poniedziałek, 20 lipca 2015

Jarocinie, rozczarowałeś mnie

Drogi festiwalu w Jarocinie,

z przykrością piszę, że rozczarowałeś mnie bardzo. Nie sądziłam, że tak potoczy się nasza przyjaźń. Liczyłam na coś więcej. Po tylu latach znajomości, miałam nadzieję, że uczucie którym Cię darzyłam wybuchnie z jeszcze większą mocą. Zawiodłam się. Zawiodłeś mnie. Gdyby nie wspomnienia, które łączą nas z lat poprzednich, nie uratowalibyśmy już tej znajomości. Gdyby to miał być nasz pierwszy raz, zapomnielibyśmy o sobie szybko, wyjechałabym, nie oglądając się za siebie i nigdy nie wracając. 
Jarocinie! ogarnij się. Co się z Tobą dzieje? Nie poznaję Cię. Gdzie się podziała energia, za którą tak Cię kochałam? Gdzie Twoja spontaniczność? Liczyłam na dzikie porywy serca. Największym porywem był ten wiatru, który zerwał mi z głowy kapelusz.
Rok temu zdradziłam dla Ciebie rodzinę, nie żałując tego kroku ani przez moment. Jechałam do Ciebie w ciemno, podekscytowana i nie wiedząc co mnie czeka. Wracałam, nie mogąc uwierzyć, że to już koniec. W tym roku, licząc na wyjątkową przygodę, zabrałam na spotkanie z Tobą męża. Przeprosiłam go za niespełnione obietnice. 


Jarocinie, nie pozwól, by tak to się kończyło...
Stać Cię na więcej.

zmartwiona i rozżalona
już nie tak bardzo Twoja
Matka W!


fot. Koncert Natalii Przybysz. Wytężcie wzrok - widać Matkę i Ojca.

Jak łatwo domyślić się po tym patetycznym wstępie, tegoroczny Jarocin Festiwal mnie rozczarował i zrobił to spektakularnie, z rozmachem, na bardzo wielu polach.
Nie jest to blog recenzencki, nie porusza tematyki szeroko rozumianej kultury, czy sztuki. Całe szczęście, bo powstałby dziś bardzo smutny post.
A tak napiszę tylko, że tegoroczny festiwal w Jarocinie, zawiódł mnie, jak mało która impreza. I nie będę wdawać się w szczegóły, pisać co i dlaczego. Bo zawiódł w szczególe i w ogóle. Nuda, Panie, nuda.

Jestem dziewczyną z rockowych festiwali. Już chyba z tego nie wyrosnę. Ojciec Pierworodnego, który z festiwali wyrósł kilka lat temu, ubolewa nad tym, ale akceptuje. Cóż mu pozostało?
Kocham ten klimat. Skwar, kurz, skakanie pod sceną, leżenie w trawie, pięknych ludzi, energię od nich bijącą, pozytywną atmosferę, ciarki przechodzące po ciele, gdy wśród tłumu uczestniczy się w wyjątkowym muzycznym widowisku, przypadkowe rozmowy, spontaniczność wszystkiego, co dzieje się wokół, wszechobecny rock&roll. 

Było w moim życiu kilka Woodstocków, festiwali w Węgorzewie i wiele innych mniejszych i większych koncertów. Ten Jarocin był trzecim. Pierwszym, który tak rozczarował. Tym bardziej przykro, bo długo wyczekiwanym, tym bardziej przykro, że zeszłoroczny nie pozostawił po sobie nawet cienia negatywnego wspomnienia i nic nie zapowiadało, że nie zamierza utrzymać swojego wysokiego poziomu.

Organizatorom Festiwalu Jarocin 2015 należy się medal z ziemniaka w kategorii "najbardziej spektakularne zabicie ducha festiwalu" plus specjalne grand prix za "zdeptanie legendy". Tam po prostu nic mi nie grało. A gdzie, jak gdzie, ale na festiwalu muzycznym grać powinno. Zeszłoroczny festiwal naładował mnie energią na cały rok. Energii z tego roku nie starczyło nawet na podróż powrotną. W zeszłym roku byłam gotowa bić pokłony nienagannej organizacji. W tym roku miałam ochotę bić organizatorów. A i kilku muzykom chciałoby się powiedzieć do słuchu. Niestety, tym przed którymi wysoko stawiało się poprzeczkę.


Grunt to bunt! - mawiają.
Żeby nie było, że z Matki i Ojca tacy skończeni i zblazowani nudziarze... Fakt, może skakanie na koncerty przez płoty, tanie wina i inne tego typu akcje mają już dawno za sobą, ale jeszcze tak do końca nie zapomnieli czym jest rock&roll, a punk tak całkiem w nich nie umarł. Nawet na takim spokojnym festiwalu, jak tegoroczny Jarocin pozwolili sobie na bunt. Buncik taki. Bunciczek. Bunciątko.
Najpierw nielegalny przemyt. W plecaku. Pod aparatem i gazetką z programem koncertu. Później już tylko rozkosz delektowania się. Przy piwie. Od razu człowiekowi lepiej. Cztery porcje, starczyły na dwa razy. Po przejechaniu tylu kilometrów smakowały lepiej niż można się było spodziewać. Wyborne.
Bułki. Z serem.

Jaki grunt, taki bunt.


