sobota, 26 kwietnia 2014

Jaja były

Pamięta ktoś jeszcze, że Święta były tak niedawno? Bo Matka pamięta. I pewnie długo jeszcze nie zapomni.
Bo Matka, starym zwyczajem, na Święta się nakręca. Matka ma zawsze swoją wizję jak to powinno być. Matka zawsze wie jak być powinno, by było idealnie. Jej wizje lecą w kosmos a działania Matki orbitują wokół przygotowywania doskonałego ciasta, najlepszej sałatki, najpiękniejszej dekoracji, najczystszego mieszkania, najbardziej odświętnego ubrania... Wszystko po to, by zapewnić rodzinie najwspanialsze Święta. Każde, co roku. Na szczęście Matka jest od dwóch lat matką i Syn szybko sprowadza ją na ziemię. Tym razem nawet nie dał Matce zbyt daleko poszybować w jej zapędach. Czasu na przygotowania miała niewiele. Piątek wieczór i sobotę. I już w Wielką Sobotę wiedziała, że może sobie darować.

W skład tegorocznej wizji Idealnych Świąt wchodziło tradycyjne udanie się z dzieckiem ze święconką do kościoła. Wizja Idealnych Świąt nie zakładała jednak, że w ostatniej chwili okaże się, że koszyczek wraz z wszelkimi świątecznymi dekoracjami znajduje się w piwnicy, klucze do piwnicy znajdują się w kieszeni Ojca, a kieszeń Ojca znajduje się wraz z nim w pracy.
Potrzeba matką wynalazku. Przerobiła więc Matka na chybcika kuchenny koszyk na szpargały typu "nie wiem co to, skąd ani po co, ale wyrzucić szkoda" na koszyk odświętny typu "nie jestem nieodpowiedni, jestem dizajnerski". A co tam, Pierworodny i tak za mały, by mieć obiekcje co do wyglądu tradycyjnego koszyczka wielkanocnego. Przynajmniej tak się Matce wydawało. Do koszyczka wpakowała co się należy. W ostatniej chwili przypominając sobie, że w sumie to wypadałoby jeszcze jajka dołożyć. Zdążyła, choć jeszcze ciepłe układała, podgrzewając nimi resztę święconki.

I co roku ten sam problem - nigdy nie wiadomo na którą godzinę trzeba pójść. Co roku idzie się na czuja - raz się trafi, raz nie. Udało się jakimś cudem (świątecznym?) w miarę sprawnie wygramolić Pierworodnego przed blok.
O-ho! pół osiedla wygramoliło się przed bloki, czyli, że w tym roku trafiła Matka z godziną. Tyle, że jeżeli Pierworodny będzie szedł swoim zwyczajowym tempem, to będzie dobrze jak zdążą na "Idźcie w pokoju..." itp. Popędzała więc Matka, zachęcała, mobilizowała, pokazywała że inne dzieci też, i że wszyscy mają takie piękne koszyczki... w końcu obiecała, że jak teraz ruszą z kopyta, to w drodze powrotnej będą mogli się zatrzymywać i oglądać wszystkie auta i co tam jeszcze będzie chciał. Pomogło. Ale Matka do teraz zastanawia się czy było warto.

