poniedziałek, 22 lutego 2016

Ojciec w wersji light




Rzecz się dzieje kilka miesięcy temu.
Matka i Ojciec oglądają właśnie program "Na językach". Fakt, mało ambitnie, cóż poradzić. Akurat na żadnym kanale nie puszczali filmów Kurosawy.

Tuż przed blokiem reklamowym na ekranie pojawiają się urywki tego, co będzie po przerwie - ktoś wypowiada się na temat czegoś; generalnie - nie ważne. Oglądając z Ojcem od czasu do czasu tego typu programy, przywykła już Matka do jednego, podstawowego i wciąż powracającego pytania:
"A kto to jest?".

Tym razem zmęczona Matka, której właściwie nic a nic nie obchodziło, o czym jest program, machinalnie, nim jeszcze padło zapytanie, bąknęła pod nosem:

- Projektant.

- Wiem - odpowiedział Ojciec jakby nigdy nic.

Dobra, dobra - pomyślała tylko. A Ojciec od niechcenie dokończył:

- Jemioł. - Tu nastąpiła krótka pauza, wystarczająca w sam raz na opadnięcie matczynej szczęki. - Łukasz Jemioł - dodał Ojciec, by Matka nie miała wątpliwości, że się nie przesłyszała.

Na ekranie zaczęły się reklamy, za to Matka ożywiła się, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zaszło.

- Skąd wiesz???

- Ha! Widzisz? Jeździ na rowerze, wpierdala sałatę i jeszcze wie, kto to jest Łukasz Jemioł... - rozmarzony rozpływał się nad własną zajebistością.

A w rzeczywistości, tym pokrętnym sposobem, ten wzór cnót wyraźnie pił do tego, że po raz pierwszy od miesięcy czytał blog Matki i trafił akurat na ---> TEN POST.



Od czasu, gdy powstał tamten tekst wiele się zmieniło. Przede wszystkim skończył się sezon rowerowy. I teraz Ojciec chodzi na siłownię. Często. Zdecydowanie często. A poza kalafiorem zaczął jeść jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Stał się fanem brokułów, niedawno zjadł trochę zielonego groszku, a pieczywo jada wyłącznie ciemne, z tymi wszystkimi ziarnami i całą resztą zdrowych rzeczy, do których przez lata nie szło go przekonać.
W dodatku nadal nie pali (a minęło już ponad pół roku).
I wydarzyło się coś jeszcze, coś czego prawdopodobnie nie przewidziałby sam Nostradamus ani nawet wróżbita Maciej, coś w co Matka sama by nie uwierzyła, gdyby nie była naocznym świadkiem...

Ojciec zjadł szpinak.

Dwa razy.

(Jeżeli akurat czyta to ktoś z rodziny Matki, dajemy mu teraz chwilę na ochłonięcie i ogarnięcie wytrzeszczu oczu spowodowanego niedowierzaniem. 
Dziękuję, powinno już wystarczyć.)

Dobrowolne i świadome zjedzenie przez Ojca Pierworodnego szpinaku to wydarzenie epokowe. Dlatego tak przez Matkę podkreślane.    

Ale poza tym, że Ojciec, zmieniając swoje nawyki żywieniowe, dokonuje przy okazji kulinarnych czynów heroicznych to jedno. Ale jest też drugie. Ojciec zrzędzi. Troszeczkę. Czasami.
Niby na marginesie, niby tylko dygresja, niby tak po prostu rozmowa się potoczy, ale jednak wciąż Matka słyszy ile co ma kalorii albo jeszcze czegoś tam innego, ile tłuszczu, białka i cholera wie czego.
Mogłaby sądzić, że jest w związku z męską wersją Bridget Jones, ale przecież on już nawet nie pali!
Całe szczęście nie zrezygnował z alkoholu. Bo nie wiadomo, czy to małżeństwo by przetrwało. Choć i tak lekko nie jest.

Trudne dni spadły na Matkę, która od lat deklaruje, że w kalorie nie wierzy.
I tak na przykład kilka dni temu, wieczorem, tuż przed włączeniem kolejnego odcinka "Breaking bad" przygotowuje Matka "obowiązkowego" drinka - Ojca szklanka już gotowa, zastanawia się Matka, co nalać do swojej. Pada na rum z colą. W tym momencie napatacza się w kuchni Ojciec i łapie za butelkę z colą. Czyta etykietę. Matka już wie, co się święci, więc zawczasu przewraca oczami.

- O kurde, 100 kalorii ma taka jedna szklanka coli - odkrył Amerykę. - Dużo.

- Wiesz co? W sumie racja, zrobię sobie tego drinka bardziej light - rzekła Matka dolewając więcej rumu niż nakazywałyby przyjmowane dotychczas proporcje.

Ojciec spojrzał pytająco.

- Będzie mniej miejsca na colę - wyjaśniła, dorzucając jeszcze cytrynkę.


A jakiś czas później, nie wie Matka nawet czemu, może po tym drinku straciła czujność... ale gdy Ojciec znów coś o tych kaloriach zaczął i rozpoczął mini-wykład o tym, że czasem nie ważne, czy jest ich dużo, ważniejsze dlaczego ich tyle jest, bo kalorie kaloriom nie równe... Matka głupio wypaliła, że wie o tym doskonale, bo na przykład przed okresem czekolada w ogóle nie tuczy, sprawdzone info. I sama, nieprzymuszona, nieprzyparta do muru, nie mając noża na gardle, po ponad 11. latach związku, w tym 10. spędzonych pod wspólnym dachem, przyznała się, ile zjada czekolady. Nie wie, co jej strzeliło do głowy. Skoro tyle lat się nie połapał, mogli sobie dalej żyć spokojnie. Ale cóż, mleko się rozlało, dowiedział się.
Z jednej strony przeraził się, z drugiej musiał być pod wrażeniem zarówno matczynych możliwości, jak i matczynej przemiany materii.
Na początek zaczął przeliczać, ile w takim razie zjada Matka miesięcznie. Uspokoił się dopiero, gdy wyjaśniła mu różnicę między ilością "na co dzień" i w trakcie "zespołu napięcia".
Ej, no! Czy półtorej tabliczki na raz (nie licząc tych dwóch pasków po drodze ze sklepu) to tak dużo?
Bo jak już Ojciec przestał przeliczać ile to opakowań miesięcznie, naszło go nagle na przeliczanie z ciekawości ile to pieniędzy i wcale się nie uspokoił, gdy rozbawiona tym Matka ratowała się informacją, że ostatnio w Biedronce była promocja -20% na wszystkie czekolady, więc to jakby co piąta gratis.
Aż w końcu z lodówki wyjął opakowanie z jedynym ostałym się paskiem Milki Oreo i zaczął wyliczać czego tam podobno nie ma.

Że tłuszczu to tyle i tyle. A w domyśle, że zgroza. Węglowodanów to ileś tam. Po tonie głosu wywnioskowała Matka, że też niedobrze. Cukry? Szkoda gadać.
Nie robiąc na Matce najmniejszego wrażenia, w końcu przeszedł do ironizowania.

- O! Ale jest też białko. - Niby taki mile zaskoczony. - No proszę, 5 gramów. Tyle że dzienne zapotrzebowanie dla osoby ćwiczącej to jakieś 100 gramów.

- Uff, na szczęście ja w ogóle nie ćwiczę - ucieszyła się Matka. - To nie potrzebuję aż tyle.


I to są te chwile, kiedy Matka, patrząc Ojcu w oczy i widząc w nich ten błysk, nie wie, czy on tak za nią szaleje, czy jednak zaraz z nią oszaleje.



8 komentarzy: