środa, 1 kwietnia 2015

Zdziwienie jest nieodłącznym elementem rodzicielstwa



Kiedy człowiek nie ma jeszcze dzieci, wyobraża sobie, że gdy już je kiedyś będzie miał, to to posiadanie ich będzie wyglądało jak w kolorowych reklamach, serialach TVN-u, u sąsiadów spod piątki, tych co mają taki bajerancki wózek albo jak u tych dawnych znajomych, z którymi kiedyś do białego rana, a teraz to tylko z daleka widzi się ich, jak odprasowani idą całą rodziną w niedzielę po kościele na lody (dla najmłodszego tylko wafelek, wiadomo).

Człowiek myśli, że na początku to puszyste pluszaczki, białe bodziaki, pastelowy pokoik, potem gryzak i grzechotka. Myśli, że będzie śpiewał kołysanki i przeboje Fasolek, czytał "Kubusia Puchatka" i oglądał "Bolka i Lolka". Myśli, że dzieci to piją mleko, lubią lizaki i czekoladę. I jeszcze, że godzinami można się z nimi znakomicie bawić kolejką...

A potem zostaje się rodzicem. I można się zdziwić.
Taka Matka Wyluzuj! na przykład, od trzech lat dziwi się nieustannie.

Zdziwiło ją choćby to, że dzieci wcale nie lubią puszystych pluszaczków. Owszem, Syn Pierworodny lubi jednego pluszaka, pieska, ale od dłuższego czasu zdecydowanie nie można nazwać go puszystym. Pierworodny tacha go ze sobą wszędzie, zwłaszcza do przedszkola, śpi z nim, na nim, pod nim, a najczęściej ściska go pod pachą, żeby mieć wolne ręce. Przez to piesek swoje wnętrze (w miejscu ściskanym pod pachą), jak i zewnętrze (w całości) ma mocno wyeksploatowane. I zasadnicza kwestia - nie pozwala go prać. No chyba że Matka właśnie kończy wieszać wyjęte z pralki mokre pranie - wtedy stwierdza, że jeszcze pieska trzeba uprać. Chociaż dwie godziny wcześniej, gdy przed nastawieniem programu, Matka błagała by to zrobić, Syn twierdził z całą mocą, że nie ma takiej potrzeby.
W każdym razie, poza pieskiem, pluszaki mogą nie istnieć.

W temacie zabawek można się jeszcze zdziwić nie raz i nie dwa. Takie gryzaki dajmy na to. Człowiek myśli, że to produkt obowiązkowy. Że bez tego, butelki i konika na biegunach to się nie da wychować normalnego dziecka. Myśli tak, bo najpierw dostaje gryzaki w gratisie kupując wózek, wanienkę i śpioszki, potem dostaje kolejne, gdy przychodzą goście oglądać noworodka. A jeszcze w międzyczasie drugie tyle dostaje od każdej z koleżanek po ich dzieciach - błędne koło, bo powstaje myśl, że skoro każda z koleżanek miała 15 gryzaków na stanie to widocznie tyle trzeba mieć (to tak jak z pieluchami tetrowymi i flanelowymi w listach wyprawkowych - zawsze jest napisane, że TRZEBA mieć 15 takich i 5 śmakich, ale nigdy nikt nie napisał po co. Kupuje się je mimo wszystko, tak na wszelki wypadek, bo skoro wszędzie piszą, że TRZEBA 15 takich i 5 śmakich to widocznie trzeba, bo może bez tego dziecka nie wydadzą ze szpitala, czy coś). Tymczasem z gryzakami jest tak, że koleżanki oddają je sobie, bo też tyle tego w gratisie do wózka dostały, a potem jeszcze od ciotek, które kupiły, bo za ich czasów takich nie było a to ładne, potrzebne i w ogóle. A tak w ogóle to dziecko zazwyczaj w głębokim poważaniu ma te gryzaki. Rodzice trzymają je dlatego, że w każdej publikacji na temat ząbkowania napisane jest, że pomagają na bolące dziąsełka (czyt. na darcie paszczy 30h/dobę), a ta myśl i świadomość, że te gryzaki są i to są w każdym kącie mieszkania, daje jako takie poczucie bezpieczeństwa. Złudne, bo złudne, ale jednak poczucie bezpieczeństwa. Rodzicowi rzecz jasna. Który i tak te gryzaki, prawie nieużywane odda kolejnej koleżance.

Tyle o gryzakach. Ale są jeszcze grzechotki i cała reszta kolorowego i hałaśliwego dziecięcego stuffu. I to jest dobre, a im bardziej hałaśliwe tym lepsze. Ale nie oszukujmy się, tylko na chwilę. Matka nie zna dziecka, które na pewnym etapie życia nie zamieniłoby KAŻDEJ zabawki w zamian za zgniecioną plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Nie ma takich dzieci i już. A i tak każdy rodzic zdziwiony.

Przez kilka tygodni ulubioną zabawką Pierworodnego był karton po Jack'u Daniel'sie. I nawet temu przestała się Matka dziwić, jak okazało się, że inne dziecko w rodzinie, mieszkające po drugiej stronie Europy, w tym samym czasie bawi się kartonem po Johnnie Walkerze. Co w rodzinie to nie zginie.

I w ogóle nie wiadomo po co wydaje się kasę na te wszystkie fiszer prajsy, kiedy wystarcza durszlak i łopatka do przewracania kotletów albo koszyk z klamerkami.
A ta wyidealizowana zabawa z dzieckiem kolejką? Najpierw jest ryk, bo to nie tak miało stać. Obojętnie jak się ustawi, nie tak miało być. A jak? Tak jak się nie da, oczywiście. Starasz się o jakiś kompromis. Coś tam ustalacie. Kombinujesz i ustawiasz tak, jak chciało. Potem bawicie się tak, jak ono chce. Tyle, że po 5 minutach traci zainteresowanie i idzie bawić się czymś innym albo wspina się tam, gdzie absolutnie nie wolno się wspinać. Potem jeszcze 20 minut namawiasz żeby się tą kolejką jednak pobawić. A na koniec masz w cholerę sprzątania. Eee, do kitu.

Z tym śpiewaniem to też przereklamowana sprawa. Matka, jak na matkę wybitnie niewyluzowaną przystało, przez pierwsze tygodnie matkowania edukowała się z prof. Jutubem w kwestii kołysanek. Bo jakoś kołysanek w swym repertuarze akurat nie miała, a wydawało się jej, że bez znajomości kołysanek to będzie tylko marną namiastką matki, a dzieciństwo Syna będzie nieszczęśliwe i toksycznie rzutujące na całe jego dorosłe życie. Tymczasem szybko okazało się, że Syn, tak jak reszta świata, woli kiedy Matka nie śpiewa. A im dłużej z Matką się znają, tym woli bardziej.
Pierwszą ulubioną płytą Pierworodnego były przeboje Kabaretu Starszych Panów. Ze szczególnym uwzględnieniem piosenki "Małe dranie". Bardzo szczególnym. Potem było już gorzej. Przez długi czas trwała bezgraniczna miłość do piosenki "Ona tańczy dla mnie". Fakt, ratowała Matkę i Ojca w paru podbramkowych sytuacjach (nic tak nie łagodziło nagłych histerii i tylko przy tej piosence można było obcinać dziecku paznokcie), ale jakim kosztem... Dla własnego dobra Matka z Ojcem ograniczali Pierworodnemu dostęp do takich przebojów jak np. "Gangnam Style".

W czytaniu też Matka pokładała nadzieje... Jakże poważnie podchodziła do sprawy... No bo jak to, dziecko Matki miałoby nie lubić czytania? Każde inne, ale nie dziecko Matki! Dlatego Matka czytała na głos już będąc w ciąży. Akurat była na etapie pisarzy rosyjskich, dlatego Dostojewskiego i Czechowa Pierworodny ma odhaczonych. Tylko potem, jak czytała opowiadania Himilsbacha to jednak na wyrywki, bo nieodpowiednie jeszcze...
Aż Pierworodny się urodził. I miał chyba 3 tygodnie, jak uznała Matka, że już czas zacząć. Sięgnęła po klasykę. Najukochańszą książkę dzieciństwa, ten sam egzemplarz, który czytał Matce jej Ojciec. "Kubuś Puchatek". Mniej więcej przy drugim zdaniu Syn się rozpłakał. A trzeba wiedzieć, że Pierworodny nie płakał jak inne dzieci, on PŁAKAŁ!!! Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Trzeciego dnia już przy pierwszym zdaniu Pierworodny ulał na książkę. Matka wymiękła.

Właściwy czas na czytanie nadszedł dopiero później. Gdy Syn dostał książkę o "Ciekawskim George'u". Pół roku czytania w kółko tej samej historii. Pół roku, dzień w dzień. Wieczór w wieczór. Dla podkreślenia dramaturgii powtórzę: Pół roku. Dzień w dzień. Wieczór w wieczór.
W końcu i to jakoś przeszło. Ale czy zdziwienie minęło? Ani trochę. Ono narasta.
Niby "Kubuś Puchatek", "Paddington", "Elmer", "Pomelo", "Poczytaj mi, mamo" i wszystko, co trzeba na półce jest. A i tak Syn woli, żeby mu poczytać katalog z ofertą Fiata Ducato. Na przykład. Albo ulotkę WWF o ratowaniu morświnów w Bałtyku. Przeczytała też już Matka (dwa razy od deski do deski) leksykon samochodów z PRL-u, zna więc szczegółowe dane techniczne Stara, Jelcza, Fiata 125p, Warszawy, Syreny, Junaka... a nawet pojazdów, których produkcja zakończyła się na etapie prototypów.
I tak czyta Matka o tych Jelczach, morświnach i samochodach dostawczych, jakby czytała baśnie Andersena. I z rozrzewnieniem wspomina, jak co wieczór sięgała po żółtą książeczkę o George'u...

Ale skoro tak mogą zaskoczyć śpiewanie czy czytanie, to co dopiero oglądanie? Bo choćby się człowiek zarzekał, że jego dziecko będzie się wychowywać bez telewizji, gdyż ponieważ telewizja, jak powszechnie wiadomo to ZŁOOO, Sodomia, Gomoria, upadek kultury i obyczajów, a tak ogólnie tylko głupoty i pierdoły (choć fanie co wieczór ogląda się kolejne odcinki "Warsaw Shore"), to ta telewizja w życiu dziecka pojawi się zawsze znacznie szybciej, niż to rodzic planował. Pojawi się mianowicie zaraz po tym, jak przypadkiem zaspany/zmęczony/wkurwiony/niepamiętający kiedy ostatni raz jadł ciepły posiłek rodzic odkryje jak zbawienny wpływ może mieć telewizja. Oczywiście na rodzica zbawienny. Jeden odcinek "Świnki Peppy" i nawet można skorzystać z toalety. I myśli sobie taki rodzic, że w sumie ta telewizja to nie aż takie ZŁOOO, że przecież dzieci to i tak tylko bajki, więc te bajki będzie się wybierało, kontrolowało czy wystarczająco edukacyjne, bez przemocy i czy wpajają odpowiednie wartości. Przez chwilę to nawet tak działa. Potem okazuje się, że od edukacyjnych kreskówek wpajających odpowiednie wartości bardziej interesujące są reklamy zupy w proszku i mrożonej pizzy. A potem to już dzieciak ma opanowaną obsługę pilota, a rodzic ma opanowane przymykanie na to oka. I choć przymyka to i tak drugim okiem kontrolując sytuację, niejednokrotnie się zdziwi.
Taki Pierworodny na przykład, nie dalej jak kilka dni temu, totalnie zafascynowany wciągnął się w program Marthy Stewart. Oglądał, odpowiadał na zadawane na ekranie pytania, słuchał pełen zaangażowania. Tak Matkę tym zaskoczył, że nie wyłączyła nawet, gdy trwała nauka dobierania win do posiłków - tylko zastanawiała się czy to jeszcze nauka zasad savoir-vivre, czy już bardziej patologia? I czy Syn jej teraz nie powie, że straszne faux pas popełniła podając mu kompocik jabłkowy do kotleta? I czy te jabłka to chociaż z odpowiedniego sadu były? A ten kotlecik to drobiowy, czy nie daj boże wieprzowy?

Bo jednak kwestie związane z jedzeniem w życiu Syna Pierworodnego Matkę już nie raz zaskakiwały. Właściwie to zaskakują ją nieustannie.
Dopóki nie ma się dzieci to wydaje się, że one to do końca podstawówki głównie mleko, lizaki, chipsy i czekoladę. Tymczasem aktualnie Pierworodnemu mleko można przemycić jedynie z płatkami. Byle nie dodawać do niego żadnych neskłików, ciniminis i innych pysznych miodowych kółeczek. Tylko te zdrowe musli, płatki kukurydziane i owoce. Poza tym NIGDY nie wypił mleka modyfikowanego. A na każdą próbę podania takowego reagował, jak na próbę otrucia. Tyle w temacie.
Człowiek, gdy zostaje rodzicem dość szybko orientuje się, że z tym mlekiem to nie tak hop siup i że w końcu przestaje być ono jedynym składnikiem diety poza paprochami z dywanu. Mija kilka miesięcy i nagle trzeba się martwić o wprowadzanie stałych pokarmów. Z Pierworodnym na przykład nie istniał problem z tym, co je, ale problematyczne stawało się to w jakiej jada formie. Raz wszystko musiało być zmielone, innym razem w kawałkach. Ale i tak najdziwniejszy był etap jadania obiadów wyłącznie ze słoików. Domowych obiadów, gotowanych przez Matkę i przekładanych do słoików po dżemie.
Zdziwiła się też Matka, gdy dotarło do niej, że Syn nie lubi czekolady. Zdziwiła, że nie przejdzie żaden krem czekoladowy na kanapce.
Trochę mniej, gdy okazało się, że nie lubi chipsów.
Zdziwiła się, gdy starała się odpowiedzieć na pytanie ile ogórków kiszonych (czy jakichkolwiek innych) jest w stanie zjeść Pierworodny.
Zdziwiła się, gdy pierwszy raz zaczął wyjadać koncentrat pomidorowy prosto ze słoiczka. I gdy okazało się, że koncentratem można przekupić go, by wypił syrop.
Zdziwiła się, gdy dotarło do niej, że mimo licznych prób, Syn nigdy nie wypił żadnego ciepłego napoju (herbaty, kawy zbożowej, kakao... nic).
Dziwiła się, że Pierworodny jest w stanie pokonać dosłownie każdy śliniaczek. I każde z takich starć zakończyć zwycięskimi plamami z jedzenia na sobie od stóp do głów.
Zdziwi się zapewne jeszcze nie raz.

Dla wielkich myślicieli zdziwienie jest podstawą filozofii, według naukowców od niego bierze się dążenie do poszukiwania wiedzy, dla artystów jest podwaliną sztuki, sposobem patrzenia na świat, dla podróżników pretekstem do ruszenia w nieznane... Dla Matki codziennością. Zdziwienie występuje na każdym etapie bycia rodzicem. Już sam pozytywny wynik testu ciążowego może dziwić. W okresie prenatalnym dziwi, ile razy w ciągu godziny można pójść do łazienki. Na porodówce największe zdziwienie - no bo jak się nie dziwić, jak wyjdzie z kogoś drugi człowiek, jak się nie dziwić, jak nie było człowieka, a nagle jest, jak się nie dziwić, gdy podają w ramiona sine i obślizgłe coś, co w ogóle nie przypomina tych rumianych noworodków z sitcomów i komedii romantycznych? Potem dziwi, ile można przeżyć bez snu czy bez regularnych posiłków. Dziwi ile dziennie (i nocnie) może iść pieluch. Dziwią zabawki, etapy rozwoju, bunty, umiejętności. Pewnego dnia doznaje się największego zdziwienia - gdy nieoczekiwanie odkrywa się w sobie podobieństwo do własnego rodzica. Tu iskrą zapalną może być choćby jedno zdanie, ale wypowiedziane dokładnie w taki drażniący sposób, jakby słyszało się własną matkę. Zdumienie jest nieodłącznym elementem rodzicielstwa. Raz na jakiś czas rodzic zaskoczony pyta sam siebie: "Jak to możliwe, że jestem mamą/tatą 3-latka/gimnazjalisty/tego faceta większego ode mnie?".

Chodzi generalnie o to, że dzieci to potrafią zaskoczyć. I to w każdej możliwej dziedzinie życia. Tak już ten świat jest urządzony. Nie przeskoczysz. Dlatego lepiej nie nastawiać się na konkretny plan i nie trzymać zbyt mocno swojej wizji, czy to własnego rodzicielstwa, czy w ogóle wyobrażeń na temat dziecka, bo będzie jeszcze bardziej bolało, gdy ono rozpłacze się na widok zabawki kosztującej pół pensji tatusia, za to przez dwa tygodnie będzie się bawić kartonem, w który była zapakowana.

10 komentarzy:

  1. Przebijam, ,,Kubusia Puchatka'' czytaliśmy 1,5 roku. Codziennie. A po wieczornym czytaniu obowiązkowo jeszcze audiobook z Kubusiem.
    I też mam ,,Mama, nie śpiewaj''. Czasami ,,Wlazł kotek na płotek'' przejdzie, ale żadnej gwarancji nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakby pozbierać wszystkie razy ile czytałam bądź mi czytano "Kubusia" być może też by starczyło tego na półtora roku. Więc ja rozumiem Twoje dziecko, a moi rodzice zapewne rozumieją Ciebie :-) Półtora roku to duuużo, ale przynajmniej pocieszające jest to, że Puchatek nie ma 40 stron, które już po miesiącu klepiesz z pamięci.

      Usuń
  2. to ostatnie zdanie pasuje też do moich kotów :D
    tekst genialny, czekam na moje zdziwienia ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam w domu kota i dziecko. Różnica taka, że kot z wiekiem się uspokaja. Dziecko wręcz przeciwnie.

      Usuń
  3. Ej no, a ja miałam 30 tetrowych. I wszystkie się przydały (przydają nadal. Do czego? Do WSZYSTKIEGO). Teraz, szykując się na trzecią królową, musiałam trochę dokupić, żeby też mieć 30 na stanie.

    A na leksykon samochodów nie marudź - ja muszę czytać Wiki leksykon epok literackich... Poważnie obawiam się o jej przyszłość zawodową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nie twierdzę, że się nie przydały. Miałam 15 i jeszcze 10 dokupiłam. Ale gdy kupowałam je w ciąży zupełnie nie wiedziałam po co. Wszędzie pisali, że tetra musi być to uznałam, że widocznie musi. Ale, że "ja jestem punk i w ramach walki z wszelkimi schematami" postanowiłam zrobić małą rebelię i uwaga! nie kupiłam flanelowych ;-) I kurde, okazało się, że "opieka" nie zabiera za to dzieci, jakoś mi się upiekło, a z Pierworodnym wszystko w porządku. No może poza tym czytaniem. Uwierz mi, bardzo chętnie poczytałabym mu o epokach literackich zamiast o pojemności silnika Warszawy, koniach mechanicznych Jelcza, wyposażeniu Stara, osiągach Syreny... Pierworodny każe sobie czytać WSZYSTKO. Stopki redakcyjne w kolorowankach, napisy na zabawkach... Wyobraź sobie, ktoś codziennie pod nos podsuwa Ci po kolei 60 resoraków, a Ty głośno masz czytać: "Made in China, made in Taywan, Fisher Price made in China, made in China, Ford Mustang made in China, BMW made in China...". Prawda, że leksykon epok literackich nie jest już taki przerażający?

      Usuń
  4. U mnie hiciorem największym o który toczyły się całe bitwy między dzieciakami (także tymi przychodnimi) były taki kubeczki co je można wkładać jeden w drugi - od najmniejszego do największego czy jakoś tak. Zabawka za grosze. Również pudła dają radę - i dla dzieci i dla kotów. Tak że jakby co (córki już są dorosłe) mogę zasponsorować zabawki ewentualnym przyszłym wnukom ;)
    A co! Niech wiedzą, że Babcia ma gest (znaczy będzie miała) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, takie kubeczki i u nas są hitem. To naprawdę zabawka wszech czasów - nie dość, że kosztowała jakieś 6 zł, to ilość spędzonego przy niej czasu jest powalająca. U nas kubeczki wciąż jeszcze dają radę w kąpieli i w piaskownicy. Z kolei kartony po wszystkich zabawkach obowiązkowo muszą swoje odstać nim Pierworodny pozwoli na ich wyrzucenie. Ostatnio standardem jest miesiąc. Na szczęście te większe pudła szybciej ulegają destrukcji z powodu częstotliwości i natężenia eksploatacji (zwykle służą jako auto, statek lub ciuchcia, musząc pomieścić gabaryty trzylatka).

      Usuń
  5. swietny tekst - jak zawsze zreszta ( szkoda tylko ze ostatnio ich tak malo )
    no to my mamy jeden gryzak, a juz dwoje dzieci (3,5 latka i 9 mies.) za to kolejka brio i lego klocki, lego autka i kolejka to poprostu wymiata od samego poczatku, najlepsze zabawki ever!
    a aktualnie pudlo po przeprowdce jest hitem zabawy w dom, sklep, garaz etc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :-) Pracuję nad tym, żeby teksty znowu pojawiały się częściej.

      Usuń