedyś wpędzi ją w poważne kłopoty).

Z Matką jest też tak, że mogłaby zawodowo pracować jako "pakowacz cudzych walizek". Tylko z własną ma problem. Znikają wszelkie zasady - giną pod stertą ciuchów, bo tych zawsze pakuje za dużo. Teoretycznie chce być gotowa na każdą ewentualność. W praktyce wygląda to tak, że wieczorami nie jest w stanie przygotować sobie ubrania na następny dzień, a co dopiero zdecydować, w czym będzie chodzić przez kolejny tydzień.

Tym razem, wybierając się z Synem Pierworodnym na 9 dni do Ojca Matki mieszkającego w Anglii, miało być łatwiej - celowo narzuciła sobie ograniczenie, nie wykupując nic ponad bezpłatny bagaż podręczny. W tanich liniach lotniczych oznacza to jedną niedużą torba o wyraźnie określonych dopuszczalnych wymiarach.
Nie byłaby Matka jednak sobą, gdyby miejsca w obu torbach, swojej i Syna, nie wykorzystała do ostatka. Kto by pomyślał, że kilka sukienek i 15 resoraków może tyle ważyć?

Ale nic to, bo waga bagażu okazała się najmniejszym zmartwieniem zestresowanej Matki.
Matki, która przywykła do tego, że bez przygód w środkach transportu publicznego nie rusza się z miasta. A co dopiero ruszyć z kraju...

Zaczęło się już na wejściu. Uspokajająco na Matkę działał fakt, że lotnisko w Gdańsku jest jej znajome. Parę razy w życiu latała, za każdym razem startując z innego, nieznanego lotniska, teraz miało być łatwiej. Tymczasem wysiadła z samochodu... O w pytę! Ale to rozbudowali! Lotnisko w Gdańsku okazało się jakieś 7 razy większe niż je pamiętała. Wprost proporcjonalnie zwiększa to prawdopodobieństwo, że coś nieoczekiwanego się wydarzy, a mnożąc to do kwadratu (jak metry kwadratowe), daje to 49 razy większe szanse na to, aby się zgubić. Taka matematyka fatalnego przeznaczenia.

Samospełniające się przepowiednie mają to do siebie, że same się spełniają. Toteż na początek znalazła się Matka w hali przylotów zamiast odlotów. I gdyby nie ogarnięcie Ojca Pierworodnego, który, jak na przykładnego ojca przystało, rodzinę odprowadzał i żegnał, pewnie stałaby tam po dziś dzień.

Później nieprzewidziane zdarzenia toczyły się już lawinowo. Najpierw Matka nie mogła dogadać się z panem z linii lotniczych. Choć to jeszcze po polsku było. Po czasie przyznaje, że wina mogła leżeć po obu stronach. Cały miesiąc przed wyjazdem Matka chorowała. Jedynym dokuczliwym objawem był kaszel, ale taki "że hej". Na dzień przed wylotem stwierdziła, że nie będzie się wygłupiać i poszła do lekarza. Przepisano antybiotyk. Ale w poczekalni przychodni spędziła tyle czasu, że zdążyła podłapać w gratisie coś, co jej własną zarazę zmutowało, wzbogacając o wysoką temperaturę. I może przez tę gorączkę właśnie najpierw nie mogła Matka się dogadać, a gdy już wreszcie się udało to i tak schrzaniła, kierując się schodami w górę, zamiast w dół, jak miała przykazane.

Ale najpierw była kontrola bezpieczeństwa. Najbardziej stresujący Matkę moment.
Teraz macie czas na wizualizację sytuacji:
1 lotnisko + 1 wielki tłum ludzi + 1 zestresowana Matka + 2 ciężkie torby, które musi przepuścić przez skanery, bramki, czy co to tam jest, pamiętając o wyjęciu tego, co wymagane, by wyjąć + pierdyliard taśm wyznaczających zagmatwaną trasę kolejki, w której powinna stać + 1 rozbiegany Syn, którego nie sposób upilnować i dla którego owe taśmy, pod którymi swobodnie przechodzi, to istny park rozrywki  + nagle, ni stąd ni zowąd, 1 koleżanka Syna z przedszkola, którą właśnie spotkał. Koleżanka z rodziną, w przeciwieństwie do Pierworodnego, miała jeszcze dużo czasu do odlotu, pożegnania były więc wesołe i czułe, aczkolwiek mocno poganiane przez Matkę.

I w tym momencie przydarzyły się wspominane schody. Schody jak schody. Ruchome. W górę i dół. Tylko, że Matka w nerwach nie widziała tych w dół (do teraz nie jest pewna czy tam były), a że miała nimi jechać przypomniała sobie znacznie później (po czasie jednak już niczego nie jest pewna). Na szczęście na górze było przejście dla pasażerów jej lotu, po prostu więcej musiała się nabiegać z tymi torbami i nazbyt energicznym jak na panujące warunki Synem. Na nieszczęście na ruchomych schodach Syn się przewrócił. Nogi mu się rozjechały na dwóch różnych stopniach. A Matka z torbami. A za Matką tłum ludzi. To się Syn przejechał na leżąco. W ostatniej chwili udało się go postawić do pionu, nim się gdzieś wkręcił, paraliżując ruch i utykając na dobre.

Potem było tylko weselej. Ponownie spotkał Syn koleżankę. Tę samą. Zwyczajowe pożegnania i poganianie. Później ma Matka białe plamy w pamięci. Wie tylko, że jakoś dostali się do kontroli paszportowej. Zapewne każdą napotkaną osobę pytając o drogę i czepiając się tych, którzy udawali się na ten sam lot. Stała taktyka, gdy nie wie Matka dokąd iść - nie zawsze się sprawdza, można np. o 2 w nocy wylądować w jednostce wojskowej zamiast na właściwym peronie.
Ale wracając do kontroli paszportowej, to właśnie po niej po raz pierwszy zgubiła Matka dowody osobiste. Tak, po raz pierwszy!
Brak odpowiednich dokumentów (nawet tylko potencjalny lub wyimaginowany), tudzież szukanie ich w lotniskowym rozgardiaszu, to jedno z najbardziej stresogennych zdarzeń przed wylotem. A tu klops, naprawdę zgubiła. Na szczęście nie zdążyła się nawet zorientować w swym marnym położeniu, jak dobiegł do niej pan, który je znalazł i uratował Matkę z niechybnej opresji, więc tak jak matczyne ciśnienie szybko skoczyło, tak też szybko opadło.

Dotarli do właściwej bramki. Uff, po nerwówce, najtrudniejsze za nami - pomyślała naiwnie Matka, stojąc w kolejce i wyobrażając sobie, że teraz zostało tylko z tłumem kierować się do samolotu. Pomyślała, po czym jak długa poleciała na podłogę, przelatując przez własny bagaż. Wypierdzieliła się koncertowo, zaplątując nogę w jeden z pasków torby. I to nie w trakcie sprintu do jakiejś odprawy, samolotu czy nawet promocji w sklepie bezcłowym. Nie, wyleciała w powietrze, przekoziołkowała nad torbą i wylądowała na glebie STOJĄC! w kolejce! A tak leciała, że nawet w szkole na wuefie, jak ją zmuszali do skakania przez skrzynię, takiej skocznej Matki nie widzieli. Tylko za czasów szkolnych z lądowaniem bywało lepiej, ale wtedy też nie miała w głowie myśli: "Cholera, laptop jest na wierzchu", więc nie wpływało to na styl lotu.

Nie minęły kolejne 3 minuty "stania", jak ci, którzy jakimś cudem nie zwrócili jeszcze na Matkę uwagi, nie tylko mogli to nadrobić, ale jeszcze zapamiętać jak się nazywa. "Pani Matka Wyluzuj! proszona do bramki iks przy wyjściu numer igrek" - zagrzmiało wyraźnie z megafonów. No pięknie. Ciekawe co nabroiła? Torby w łapy, Syn obok na widoku, dusza na ramieniu. Idą. Po drodze uzmysłowiła sobie, że od zgubienia na lotnisku dokumentów, bardziej stresujące jest usłyszenie z głośników swojego nazwiska z prośbą o udanie się w nieznane miejsce. O dziwo bez trudu znalazła bramkę iks przy wyjściu igrek. To chyba pierwsza rzecz jaką tego dnia znalazła bez trudu. A do zastanej tam pracownicy linii lotniczych od razu wypaliła z nadzieją w głosie i niewinnym spojrzeniem: "Znowu zgubiłam dowody?". "Znowu???" - pani wybuchnęła gromkim, szczerym śmiechem, nie wiedzieć czemu ją wielce to rozbawiło (Matki wcale), a może po prostu Matka jakoś głupio wyglądała po tym upadku? Grunt, że kolejny raz miała fuksa, dowody rzeczywiście zgubiła i ponownie odzyskała. I znów trafiła na koniec kolejki.

Kolejka wkrótce ruszyła i, co zaskakujące, bezproblemowo udała się Matka z Synem do samolotu, doleciała na miejsce (choć po doświadczeniach z tego dnia, do końca nie miała pewności, czy siedzi w prawidłowym samolocie) i dotarła do następnej lotniskowej kolejki.
Kontrola paszportowa w Anglii ciągnęła się niemiłosiernie długo, cud że obyło się bez ofiar w ludziach i wyposażeniu lotniska. 3-letni umysł znudzonego Syna, który przyuważył gablotkę z gaśnicą, nie mógł spocząć nie wypróbowując możliwości zabawy w Strażaka Sama.

Podczas kontroli paszportowych na zagranicznych lotniskach, niezmiennie narasta w Matce napięcie, gdy podaje swój dowód osobisty ze zdjęciem, na którym jest długowłosą blondynką. Bowiem od ponad 5 lat zdecydowanie nie jest już długowłosą blondynką. Jest wręcz przeciwieństwem długowłosej blondynki. Teraz do tego doszedł dowód Syna, gdzie zdjęcie sugeruje, że podróż odbywa Matka w towarzystwie 8-miesięcznego Józefa Oleksego. Tym razem na powstające u Strażnika-Wstępu-Do-Wielkiej-Brytanii wątpliwości Matka odpowiedziała udawaniem, że dont spik inglisz. Co aż taką wielką nieprawdą nie jest, bo mało mówi, ale dużo więcej rozumie. Grunt, że pan Strażnik-Wstępu-Do-Wielkiej-Brytanii zniecierpliwiony przewrócił oczami i dla świętego spokoju otworzył wrota do kraju Beatlesów i ryby z frytkami.      .

Ledwie opuścili budynek lotniska, a już Matka bała się powrotu. I słusznie.

9 dni później zaczęło się od tego, że nie dało się zeskanować kart pokładowych i z tego powodu znów na wstępie Matka miała problem z dogadaniem się z pracownikiem linii lotniczych. Tym razem po angielsku, więc jeszcze trudniej. Dzięki pomocy Ojca Matki, który jak na przykładnego dziadka przystało odprowadzał i żegnał rodzinę, udało się karty wymienić na nowe.

Potem było tylko gorzej.

Podczas kontroli bagażowej Ważny-Pan, groźny niczym Agent Jej Królewskiej Mości, uznał, że zabawka Pierworodnego, którą dostał w prezencie i zdążył się raz pobawić jest niebezpieczna i że przy jej pomocy Pierworodny może przejąć kontrolę nad samolotem albo, łącząc ją z żelkami Haribo, przerobić na bombę - w każdym razie zarządził konfiskatę. W tym momencie Matka od razu odzyskała parę w gębie i zaczęła nawijać po angielsku, że chyba żartuje. Przez cały pobyt się tyle po ichniemu nie nagadała. Nic to, bo Ważny-Pan-Agent był niewzruszony, a zabieranie zabawek dzieciom sprawia mu chyba niezdrową przyjemność - podobnych miał za sobą całą stertę. A wszystko rozchodziło się o tandetną maszynkę do robienia baniek mydlanych! Serio.
Rozpacz Syna można sobie wyobrazić. Po czym dołożyć jego zmęczenie z powodu późnej godziny i swoje wyobrażenie pomnożyć razy trzy.

Z tego wszystkiego, przed przejściem przez bramkę skanującą, zapomniała Matka wyjąć z kieszeni telefon. I się zaczęło. Piszczenie, przeszukiwanie, zdejmowanie butów, pasków, kurtek. Weź teraz wytłumacz przerażonemu dziecku, że ma stać nieruchomo z wyciągniętymi na boki ramionkami, patrzeć w oczy obcej kobicie, której nie rozumie i dać jej się obmacać. Pozostało tylko robić dobrą minę do złej gry i udawać, że to tylko taka zabawa. Ale nie było zabawnie, gdy poczuła Matka palce tam, gdzie zdecydowanie nie powinna ich czuć.

Tak, wciąż jeszcze mogło być gorzej. Syn zmęczony i wciąż rozpaczający za utraconą zabawką, Matka bardziej chora niż 9 dni wcześniej, lot opóźniony. Kolejka. Znowu.

Wreszcie wpuszczono pasażerów do samolotu. Kolejny raz trafili w swoim rzędzie foteli na bardzo miłego sąsiada, który zaproponował Pierworodnemu swoje miejsce przy oknie. Prawdopodobnie żałuje tego do dziś. To, że Syn nie zmrużył oka przez całą podróż (chociaż lot był nocny) to pikuś. Są podczas lotu zjawiska gorsze niż zmęczony 3-latek nie mogący zasnąć. Wyobraźcie sobie na przykład, jakie może być jedno z najmniej komfortowych miejsc, by po raz pierwszy w swym 3-letnim życiu dostać biegunkę? A teraz przenieście je około 12 000 metrów nad ziemię.

I to by było na tyle jeżeli chodzi o europejskie wakacje Matki.
Następne po jej trupie.