środa, 24 czerwca 2015

Trzy kolory: niebieski



Matka Matki (zwana Mamcią) opowiada coś Ojcu Pierworodnego. Matka siedzi obok zajęta swoimi sprawami, jakąś książką czy komputerem, nie angażując się w rozmowę.

- (...) i miała na sobie taki chabrowy płaszcz... - opisuje Matka Matki.
- Niebieski. - Bezwiednie wcina się Matka, nie wiedząc nawet czego dotyczyło opowiadanie, a swą uwagę kierując w stronę Ojca.

Matkę Matki wytrąciło to z rytmu opowieści. Uleciało skupienie na wszystkich szczegółach. Oburzona patrzy na córkę, której przecież nie było na miejscu wydarzeń, więc skąd może znać kolor wspomnianego płaszcza.
- Dlaczego niebieski? - obruszyła się całkiem na serio.

W tym czasie Ojciec przyjął wielce zafrapowany wyraz twarzy.

- Dlatego, że rozmawiasz z mężczyzną. A tak konkretnie to z moim mężem - wyjaśniła spokojnie Matka, nie przerywając swojego zajęcia.
Taka odpowiedź zupełnie nie przekonała Matki Matki, dla której określenie płaszcza niebieskim jest po prostu niewystarczająco dokładnym.

Zrozumienie przyszło dopiero po chwili. Właśnie miała kontynuować swój opis, ale tym razem przerywa jej Ojciec.
Jego zafrapowanie wyraźnie zmieniło się w olśnienie oraz radość i satysfakcję z powodu tegoż olśnienia.

- AAA!!! NIEBIESKI!!!

Matka ten wybuch przyjęła jako coś naturalnego. Zwyczajnie wiedziała, że ta bomba ma długi lont. Wzrok Matki Matki zdecydowanie pyta: "O co chodzi?".

- A bo mi się te chabry z chryzantemami pomyliły i w wyobraźni pomarańczowy widziałem. No dobra to teraz tak: ty, Mamcia, opowiadaj dalej, a ty, żona, tłumacz.


Uff, mogło być gorzej.
Mogła przecież powiedzieć chabrowy trencz z podszewką w pepitkę.


piątek, 19 czerwca 2015

Co mnie wkurza w trzylatku?

Niniejszy tekst powstał w oparciu o badania empiryczne, wnikliwą obserwację i całkowity brak przygotowania merytorycznego ze strony obserwatora. Badania wciąż trwają i obejmują grupę reprezentatywną, spełniającą podstawowy warunek doboru, tj. wiek: trzy lata.
Grupa liczy jednego osobnika, za to wywiązującego się z zadania poddawanego obserwacji za trzech (jak jest zmęczony to nawet za czterech).


Co wkurza w trzylatku?

1.
Po trzylatku możesz spodziewać się jedynie tego, że w każdej chwili może zrobić coś, czego na pewno się nie spodziewasz.

2. 
Ma własne zdanie i nie zawaha się go wyrazić.
Własne zdanie na temat Twojego wyjścia z domu, Waszego wspólnego wyjścia z domu, powrotu do domu, na temat czasu kąpieli, pójścia spać, pójścia do przedszkola, tego, gdzie będzie siedział w samochodzie, tego, co powinno być na obiad, który mu właśnie podajesz... Niby normalne, ot, człowiek. Czyli własne zdanie wysoce pożądane. A jednak trudno się przestawić po trzech latach obcowania.

3.
Ma słuch selektywny. Jak szepniesz "lody", przyleci z drugiego pokoju. Jak wrzeszczysz po wejściu do domu od samego progu 10 razy: "Zdejmij buty!" to dotrze do niego (albo i nie) dopiero, gdy w tych butach będzie stał na kanapie. Na pewno dotrze też wtedy, gdy zamiast wrzeszczeć, po prostu powiesz... że jak nie zdejmie butów w tej chwili to lodów nie będzie.

4. 
Na równi ze słuchem ma selektywną pamięć. Jeżeli na przykład szykuje się wycieczka do ZOO, będzie o nią pytał kilka-kilkanaście razy dziennie odkąd tylko o niej usłyszy na tydzień przed wyjazdem, aż do momentu, gdy przekroczy bramę tegoż ZOO i zobaczy pierwszą fokę. Ze szczególnym uwzględnieniem półtoragodzinnej podróży samochodem:
- Zio?
- Dopiero wyszliśmy z domu. Najpierw musimy wsiąść do auta i daleko jechać.
- Tu zio?
- Nie, to dopiero bramki autostradowe.
- Tu zio?
- Nie.
- Tu zio?
- Nie.
(...)
- Zio?
- Za chwilę. Teraz musimy zaparkować.
- Zio?
- Tak.
- Aaa...
Ale gdy po śniadaniu powiesz: "Umyj ręce, musimy zaraz wychodzić do sklepu/przedszkola/na autobus.", zanim ostatecznie trafi do łazienki, zapomni gdzie i po co miał iść przynajmniej 7 razy. A brudnymi łapami dotknie po drodze (zakładając, że zdążył 3 razy obejść całe mieszkanie) czego tylko zdoła.