Pokonali jakoś te 200 metrów. Weszli do kościoła, w którym ostatni raz byli jak ich burza na spacerze złapała. Letnia to była burza. Udali się pod główny ołtarz, by wśród innych ustawić i swój koszyk. I gdy już Matka koszyk ulokowała, okazało się, że Pierworodny nie bardzo kuma po co to wszystko i on już sobie wybrał, co mu się podoba i może wracać z fantami do domu. Złapała Matka małego łowcę okazji, cofnęła, ale do końca nie wie czy do dobrych koszyków poodkładała te kolorowe pisanki i czekoladowe zające.
A potem Matka udała się z Synem do ławki... I w tej ławce przypomniała sobie, jakby to było wczoraj a nie półtora roku temu, chrzciny Pierworodnego. Różnica była tylko taka, że teraz Matka nie miała Ojca i reszty rodziny do pomocy, a Pierworodny od tamtej pory stał się znacznie bardziej mobilny. Znów był najbardziej rozbrykanym dzieckiem, znów Matka kątem oka, tyle ile zdążyła zobaczyć w przelocie, widziała inne dzieci grzecznie siedzące na swoich miejscach w ławkach lub na kolanach rodziców, znów Pierworodnego zauważył chyba każdy.
Na początek zgłębiał co się dzieje pod ławkami. Zgłębiał dokładnie i przenikliwie. Potem przypomniał sobie, że przecież nie pozwolił wyjść z domu bez swojego plecaka, do którego spakował resoraki. Kazał więc wyciągnąć zawartość plecaka, który rzecz jasna znajdował się na jego pleckach. Noszzzz kurde, naprawdę? nie mógł innego auta zabrać? Musiał takie na napęd? Jak szurnął tym o ławkę w chwili ciszy i skupienia pozostałych obecnych, o ciszy i skupieniu raczej nie było już mowy. Ale samochodzik i tak na długo nie starczył. Samochodziki to przecież są w domu... a takich przestrzeni w domu nie ma... Przez kolejnych 10 minut Pierworodny robił wszystko by wydostać się z ławki. Matka robiła wszystko, aby go w tej ławce zatrzymać. I by zrobić to w miarę możliwości po cichu. Ale jak z pomocą ruszyła jej starsza pani siedząca przed nimi, to już Matka miała dość, dała sobie spokój i stopniowo zaczęła przesuwać dziecku dozwolone granice. Na początek na długość... no cóż, taka nazwa... smyczy, wchodzącej w skład wyposażenia plecaka. Jednak znów Pierworodny okazał się sprytniejszy. To, że mógł odejść od ławki na pół metra nie na długo go zadowoliło, za to fakt, że Matka go trzyma choć nie trzyma, wywołał w nim salwy śmiechu i dziki rechot. Niestety, ksiądz był z tych poważnych, któremu nie w głowie żadne żarty i figle i zachowanie Pierworodnego od razu w całej tej majestatycznej atmosferze wydawało się nie na miejscu, wzbudzało sensację i przykuwało uwagę. Pomyślała więc Matka, że może mniejszym złem będzie pozwolić Pierworodnemu trochę kościół pozwiedzać. Oczywiście naiwnie mając nadzieję, że będzie się trzymał Matki i bocznych naw. Tymczasem Syn wystrzelił jak z procy i przeleciał całą świątynię w kierunku wyjścia. Walnął w wielkie drewniane drzwi i mozolnie zaczął je przesuwać, co dało Matce czas na dobiegnięcie do niego. Przecież siłą nie będzie Matka dzieciaka w Domu Bożym trzymać. Pomyślała więc, że sposobem.
"Kochanie, nie możesz wyjść. Przecież nie mamy naszego koszyczka. Gdzie jest Twój koszyczek?"
Pierworodny zdziwiony spojrzał na swoje rączki. Hmm, rzeczywiście nie ma koszyczka...
"Nie ma, nie ma, nie ma!!!" - wrzasnął i tyle go było przy wyjściu. Biegł już środkiem kościoła wprost na koszyki pod głównym ołtarzem. Złapała Matka gadzinę i przetransportowała wierzgającą na bok. Ale Pierworodny nie dawał za wygraną. Od tej pory miał misję: odzyskać koszyk!
Skoro Matka udaremniła nalot na koszyki środkiem, postanowił, że dostanie się do nich bokiem. Przedzierał się przez tłum między ławkami dopóty dopóki nie spostrzegł białej chusteczki. Biała chusteczka? Przecież mama też taką miała. Nie zauważył tylko, że włożyła ją do torebki. Nim Matka zdążyła zareagować, wlazł już na ławkę i zaiwanił czyjąś chusteczkę. Już miał uciekać dalej, by skompletować ją z koszykiem, ale Matka, wraz z właścicielem chusteczki, go zatrzymali. Dalej nie było wcale łatwiej. Pierworodny biegał w tę i we w tę. Matka za nim. A za nimi wzrok wszystkich innych.
Z ulgą przyjęła wykończona Matka kres ceremonii, która zdawała się trwać w nieskończoność. Pozostało już tylko zabrać koszyk i jak najszybciej wrócić do domu. I nagle się okazało, że Pierworodny chromoli matczyne dbanie o tradycję. On by wolał koszyk pełen zajączków i kurczaczków w kolorowych pazłotkach, czekoladek, ciasteczek, cukierków, soczków i coca-coli. I chętnie wymieni się za swoje wędliny, kabanosy, chleb, sól czy masło. Śnieżnobiała chusteczka po pra-prababci też nie robi na nim wrażenia. A to wszystko składa się na jedno - płacz i stanie w miejscu wśród przeciskających się ludzi zamiast sprawnego powrotu do domu.
Na szczęście dał sobie w końcu przetłumaczyć, wyszli i udali się w drogę powrotną... Daleka to była droga. Trasa niby ta sama. A jednak jakby siedem razy dłuższa. Wziął sobie Syn do serca obietnicę pozwolenia na eksplorowanie trasy, gdy będzie wracać. Głęboko wziął sobie do serca. Gdy dotarli wreszcie pod blok, wygramoliło się właśnie z domów drugie pół osiedla, nerwowo poganiając się wzajemnie, aby na pewno zdążyć na czas...

Dwa kolejne dni odpoczywała Matka po tej święconce.
Przespała połowę Świąt spędzanych u Rodziców Ojca. Niegrzecznie. Ale jakże regenerująco.


10 komentarzy:

  1. Jeden pozornie spokojny, Świateczny wypad z koszyczkiem do kościoła a tyle atrakcji.. :)) Jak widać Pierworodny się nie patyczkuje i wyciska, dusi życie jak cytrynę a przy okazji i Matkę ;) U nas w kościele widziałam kilka takich obrazków, zawsze powodują u mnie uśmiech, dzieci są niesamowite w swoim myśleniu i działaniu :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. heheheh jak młody nasz nie chce siedzieć to wychodzę na zewntrz ..on biega a koszyk się święci :) wspołczuję wyprawy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie spodziewałam się, że to święcenie tyle potrwa. Przyzwyczajona jestem, że tam, gdzie mieszkałam wcześniej wszystko zamyka się w 10 minut, odbywa się na wesoło i DLA DZIECI. A tu wiało taką nudą i powagą, że nawet dorośli ledwie wytrzymywali. Wydawało mi się w mej naiwności, że sprawniej nam pójdzie, jak przeczekam tych kilka minut w kościele, zgarnę koszyk i sru na chatę. Ale tych kilka minut przeciągnęło się do wieczności. Za rok bende mondżejsza.

      Usuń
    2. A po co w ogóle szłaś święcić?

      Usuń
    3. Bo pomyślałam, że dla Pierworodnego będzie to wyjątkową atrakcją i czymś wyjątkowym. Nie myliłam się. Niestety, poszło wszystko w innym kierunku niż na to liczyłam.

      Usuń
  3. Dżizas nieźle :) szacun jednak za całokształt. Mój ma rok i szogunuje więc do kościoła ostatnio się wybraliśmy jak nie padało żeby na dworze szalał ;) samochodziki też przerabiamy. Taki żywot nasz, matek :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nasza tez nie usiedzi. A podczas swieconki calowala nogi Jezusa...eee..

    OdpowiedzUsuń
  5. Przechodziliśmy przez to przez 2 lata z rzędu, w tym roku przezornie poszłyśmy tylko ze starszą :)

    OdpowiedzUsuń
  6. O rany Matko, ale miałaś przeboje :-) mnie to pewnie czeka za rok bo Mańka w te święta była jeszcze mało mobilna :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Statystyki prowadzone mało skrupulatnie, nieoficjalnie i nienaukowo, czyli poprzez moje własne doświadczenie, pokazują, że zwykle w towarzystwie (nawet jeżeli jest to tłum) znajduje się jedno takie rozbiegane na wszystkie strony świata dziecko. Statystyki są nieubłagane i pokazują, że jest to zwykle moje dziecko. Możesz więc być spokojna. Są duże szanse, że jednak Cię to ominie.

      Usuń