Jeszcze jeden obiadek i ostrzegam! będą ofiary w ludziach. Matka ocipieje, względnie jakaś kurwica ją strzeli.
Owszem, Matka hołduje zasadzie "Dzieci dzielą się na szczęśliwe i czyste.", no ale bez jaj. Syn Pierworodny w takim razie powinien ulewać tęczą i puszczać lawendowe bąki. A szczęście i harmonia powinny wychylać się z każdego kąta. Względnie przycupnąć sobie pod krzesełkiem do karmienia. Ale tam już nie ma miejsca. Pod krzesełkiem mieszka syf! Syf już dawno pokonał harmonię, szczęście broniło się dłużej, ale też poległo. Zaczęła się wojna. Wojna, na którą składa się kilka bitew dziennie. Rano śniadanko - tu Matka wciąż jeszcze ma przewagę. Chociaż od czasu do czasu zdarzają się poranki, gdy Matka pokonana czuje się już przed pierwszą kawą. Po południu deser, wieczorem kaszka. Kiedyś traktowane bardziej jak miłe spotkania towarzyskie, tudzież rodzinne, bitwy, do których niespecjalnie trzeba było się przygotowywać. Coraz częściej zamieniają się w płacz (Pierworodnego) i zgrzytanie zębami (Matki). Jednak bitwą dnia, Matki i Syna Grunwaldem, czy innym Waterloo, jest obiadek. Tu już każdy wytacza najcięższe działa.
Jeszcze zanim Matka otworzyła swój pierwszy w życiu słoiczek Gerbera ze zmiksowaną marchewką, obiecywała sobie, że nie będzie zbytnio przejmowała się kwestią posiłków, Matka nie chciała wywierać na dziecku presji, chciała, żeby samo odkrywało przyjemność w jedzeniu... Samo to dziecko odkryło przyjemność w rzucaniu jedzeniem, wcieraniu jedzenia we włosy (nie tylko własne), oczy (Aaa! Mamo! Co się dzieje? Weź to, nic nie widzę, skleiło się!), skarpetki, rajstopki czy co tam akurat miało na sobie, pluciu (na dwa sposoby: 1. na odległość, 2. na jak największy rozbryzg) i można by tak jeszcze wymieniać i wymieniać...
Aby nie osiwieć i nie wyjść z siebie zbyt daleko (bo mogłaby się już nie odnaleźć) Matka wprowadzała już najróżniejsze zasady. Miedzy innymi taką, że po godzinie zwija manatki - nie zjadłeś? trudno. Matka zazdrości innym matkom, które jej mówią, że obiadek trwa u nich 10 minut a o sprzątaniu po nim nawet nie wspominają. 20 minut to Matka zasuwając na najwyższych obrotach nie raz starała się doprowadzić krajobraz po bitwie do względnego porządku.
W dni kiedy Synowi Pierworodnemu udaje się zjeść całą zupkę Matka szczęśliwa rozsyła po rodzinie smsy i czeka na gratulacje.
Tabele żywieniowe dla niemowląt? Pfi! Syn ma je w głębokim poważaniu. "Ja się nie znam na żadnych mililitrach! Będę jadł tyle na ile mam ochotę i nikomu nic do tego!" Matka szanuje indywidualizm Syna. I tylko raz na kilka tygodni, z czystej ciekawości, a może by poziom frustracji zbytnio jej nie opadł, zagląda sobie do takiej tabeli i zdziwiona kiwa głową myśląc: "to tak się da?".
Powalająca jest także ekspresja Syna Pierworodnego, z którą jeszcze żaden śliniak sobie nie poradził. Nikogo, komu zdarza się być obserwatorem tych obiadkowych zmagań, nie dziwi już to, że dziecko do posiłku rozbierane jest do bodziaków i dopiero wtedy opatulone w śliniaczek. Zaskoczenie na widok zdejmowania skarpetek mija zaraz po tym, gdy Syn w okolicach 3 łyżeczki zupki przyjmuje pozycję "na prezesa" i wystawia stopy na blat, który ma przed sobą i nie zamierza już ich stamtąd zabierać, za to chętnie wciera sobie brokuły między paluszki.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zmienność upodobań Syna - jednego dnia ma ochotę na jedzenie samodzielnie, innego na karmienie łyżeczką, jednego dnia ma być miksowane, drugiego w kawałkach. Więc Matka jak głupia biega z łyżeczkami, miseczkami, blenderem i Bóg wie czym jeszcze żeby tylko Synusiowi dogodzić, żeby tylko obiadek był przyjemnością a nie przykrym obowiązkiem.
I nijak to wszystko się ma do zdjęć uśmiechniętych bobasków w czyściutkich śnieżnobiałych śliniaczkach i ich zadowolonych i wystrojonych mam, które na czas obiadku nigdy nie musiały wkładać kuchennego fartuszka, pozujących do kolorowych pisemek dla idealnych R jak Rodziców.
A na zakończenie wisienka na torcie, coś co doprowadza Matkę do szewskiej pasji (kulturalnie rzecz ujmując). Wszystkie problemy znikają, gdy Syn Pierworodny dostaje obiadek przygotowany przez pana Hippa czy panią Bobovitę. Wszystko zjedzone do ostatniego mlaśnięcia, smutna minka pt.: "to już koniec?", zero problemów ze sprzątaniem czy szorowaniem Syna. Wszyscy zadowoleni. Oprócz portfela.
Matka ma teorię o śladowych ilościach narkotyków dodawanych do gotowych dań dla niemowląt, ale nie powie o niej głośno by nie wywoływać paniki.
tak sobie pomyślałam że może warto by zorientować się czy nie ma żadnych konkursów na mistera zafajdanego siniaka i wysłać pierworodnego. może są jakieś fajne nagrody?
OdpowiedzUsuńA śliniaki z Ikei Pani zna? Takie z rączkami? Polecam :)
OdpowiedzUsuńW temacie śliniaków jestem już obeznana co najmniej ponad przeciętną. Samych śliniaczków z rękawkami mamy 4 rodzaje. Młody prędzej czy później potrafi rozpracować każdy z nich.
OdpowiedzUsuńNo tak se też pomyślałam później, że się wygłupiam deko ;)
OdpowiedzUsuńEj, to samo slyszałam o jedzeniu dla kotów ;))))
OdpowiedzUsuńAż się popłakałam w połowie czytania..ale szczerze..też o tym myślałam bo moje jabłko pyszne jest wypluwane a słoiczkowe wcinane w minutę i 8sek;)
OdpowiedzUsuń