5.
Pamięta o jakiejś pierdole typu: maleńka część jakiegoś autka, która nigdy go nie obchodziła, ale akurat jest mu niezbędna do życia (więc szukaj!) albo, że wśród kart ze Scooby'm-Doo, które zbierał i których ma ponad 100, powinno być 5 jakiegoś rodzaju, a on ma tylko 4 (więc szukaj!!!), że wśród klocków LEGO powinien być jeszcze jeden niebiesko-przezroczysty klocek 2x2 (wiadomo, lepiej dla wszystkich, żeby się znalazł), choć nie potrafi liczyć, bezbłędnie oszacuje, że na stanie 8 par gaci z Zygzakiem McQueen'em, które posiada, jednej pary brakuje (zatem wytłumacz się z tego, dlaczego jeszcze nie wyprane).
Ale nigdy nie pamięta, że w sklepie nie wolno uciekać, na parkingu trzeba trzymać się dorosłego, wody z wanny nie należy pić, jedzeniem nie wolno rzucać o podłogę, a czapką o chodnik i skakać po niej, tylko dlatego, że nie chciał czerwonej (nie pamięta też, że nie ma innej).

6.
Im jest bardziej zmęczony, ty, trudniej mu zasnąć. Im jest bardziej zmęczony, tym szybciej biega. Im jest bardziej zmęczony, tym z dziwniejszych miejsc wyciągasz go po drodze do domu. Im jest bardziej zmęczony, tym bardziej wyrywa rękę, którą próbujesz złapać, by przestał biegać jak opętany.
Im jest bardzie zmęczony, tym bardziej opadasz z sił.
Im jest bardziej zmęczony, tym bardziej wkurza.

7.
Trzylatek nie kuma bazy, gdy tłumaczysz mu, że jak teraz pójdziecie prosto do domu to szybciej będzie mógł odpocząć, gdy jest zmęczony / zjeść obiad, gdy jest głodny / pobawić się zabawką, o której właśnie sobie przypomniał itd. Zamiast tego będzie zbaczał wciąż z trasy, zatrzymywał się, zawracał, marudził, wchodził po drodze, gdzie tylko zdoła wejść (w bramy, do sklepów, za drzewa, na murki, za murki, za śmietniki, przystanki, płoty...), skakał ze wszystkiego z czego zdoła zeskoczyć, jednocześnie przy tym wszystkim popłakując, że jest zmęczony / głodny / chce zabawkę TERAZ.

8.
Trzylatek wie, że nie wolno, wie, że nie można, że nie powinien, że nie należy... ale i tak to zrobi.
Są rzeczy silniejsze od wiedzy, rozsądku i samokontroli. Ot, choćby wrzucenie ubrań rodziców do wanny z wodą, wylanie z premedytacją soku na stół, wrzucenie czegokolwiek do toalety, odwrócenie talerza z zupą, biegnięcie na oślep przed siebie, mimo wrzasku i przyspieszonych kroków mamy za plecami...

9. 
Trzylatek potrafi doprowadzić do tak skrajnych myśli, jak choćby ta, że ząbkowanie (gdzie każdy ząb wybijał się minimum 3 tygodnie), kolki (gdzie jedna potrafiła trwać nawet 9 godzin) czy bunt dwulatka (który trwał blisko półtora roku) to w zasadzie luuuzik. Człowiek wiedział, że nie jest w stanie nic na to poradzić, nie przeskoczy, może jedynie łagodzić ból dziąseł/brzucha/duszy, odwracać uwagę, tulić, nosić, uspokajać.
Teraz nagle musi tłumaczyć. Tłumaczyć, tłumaczyć, (...), tłumaczyć... I uspokajać. Siebie. W dodatku, jeżeli w grę wchodzi płacz, musi tak tłumaczyć, że nie ma o co płakać, żeby nie dać do zrozumienia, że nie ma o co płakać (a trudno tłumaczyć, kiedy samemu już prawie się ryczy). Więc tłumaczy, tłumaczy... A tego grochu spod ściany to na zupę dla całej jednostki by starczyło.

10.
Najczęściej powtarzanym zdaniem trzylatka jest: "Ja chcię".
A chce wszystkiego. I uważa, że magiczna formułka: "Tak, ja chcię", wystarczy, żeby to wszystko mieć. Chce tego, co zobaczy w reklamach między kreskówkami, chce obejrzeć bajkę, która leci dopiero za 3 godziny, chce obejrzeć kolejny odcinek tej, która właśnie się skończyła, chce żeby przyjechała babcia, kiedy ta godzinę wcześniej wyjechała, chce zostać w domu, kiedy trzeba iść do przedszkola, chce być chory, żeby do przedszkola nie iść, chce zjeść to czego akurat nie ma w domu, ewentualnie to, czego akurat nie może (np. czekoladę tuż przed obiadem), chce założyć to, czego nie może, chce spać w pościeli, która akurat wisi wyprana na suszarce, dostając zabawkę należącą do jakiejś serii, nim porządnie ją rozpakuje, wymienia jakie chce następne... GRRRRR.
- Nie mogę Ci tego dać, bo nie mam.
- Tak. Ja chcię!
- Nie możesz teraz.
- Ja chcię.
- Teraz to niemożliwe, bo...
- Tak. Ja chcię.

11.
Jest jednym wielkim-małym-człowiekiem okruszkiem. Gdzie się nie ruszy tam ciągną się za nim resztki jedzenia, jakby się bał, że bez nich nie wróci drugi raz w to samo miejsce, choć temat poruszamy przede wszystkim w kontekście 32 metrowego mieszkania, w którym nawet pierwotniak pantofelek miałby problem, aby się zgubić. Gdzie trzylatek, tam okruszki, niedojedzone jabłka, porzucone ciastka, plamy, rozdeptana czekolada, tłuste ślady małych łap, puste i pełne butelki po soczkach, słomki, kubeczki, miseczki. W Lidlu dokładnie można określić trasę jaką obrał po fragmentach bułki, którymi znaczył teren. A na szybie w drzwiach do sypialni hobbystycznie maluje brudnymi paluchami. (I, niestety, nie ma w tym ostatnim zdaniu ani cienia ironii)


BONUS:
Jak Matka radzi sobie z frustrującymi ją zachowaniami Syna?
Przede wszystkim drze ryja. Nie jest z tego dumna, ale przynosi to choć chwilowy upust nerwom. Poza tym sprząta. Nieco kompulsywnie, by zająć ręce i myśli. Do tego przeklina paskudnie. W przeważającej większości tylko w myślach, w skrajnych przypadkach mamrocze pod nosem. Efekt jak przy darciu ryja. Chwilowy i nieprzynoszący satysfakcji.
A wczoraj na przykład, po całym dniu spędzonym w domu z przeziębionym Synem, kiedy tylko wrócił Ojciec, wyszła z domu i przebiegła sobie, jakby nigdy nic, 5 kilometrów w 45 minut, i to bez wyraźnych oznak zmęczenia. I już prawie znów była sobą... Ale wróciła do domu i za chwilę trzeba było Syna kąpać.
Nie zdziwcie się, jeżeli w przyszłym roku Matka wystartuje w Maratonie Warszawskim.


piątek, 12 czerwca 2015

Bad Hair Day




Obudziła się Matka o nieludzkiej godzinie 5:45. Wstała (choć może bardziej adekwatne byłoby określenie "zmartwychwstała"), wyglądając jak karykatura samej siebie. Powód prozaiczny - poszła spać, jak zwykle, zbyt późno i, jak nierzadko, z mokrymi włosami (zawsze tego żałuje i równie często sobie obiecuje, że to ostatni raz). Krótka fryzura Matki sterczała w każdą z możliwych stron, w żaden sposób nie dając się okiełznać. Chyba tylko druga kobieta, która także spiesząc się rano do pracy, ma dla siebie całe (albo i nie) 8 minut, by się umyć, ubrać, umalować i uczesać, może zrozumieć, jakie emocje w głowie wywołuje taki stan rzeczy na głowie.
Właśnie wychodziła Matka z pierwszego etapu - sfrustrowania nieprowadzącego do żadnych pozytywnych rezultatów - i wchodziła w etap drugi pt.: "Tylko spokój może nas uratować", gdy przed lustrem w łazience spotkała się z Ojcem Pierworodnego. Jego najwyraźniej bawiły syzyfowe starania Matki - co przygładziła, odstawało z powrotem - a świadomość pobłażliwego uśmiechu za plecami niczego jej w tej rozpaczliwej sytuacji nie ułatwiała.
Wkurzona Matka, wyglądająca jak mop po porażeniu prądem, by pozbyć się resztek frustracji, dla kontrastu przybrała najbardziej łagodny ton, na jaki w tym momencie było ją stać - taki, jaki wyobraża sobie u gospodyń domowych z amerykańskich rycin z lat '50 XX w., gdyby mówiły (kwintesencja perfekcyjnych pań domu).
I rzecze:
- Jakoś nie mam dziś pomysłu na fryzurę.
- Ja też - odpowiedział równie słodko Ojciec, patrząc w lustro i jednocześnie, tak jak czyni to codziennie od jakichś 14 lat po wstaniu rano z łóżka, poprawiając jedynie gumkę do włosów na kitce z tyłu głowy. Po czym wyszedł z łazienki.

Nie ma gupich. Matka znów zapuszcza.


*
A tymczasem na świecie dżendery-srendery, a w domu Matki Syn chce mieć "duże" włosy jak tata, a nie takie "małe" jak mama. Czyli, że co? Chyba z dobrą płcią się identyfikuje? Bo nie wie Matka czy jest problem, czy jednak może wynaleźć sobie jakiś nowy?

A tak na serio to Matka jara się tym, jak social media premierą ostatniego Wiedźmina, bo Syn wygląda po prostu uroczo (prawdopodobnie, kiedy zrozumie znaczenie słowa "uroczo", będzie w takim wieku, że już nigdy nie dopuści, żeby ktokolwiek tak określił jego wygląd, więc się Matka na zapas delektuje chwilą) i cieszy, że ma nowy argument, dlaczego nie pozwala obciąć tych cudnych, blond kędziorków: "Przecież on nie chce". Dobra, nie oszukujmy się, w rzeczywistości to już widzi, jak na rockowych festiwalach szaleją razem pod sceną. Ech...

Baju-baju, będziem w raju - i tak ich Ojciec nie puści.


środa, 10 czerwca 2015

Bo w sporcie ważne są regularne treningi




Matka miała wolny dzień. Wyjątkowo. Taki w środku tygodnia. Kiedy Syn szedł do przedszkola, a ona sama zostawała w domu. Wow! Szaleństwo.
W związku z tym, że zaplanowała sobie cichy, leniwy poranek, Syn, którego zwykle nie można dobudzić grubo po 6:00, wstał już o 5:00. I to tylko dlatego, że o 4:00 Matka udawała, że go nie słyszy, a w ogóle to jej nie ma.

O 7:00, kiedy dziecko zostało już wywiezione do placówki opiekuńczo-wychowawczej (z nadzieją, że ktoś się tam nim zajmie i może w gratisie wychowa, bo Matce coraz trudniej) i kiedy po dwóch godzinach na nogach już nawet spać się odechciało, zastanawiała się właśnie Matka, jak miło spożytkować tych kilka godzin dla siebie. A tak na serio to, czy zacząć od prania jasnego, potem zmywarka, odkurzanie i pranie ciemne, czy jednak zacząć od ciemnego, a jasnym skończyć? I wtem wpadła na zadziwiający pomysł.

Nawet nie wiadomo skąd się wziął. Strach pomyśleć jakie pomysły przychodzą do głów innym niewyspanym ludziom. Ni z tego, ni z owego pomyślała Matka: "A może pobiegam?".

A jak już wpadła na ten szatański pomysł, jakoś nie miała sumienia sama przed sobą się wymigać. W końcu zawsze wymówką jest to, że na bieganie wieczorami nie ma siły, a rano czasu.

Dobra, słowo się rzekło - do boju! Od razu, zanim powstanie 57 argumentów przeciw.

Na początek trzeba się jakoś ubrać. Nie da się ukryć, że nie jest Matka królową fitness, w związku z tym ubrań sportowych u niej jak na lekarstwo. Wyszukała jakieś spodnie i koszulkę, które kupiła lata temu, gdy pierwszy raz zapisała się na siłownię. Co zrozumiałe nie wyglądały jak najnowsza kolekcja Decathlonu (sorry, nie znam nazw innych sklepów sportowych). Raczej wyglądała Matka jak Miss Wuefu Nowa Wieś 2000.

Potem przyszła kolej na buty. Z tym było prościej. W celu znalezienia butów wystarczyło po prostu wyciągnąć z szafy torbę, którą się tam włożyło po ostatnim powrocie z siłowni. W 2013.
Buty do biegania Matka ma na pełnym wypasie. Kupiła je jakieś 6 lat temu, kiedy po raz kolejny w życiu postanowiła, że będzie biegać i uznała, że profesjonalne obuwie jest jej w tym niezbędne. I że to na pewno dlatego, że do tej pory go nie miała, nie starczało jej motywacji i wytrwałości.
Nie ma co, profesjonalne i dobrze dobrane obuwie do biegania to jednak jest profesjonalne i dobrze dobrane obuwie - po tylu latach w ogóle nie zniszczone, prawie nówka.

A w torbie, oprócz butów, znalazła jeszcze Matka karnet na siłownię. A myślała, że zgubiła. Tyle wygrać. Cholera.
Mówią, że taka siłownia to droga sprawa. Matka chodzi regularnie i jakoś nie narzeka. Była 6 razy w 2011 roku. 5 razy w 2013. I zostało do wykorzystania 9 wejść. Statystyki sugerują, że na kolejny karnet szarpnie się w 2019 roku. A co tam, raz na 8 lat można sobie pozwolić.

Już, już miała Matka ubierać te wypasione buty do biegania... jak przypomniało jej się, że razem z butami kupiła wypasione skarpetki do biegania. Niełatwo było znaleźć skarpetki, których nie widziało się kilka lat. Jednak się Matka nie poddała, choć szafa walczyła wytrwale. Ostatecznie krajobraz wokół rzeczywiście sugerował działania wojenne, ale co skarpetki były to były. I kurczę, znów zdziwienie, tyle lat, a białe skarpetki prawie jak nowe. Nie ma co, Nike to jednak Nike.

I już taka odpicowana miała Matka wychodzić z domu, już, już... gdy wpadło jej do głowy, że warto byłoby widzieć jak długo się biegnie. Wiadomo, jeszcze się Matka nie zorientuje, że już godzinę czy dwie biega, a potem zakwasy, a po co to komu. Miała właśnie znaleźć w telefonie stoper, gdy dotarło do niej, jaka jest niedzisiejsza. Kto biega ze stoperem? Fejsbuk sugeruje, że tylko, wyłącznie, li, jedynie Endomondo. A co tam, też powkurzam znajomych i zbombarduję ich informacją, że przebiegłam 800 metrów, wet za wet - pomyślała. Ale, że najpierw kazali się rejestrować i logować, a takie ceregiele zwykle Matkę zniechęcają już na starcie, to ściągnęła jeszcze inną aplikację.
I tak zaopatrzona, w strój sportowy, wybajerzone buty i skarpetki i z dwiema apkami w telefonie (bo podobno, jak nie masz dowodu na apce, to tak jakby się nie biegło), była Matka wreszcie gotowa do walki z samą sobą, wiatrem, słońcem, grawitacją, kolką, trudną nawierzchnią, psami okolicznych mieszkańców i wszelkimi przeciwnościami losu biegacza.

No to sru.

13 minut i 31 sekund później.
No, na pierwszy raz wystarczy.
Podobno przebiegła 1533 metry (czy może lepiej brzmi PONAD półtora KILOMETRA?) ze średnią prędkością 6,8 km/h (prawie SIEDEM kilometrów na godzinę?). Nie wiem jak Wam, ale sobie Matka zaimponowała. Przebiegła. Weszła pod pieruńsko stromą górę, wlazła na trzecie piętro. I nie umarła.

Fakt, słyszała, że te aplikacje dla biegaczy bardzo motywują, ale nie sądziła, że aż tak - dwa dni później znów poszła pobiegać. Tym razem wiedziała już gdzie są buty i skarpetki i nawet biegła dłużej niż się szykowała. 20 minut i 53 sekundy. 2340 metrów. W tym odcinek specjalny pod strome i kamieniste wzniesienie.

No, za kolejne dwa lata powinno pójść jeszcze łatwiej.


poniedziałek, 8 czerwca 2015

Zdążyłam. Fajnie. I co z tego dla innych? Nic.




Prawdopodobnie nie użyję lepszych argumentów niż zrobiła to na przykład Jaskółka. Nie napiszę też tego lepiej niż Łońska. Tyle osób już ten temat poruszyło. Tylko od momentu, gdy zaczynałam podczas kolacji na szybko pisać w swoim zeszycie pierwszą stronę tego wpisu, do chwili, gdy tę pierwszą stronę kończyłam, na "wallu" swojego "matkowego" Facebook'a zobaczyłam 5 nowych postów, jeden pod drugim, poświęconych tej nieszczęsnej kampanii.
Dlatego miałam już sobie odpuścić. Po co jeszcze moje trzy grosze?
Jednak uznałam, że nie tym razem. Wielokrotnie porzucałam tematy, tylko dlatego, że u innych już o tym było. Tym razem idę na fali pierwszych emocji. Nie są to pozytywne emocje.


Zaczynamy.
Kto jeszcze nie widział, niech obejrzy poniższy spot. Bo o nim właśnie będzie mowa...






Serio?
Albo - albo?
Albo praca, dom i Paryż albo dziecko, szczęście i spełnienie?
Albo jedno, albo drugie?

To ja Wam powiem, że albo kogoś pochrzaniło albo gówno wie.

Czy naprawdę trzeba szeroko argumentować, aby obalić takie postrzeganie kobiecych wyborów (kobiecych, bo spot w żaden sposób nie sugeruje, by z tymi wyborami i tego typu dylematami mieli coś wspólnego mężczyźni), czy właściwie nie muszę wypisywać takich oczywistości i na tym byśmy skończyli?

Bo to chyba oczywiste i nie wymaga rozwinięcia myśli, że tak jak dzieci niekoniecznie są sprawcami życiowego spełnienia kobiet, tak i kariera zawodowa posiadania rodziny i bycia rodzicem nie wyklucza.