4 komentarze:

  1. Ale konkrety, konkrety! Bardzo ciekawa jestem, co rozczarowało pod względem organizacji, który muzyk chałturzył, dlaczego plama?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Konkretów w poście unikałam, bo mimo wszystko nie chciałam żeby wyszedł z tego hejt i czepianie się każdego szczegółu. Muzyków też zostawię w spokoju, bo może ja się jednak nie znam, czepiam, z moim gustem coś nie tak. Ale coś tam bardziej konkretnego mogę Ci nakreślić.
      Nie wiem czy byłaś kiedyś na festiwalu w Jarocinie? Jest tam taka słynna ulica Maratońska. Można powiedzieć, że jeden z symboli festiwalu. Przez wszystkie dni imprezy tętni życiem. Wzdłuż pobocza ciągną się rowy, a przy nich siedzą tłumy ludzi. I dzieje się. Ludzie rozmawiają, poznają się, śpiewają, tańczą, grają, piją, śpią, proszą o drobne, jedzą, palą, poprawiają irokezy. Wielki gwar i pozytywna atmosfera. Teren festiwalu znajduje się właśnie przy ul. Maratońskiej. Dotychczas scena ustawiana była tak, że przez płot, ciągnący się przy wspomnianych rowach, można było posłuchać koncertów, uszczknąć tej atmosfery ze środka. Przychodzili ludzie niemający biletów czy okoliczni mieszkańcy - niekoniecznie fani typowej jarocińskiej muzyki, ale chcący poczuć panujący wokół klimat. W tym roku scenę ustawiono tak, że nie można było niczego podejrzeć. Wejście na festiwal też usytuowano w głębi. Pole festiwalowe i ulica stały się odrębnymi imprezami, a nie jak dotychczas jedno przedłużeniem drugiego. Fakt, na Maratońskiej byli ludzie, ale porównując z zeszłym rokiem było ich mooooże 1/3 tego co wtedy. Ulica zamarła. A wcale nie oznaczało to, że dzięki temu w środku działo się więcej.
      Organizatorzy festiwalu zabili jego spontaniczność. Owszem, ważne jest odpowiednie rozplanowanie koncertów, ale na bogów, nie co do sekundy! Wszystko było wyliczone, każda minuta, zero opóźnień. Żadnych nieplanowanych bisów. Każdy koncert rozplanowany w czasie, każdy utwór trwał tyle, ile powinien, żadnych spontanicznych solówek, nieprzewidzianych rozmów z publicznością. Miałam wrażenie, że KSU boi się odzywać między piosenkami, bo szkoda czasu, trzeba się wyrobić ze wszystkim, co ma się do zagrania w swojej godzinie dziesięć. Zresztą panowie z KSU zachowywali się tak, jakby byli w Jarocinie z obowiązku, a nie dla przyjemności - i wcale bym się nie zdziwiła, jeżeli winę ponosiłaby za to ta perfekcyjna organizacja, która nawet od legendy rocka wymagała podporządkowania się.
      To dokładne rozplanowanie wszystkiego, nie brało nawet pod uwagę, że na scenie może być przez chwilę cicho. Po każdym występie wpadał jakiś rozentuzjazmowany koleś, nie wiadomo skąd się urwał i czy do końca wie gdzie i po co się znajduje, a jego żarty, cóż, w mój gust nie trafiały. Najsmutniejsze jest to, że są takie koncerty, po których potrzebuje się ciszy. Takie wyjątkowe chwile, których rozentuzjazmowany pan chyba nie rozumie.
      Wyobraź sobie koncert projektu Nowe Sytuacje. Muzycy Republiki z nowymi wokalistami odtworzyli koncert zagrany w Jarocinie w 1985r. Bardzo na to czekałam. Rok temu grali podobny koncert poświęcony pierwszej płycie Republiki - miałam ciary od początku do końca i z całą mocą tych słów twierdzę, że był to jeden z najlepszych koncertów na jakich byłam ever (a trochę się po koncertach w życiu poszlajałam). Tegoroczny występ nie miał już tej magii, ale był bardzo udany. I dla fanów Republiki bardzo ważny. Po koncercie, zamiast bisów, muzycy zrobili coś pięknego. Zagrali "Śmierć na pięć". Na środku ciemnej sceny stał mikrofon z oświetlonym pustym miejscem przy nim, a z taśmy słychać było śpiew Grzegorza. Niesamowite emocje. Ja płakałam. Bo łatwo się wzruszam. Mąż mówi, że nie byłam jedyna.
      I właśnie po tym utworze potrzebna była wszystkim cisza. To było oczywiste. Nie wiem czy Biolik i Krzywański zdążyli odłożyć gitary i zejść ze sceny, jak pojawił się rozentuzjazmowany pan, klepiąc swoje trzy po trzy (nawet nie pamiętam co, pewnie go nie słuchałam). Ale gdyby to był ten koncert sprzed 30 lat, zapewne właśnie jego publiczność obrzuciłaby pomidorami, jak to miała w zwyczaju wyrażać swoje niezadowolenie.

      Usuń
    2. Myślę, że udzieliłam dość wyczerpującej odpowiedzi ;-)
      A tak generalnie to chodzi właśnie o takie detale, które bardzo wpłynęły na atmosferę.

      Wiesz, ja byłam na Woodstocku, gdzie ukradziono nam śpiwór z namiotu, na innym Woodstocku zgubiłam prawie nowy telefon, na jeszcze innym przez kolesi, którzy pobili się o kolejkę do bungee i wpadli na nasze namioty, kolega porządnie porozcinał sobie rękę o puszkę z piwem, w Węgorzewie trzeba było uważać za każdym razem, gdy szło się do Toi Toi'a, bo podlatywały punki i przewracały toaletę razem z osobą będącą w środku... A jakoś zawsze wracałam przeszczęśliwa i naładowana pozytywną energią. W Jarocinie w Toi Toi'ach był nawet papier. Normalnie na festiwalach to jakaś utopia, marzenie. I co z tego? Skoro mimo takich drobnych wygód, zabrakło "tego czegoś".

      Usuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń