niedziela, 8 marca 2015

O pokrzepieniu



Kilka tygodni temu Matka przeorganizowała trochę funkcjonowanie biura, co skutkuje tym, że pracuje teraz głównie przedpołudniami, a nie jak do tej pory popołudniami. Za tym z kolei idzie to, że jest teraz w stanie ogarniać takie prozaiczne kwestie jak choćby codzienne kursowanie po Pierworodnego do przedszkola o przyzwoitej porze, czyli takiej żeby dziecko nie zdążyło zapomnieć, że ma matkę, gotowanie obiadów, od czego w tygodniu mogła się wymigiwać, oporządzanie mieszkania na tyle, by nie wyglądało, jakby ktoś się do niego włamał i bardzo wnikliwie szukał głęboko ukrytych kosztowności, co zwykle odkładała do weekendu, by następnie stwierdzić, że w dwa dni się nie da i odkładać do następnego... W każdym razie dzięki temu, że nie wychodzi już z pracy o 18:00 albo i później oraz, że w miarę ogarnia rzeczywistość, nie musi już 5 dni w tygodniu korzystać z pomocy Matki Matki, która zajmowała się Pierworodnym w godzinach "poprzedszkolnych".

Drugi tydzień bez Babci na posterunku i przyszedł czas na zmierzenie się z levelem master w kwestii logistyki. Na poziomie dla średniozaawansowanych, czyli "praca-dom-przedszkole" szło nieźle. Jednak, gdy odpadło przedszkole, a w to miejsce wskoczył katar Pierworodnego (wraz z pochodnymi w fazie rozwoju), okazało się, że sprawy się komplikują i wymagają omówienia większego niż wieczorne rzucenie: "Kto jutro zawozi Młodego?".
Ostatecznie, i wbrew pozorom nieoczekiwanie, bo dopiero rano tuż przed wyjściem, stanęło na tym, że to Matka zostaje z Synem na cały dzień w domu.
I, pomijając ten katar (wraz z pochodnymi w fazie rozwoju), okazał się to bardzo relaksujący dzień. 
Pierworodny to potrafi człowieka zaskoczyć. Kładzie się taki na drzemkę. Wydzierając się chwilę wcześniej, że się nie położy, nie jest zmęczony i spać nie będzie (co brzmi mniej więcej "NIEEE, JAAA NIEEE!!! - tylko długo i głośno), po czym budzi się po ponad trzech godzinach.

Kiedy dziecko śpi, umęczone katarem (a przede wszystkim jego pochodnymi) to głupio tak hałasować jakimiś wielkimi porządkami. A nuż coś spadnie jak się będzie wycierało kurze... Po co ryzykować? I nigdy nie wiadomo czy drzemka nie skończy się zbyt szybko a do okiełznania złego nastroju nie będą potrzebne nadprzyrodzone moce - lepiej nie tracić energii, rozsądniej poświęcić się jej magazynowaniu!

Mając dla siebie 3 i pół godziny ciszy, spokoju i niezmąconej chaosem przestrzeni życiowej (nie licząc rozłożonych na każdym kroku resoraków - ale to akurat krajobraz, do którego wszyscy już przywykli), Ojciec Pierworodnego zapewne pomyłby naczynia, ogarnął tonę firmowych papierów, przejął kontrolę nad światem i jeszcze na koniec umył podłogi.
Tymczasem Matka, fakt - obiad zrobiła i powiesiła pranie, nawet wzięła do ręki ze dwa dokumenty, ale jakoś nie wiedziała co do czego i co z tym zrobić... więc poczytała książkę. Tak po prostu. Przez ponad 2 godziny! Nieprzerwanie. Taką bez obrazków. Z trudnymi wyrazami, małymi literkami i jednolitą czcionką a nie każdym słowem innego koloru, rozmiaru i fontu. W ciszy, spokoju i za dnia. Jak cudownie. Jak błogo. (Gdyby jeszcze nie ten katar itd...) Kto by pomyślał, że wciąż tak można? Może kiedyś znów to powtórzy? Może nadarzy się kolejna okazja? Za 2-3 lata.
Minęło już półtora tygodnia a Matka wciąż wspomina te chwile z rozrzewnieniem... Z takim wzruszeniem wręcz oraz niedającym się opisać uczuciem otuchy w sercu, ukojenia zbolałych nerwów i pokrzepienia duszy. Szczególnie przydatne ta otucha, ukojenie i pokrzepienie okazały się w piątek po południu, kiedy to po godzinie przestała już Matka liczyć jak długo Pierworodny drze się i ryczy na przemian z wołaniem "NIE!" i rzucaniem czym popadnie i gdzie popadnie. Musiało minąć mniej więcej półtorej godziny, gdy pierwszy raz zatęskniła Matka za czasami kolek - bo choć naukowcy wciąż nie wiedzą, co tak naprawdę powoduje je u niemowląt, płacz niespełna 3-miesięcznego Pierworodnego wydawał się jakoś bardziej zasadny niż ten niespełna 3-letniego. I nie miało się wtedy ochoty wystawić go przez okno na balkon (...a Matka nie ma balkonu...).
Na szczęście sytuację ratowała jedna myśl, ratowała na tyle, że Matka do końca zachowała spokój, utrzymała nerwy na wodzy, ani razu się nie wydarła, nie zastosowała przemocy ani samookaleczenia, by zakończyć te męki:
"Owszem, teraz drze japę, gryzie z nerwów suszarkę na pranie, jest czerwony jak pomidor, ma mord w oczach, włosy sklejone od potu i gluty z nosa rozsmarowane na twarzy... ale przecież w końcu zaśnie, wrócą mu normalne kolory, znów będzie biło od niego to dziecięce ciepełko, puszyste blond loczki rozsypią się na poduszce w ciuchcie, maleńkie rączki z pulchnymi paluszkami zarzuci nad główkę, spokojny, cichy oddech opanuje sypialnię... a ty... zamiast na to patrzeć z czułością, jebniesz za sobą drzwi pokoju i wrócisz do tej czytanej książki!".

Za mniej więcej 22 dni 20 godzin i 17 minut Pierworodny skończy 3 latka. I jeżeli nie skończy wtedy ostatecznie z buntem dwulatka to skończy się to źle. Jeszcze nie ustalono dla kogo.


3 komentarze:

  1. Bunt dwulatka to pierwszy etap buntu 8-latka, odnoszę takie wrażenie....
    W każdym razie już dziś - sto lat dla Jubilata :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Oh oh moja Julka zaraz będzie miała 2 latka.W samym środku wakacji i prac polowych.Oj będzie się działo.Oj będzie.I jakoś nie tęsknię do tego.
    Chociaż z drugiej strony.Przetrwałam przy Werci i zaczynamy właśnie bunt nastolatki.Chyba jednak wolę wersję w wieku 2 lat.
    Jakoś trzeba to przetrwać.

    OdpowiedzUsuń
  3. 22 dni 20 godzin i 17 minut - cóż za precyzja odliczania :)

    OdpowiedzUsuń