31 sekund filmu i, cholera!, wreszcie się dowiedziałam czemu jeszcze nie byłam w moim upragnionym Paryżu. Wszystko przez to, że zdecydowałam się na dziecko. A ja, głupia, tyle czasu myślałam, że to przez to, że za dużo z mężem pracujemy. W końcu przed dzieckiem też wciąż odkładaliśmy ten wyjazd na później. Strach pomyśleć, gdzie jeszcze nie pojedziemy, jeśli kiedyś zdecydujemy się na drugie.

To samo tyczy się domu. Dlaczego go jeszcze nie kupiliśmy, choć mówimy o tym od kilku lat? Do tej pory myśleliśmy, że to brak czasu. Nie mamy kiedy przeglądać ogłoszeń, jeździć, oglądać, załatwiać formalności. Bo praca. Otóż nie. Nie mamy domu, bo mamy dziecko.

Ale przynajmniej nie płaczemy, patrząc na pusty ogródek.

Napiszę coś, co nie zdziwi żadnej normalnej kobiety (czy to matki, czy nie), ale być może zaskoczy twórców spotu.
Macierzyństwo to nie produkt czy usługa długoterminowa, którą można zareklamować, by masy to kupiły. Macierzyństwo dla kobiet nie jest punktem do odhaczenia na życiowej liście "to do". To nie wyścig o to, kto pierwszy. To nie kaprys i widzimisię. Macierzyństwo to nie coś zamiast czegoś. Ani coś, jako rekompensata czegoś innego. I wreszcie macierzyństwo NIE jest rolą odpowiednią dla każdej kobiety. Nie ma nic gorszego, niż bycie w niej obsadzoną wbrew sobie: bo zegar tykał, bo on chciał, bo jakoś tak wyszło, bo teściowa, bo wszystkie koleżanki, bo właściwie co można innego, bo Kościół, bo trzeba...
Macierzyństwo jest wystarczająco trudne i wtedy, gdy jest doświadczeniem najbardziej upragnionym w życiu.

Jestem matką i dlatego teraz daję sobie pełne prawo, by wymądrzać się w tym temacie. Ja już stoję po tej stronie barykady, na którą w spocie nieudolnie próbuje się kogoś namawiać. Do końca nie wiem kogo.
O zgrozo, matką zostałam dopiero na miesiąc przed swoimi 27 urodzinami. Według statystyk podawanych na stronie internetowej, która, tak jak powyższy spot, jest częścią kampanii "Nie odkładaj macierzyństwa na potem!", gdybym urodziła się 10 lat wcześniej, matką zostałabym pewnie na miesiąc przed 23 urodzinami. To bardzo intrygująca dla mnie wizja. Jak przypominam sobie siebie w wieku 22 lat, pamiętam, że wydawało mi się, że o życiu wiem wszystko, choć w rzeczywistości wiedziałam tyle co nic, a nawet mniej.

Mój syn jest dzieckiem upragnionym, planowanym i wyczekiwanym. Jak go kocham nie powiem, bo nie wypowiem. I dlatego też, że nie o tym jest ten tekst.
Odkąd mój syn jest na świecie, nie wyobrażam już sobie tego świata bez niego. Czyli bez tego konkretnego człowieka. Ale czy to oznacza, że nigdy nie wyobrażałam sobie, że jednak nie zostałam matką? Nie. Otóż wielokrotnie sobie wyobrażałam i pewnie jeszcze nie raz przyjdzie mi to do głowy. Czy byłoby mi lepiej. Pewnie nie. Czy byłoby mi gorzej? Pewnie nie. Byłoby inaczej. I tyle.
Mam porównanie, wiem jak wyglądało moje życie bez dziecka, wiem jak wygląda teraz. Czy cofnęłabym czas, gdybym mogła? Nie. Ale czy wyobrażam sobie, że jednak mogłabym nie zostać matką? Tak. I nie sądzę, że gdybym cztery lata temu nie zaszła w ciążę, byłabym teraz mniej lub bardziej szczęśliwa. Byłabym po prostu innym człowiekiem.

Zdarzyło mi się zapytać kogoś czy planuje dzieci, nikogo obcego, ot, bliższych znajomych w luźnych rozmowach o rzeczach ważnych i nieważnych. Być może nieświadomie popełniłam nietakt, może akurat którejś z tych osób pytać nie wypadało. Ale nigdy nie dawałam sobie prawa, by kogokolwiek do rodzicielstwa namawiać. Nawet, gdybym uważała, że ciąża to prawie jak latanie na chmurkach z Muminkami, poród to prawie orgazm, a pierwszy rok życia dziecka to w sumie wakacje, nie dawałabym sobie prawa, by namawiać kogoś, by na co najmniej 18 lat wziął pełną odpowiedzialność za człowieka, którego nawet nie zna i nie wie jaki będzie. Odpowiedzialność moralną, finansową, wychowawczą, prawną i każdą z możliwych.

Wracając do spotu i jego pomysłodawców...

Już bardziej przekonalibyście mnie, gdybyście wprost powiedzieli: "Zapomnij o kondomach, wyrzuć tabletki, bo nie będzie miał kto zarobić na Twoją emeryturę".

I jeszcze jedno. Serio?
Naprawdę ten film miał kogoś nakłonić do przewartościowania życia, poprzestawiania ideałów, przeprowadzenia rewolucji we własnym życiu? Serio serio? Czy może po prostu nie mieliście co z pieniędzmi zrobić?
A może założenie było właśnie takie, że ma być kontrowersyjnie i głośno?
Że nie ważne jak, byleby...
Jeżeli tak, to gratuluję, nabrałam się.


Zdjęcie i film pochodzą ze strony www.nieodkladajmacierzynstwa.pl


piątek, 5 czerwca 2015

Matka i Ojciec Sp. Z O.O.



Gwoli kronikarskiej dokładności.

Ojciec i Matka zabrali Syna Pierworodnego na wycieczkę do ZOO.

Odkąd kilka miesięcy temu Syn nauczył się mówić ZIO, nie było chyba dnia, w którym nie poinformowałby otoczenia, że chciałby tam pojechać. Choć do końca nikt nie jest pewien, czy wiedział, co to tak naprawdę jest.
- To gdzie idziemy? - podało pytanie na przykład przed wyjściem na spacer.
- Do ziooo!!!
- Co będziemy jutro robić?
- Ziooo!!!
Itd. Codziennie. Od kilku miesięcy.
Dla uściślenia, w mieście, w którym mieszkają nie ma ZOO.

Ostatni raz podobną wycieczkę zaliczył Syn dwa lata temu. Podobną, bo było to inne ZOO. Ze względów oczywistych nie jest w stanie tego pamiętać.
Trzeba przyznać, że od tamtej pory nastąpił pewien malutki postęp. Rozwinęło się jakieś zainteresowanie egzotyką.
Dwa lata temu Pierworodnemu najbardziej podobały się kura, gołąb i huśtawka.
Tym razem kaczka, lody i jak słoń robił kupę.

Dziękuję za uwagę.


środa, 3 czerwca 2015

Jak Matka i Ojciec nie opanowali się w przedszkolu



Było!
Było właśnie tak!
Dokładnie tak, jak Matka myślała, że będzie.
Gdyby Ojciec nadal czytał blog Matki, wiedziałby pewnie czego może po niej się spodziewać. A skoro nie czyta, był lekko skonsternowany narastającym w niej z minuty na minutę podnieceniem przed pierwszym Dniem Mamy i Taty w przedszkolu Syna Pierworodnego. Konsternacja przeszła płynnie w przerażenie i w końcu, na niecałą godzinę przed spotkaniem w przedszkolu, usłyszała od niego: "Siadamy osobno!".

Matka oczywiście takie gadanie zbagatelizowała, wiedząc, że w głębi, ale tak bardzo w głębi (bardzo, bardzo), Ojciec przeżywa dokładnie to samo, tylko nie chce się przyznać. Za to Matka problemu z przyznaniem się nie miała i lojalnie uprzedziła:
'Jak puszczą "A ja wolę moją mamę" to już na bank się nie opanuję i będę ryczeć'.
Nie puścili.
Ale było "Moja mama jest kochana, moja mama wszystko wie...", więc na jedno wyszło - Matka beczała. Kątem zapłakanego oka dała radę rozejrzeć się na boki i okazało się, że chyba jako jedyna z rodziców. Phi! Mogli patrzeć na Pierworodnego, a nie na swoje, to też by się wzruszyli. Ich strata.

Było dokładnie tak! Tak jak Matka myślała, że będzie.
Ani be, ani me. Ale za to jak stał. I jak siedział. I machał grzechotką przy piosence. A łatwo na pewno mu nie było. Jako jedyny z dzieci miał przecież na sobie lekarskie słuchawki, do tego pluszowego Pieska pod pachą i jeszcze po jednym motorze z LEGO Duplo (wraz z ludzikiem policjantem) w każdej rączce. A jak stał. I jak siedział. I na tej grzechotce grał! I jeszcze dał radę wręczyć mamusi kwiatka, a tatusiowi laurkę.

W życiu piękniejszej laurki nie widzieliście!
Ha!
Ze zdjęciem Pierworodnego.
I odciskiem jego rączki.
Handluj z tym.

Druga część spotkania: kawa, ciasto, oglądanie prac plastycznych z całego roku... Luzik. Ale przy szaleństwach dzieciaków w sali zabaw (zjeżdżalnie, baseny z piłeczkami, materace, siatki ochronne, labirynty i wspinaczka 3 metry w górę - czyli standard), Ojciec już nie mógł udawać, że ma nerwy ze stali.

Dla wielu osób jest to zaskoczeniem i trudno w tę prawdę najprawdziwszą uwierzyć. Ba! sam Ojciec nie jest w stanie tego przyjąć na klatę i zaakceptować jako faktu autentycznego. Otóż, tak naprawdę, w tym teamie to Ojciec Pierworodnego jest częściej "trochę zbyt spiętym, czasem zbyt poważnie podchodzącym do codziennych błahych spraw" i to często właśnie on powinien wyluzować. Gdyby mu Matka pozwoliła, zapewne owinąłby Syna folią bąbelkową i nie dopuścił, by wspinał się nawet na krawężnik, nie dał mu jeździć na rowerze, tylko go nosił i na wszelki wypadek każde, choć trochę ciepłe jedzenie dwa razy podmuchał.
Na szczęście to Matka chodzi z Pierworodnym do piaskownicy i na place zabaw i to Matka wydaje 90% posiłków w domu, dzięki czemu dzieciństwo Syna upływa w miarę normalnie. Matka i Ojciec nie łapią luzu w zupełnie odmiennych sytuacjach. O dziwo, aktualnie to on częściej. Ale to Matka do swojego braku wyluzowania się przyznaje, tym samym ułatwiając Ojcu sprawę - może głośno śmiać się z niej, odwracając jednocześnie uwagę od siebie.
Matka, przyznając się i mówiąc o tym głośno, oswaja swoje lęki, nieadekwatne zachowania, zbyt daleko galopujące myśli. Ojciec, wychodzi z założenia, że nawet jeśli, co mało prawdopodobne, nie ma racji, jest to nieszkodliwe. Matki brak luzu skupia się na niej samej - podstawowe pytanie brzmi, czy na pewno robię dobrze? Ojca brak luzu skupia się na otoczeniu, czy na pewno jest dla Syna bezpieczne - czy przedszkole jest odpowiednie, czy przedszkolanka dość uważna, czy zjeżdżalnia nie za wysoka, czy piasek dość czysty, czy babcia nie za bardzo rozpieszcza, czy Syn na pewno sobie poradzi, czy pies mu nic nie zrobi, czy zupa nie za gorąca, czy kałuża nie za mokra...? Trochę w tym winy Matki. To ona tak panikowała na początku, a Ojciec ją uspokajał. W końcu role się odwróciły.

Tym razem, w przedszkolu, nie mógł już udawać. Widząc Syna Pierworodnego, machającego spod sufitu, musiał przyznać: "Ja się do tego nie nadaję!". Podczas gdy Matka zawsze pęka z dumy, patrząc jak Syn świetnie sobie radzi w tego typu przybytkach dziecięcych uciech, Ojciec blednie, raz po raz czuje zbliżający się zawał serca i ogólnie nie dzieje się z nim dobrze - najchętniej wszedłby między te wszystkie rozbiegane dzieciaki i siłą wyciągnął stamtąd Pierworodnego. Teraz wiecie dlaczego sale zabaw są tak skonstruowane, by do większości atrakcji dorośli nie mieli dostępu.

Jakby tego było mało na biedne, skołatane ojcowskie nerwy, kolega zabrał Pierworodnemu piłkę. Matka wychodzi z założenia, że nie miesza się w takie akcje, dopóki nie dochodzi do rękoczynów. W związku z tym, że nie dość, że zabrał piłkę, to jeszcze ciągnął za włosy, Matka jednak do akcji wkroczyła. Tzn. powiedziała: "Ej!". Wystarczyło. Dzieciak puścił włosy, ale nie piłkę. Uznała, że dalej Syn musi radzić sobie sam i usunęła się na bok, by móc jednocześnie z zainteresowaniem obserwować rozwój sytuacji i uspokajać Ojca.
Biedaczysko. Wyobrażacie sobie? Ktoś zabrał jego synkowi piłkę. Taką z basenu z piłkami, czyli jedną z pięciuset na sali. Fakt, ta była akurat czerwona, a tych było tylko dwieście. W takim wypadku to zrozumiałe, że mimo wyraźnych protestów Matki, na jedno zagubione spojrzenie błękitnych oczu Pierworodnego, Ojciec stał się superbohaterem, znającym magiczne słowa wytrychy: "Oddaj mu piłkę" (przynajmniej do takich się przyznaje, bo Matka nie słyszała). Poskutkowało. Znów Matka jest tą złą, co nie obroniła. W dodatku czuje niedosyt, bo nadal nie wie, jak ostatecznie zachowałby się Syn. A jakby tego było mało, w trakcie całego zamieszania, zamiast bronić, osłaniać i chronić, ośmielała się robić sobie ciche żarty z obcego dzieciaka: "A mówią, że klient w krawacie jest mniej awanturujący się".

#zła_matka
#na_szczęście_ojciec_czuwa
#trudne_sprawy

#przedszkole   #dzień_mamy_i_taty   #piosenki   #wierszyki   #laurka   #kwiatek   #miłość   #łzy   #emocje   #ojciec   #matka   #syn   #najlepszy