czwartek, 18 lutego 2016

Walentynki pod wodzą Syna Pierworodnego




Walentynki to takie dziwne święto, którego w zasadzie Matka nie lubi, chociaż też jej szczególnie nie przeszkadza. Jednak bardziej od samych Walentynek nie lubi Matka tych moralizatorskich haseł, które wszędzie wokół pojawiają się, gdy tylko nadchodzi 14. lutego, że kochać to się trzeba cały rok, a nie tylko od święta. Też mi odkrycie. Jednak napisać musi o tym (wzbogacając tę myśl głęboką obrazkiem o wiele bardziej kiczowatym niż pierwsza lepsza kartka walentynkowa z misiami i serduszkami) co najmniej 53% internautów. I to zarówno tych, którzy Walentynkami się jarają, jak i tych, którzy mają je gdzieś, albo udają, że mają gdzieś, a w rzeczywistości frustruje ich myśl, że nie mają z kim ich obchodzić.

Matka ma z kim obchodzić. Ale jakoś przez te wszystkie lata nie ustalono czy właściwie obchodzą. Tradycją za to jest, od samego początku, że dzień ten spędzają osobno, bo zawsze komuś coś wyskoczy. Albo po prostu ze sobą nie rozmawiają, bo im się termin "cichych dni" zbiega akurat z 14. lutego. Czasem dają sobie okazałe prezenty, czasem tylko czekoladę, a czasem zapominają i nie lamentują z tego powodu. Kiedyś chyba na randkę z tej okazji poszli. A nawet walentynkowy limeryk Matka popełniła, bo w czasach, gdy jej umysł był jeszcze młody i światły, był też kreatywny i lubił w szalonej twórczości to objawiać.

Aż tu nagle, nie wiedzieć jak do tego doszło, miały stuknąć Matce i Ojcu już 12 wspólne Walentynki. I pewnie gdyby nie to, że etap życia, na którym się znajdują, w dużym stopniu polega na wychowaniu i socjalizacji potomstwa (w liczbie pojedynczej), pewnie całe to święto zakochanych by olali. Ale, że dziecku trzeba świat tłumaczyć (tym bardziej, że dziecka przedszkole zapowiedziało huczne obchody święta tuż po weekendzie, czyli 15 lutego), to się Matka z Ojcem w sobotę zabrali za tłumaczenie, o co chodzi z tymi Walentynkami. I chyba coś sknocili, zbyt nieporadnie tłumaczyli, albo to Pierworodnemu po prostu szufladki w głowie się pomyliły, bo ledwo tłumaczyć skończyli, jak uradowany pobiegł do przedpokoju czyścić buty.
A jest Matka przekonana, że nic o Mikołaju z ich ust nie padło.

Ojciec wyszedł do pracy, a Syn Pierworodny wpadł w panikę. Bo przecież on musi mieć prezent dla taty. A nie wie jaki. A musi mieć prezent. A nie wie jaki. A przecież musi. Dla taty.

Zrobili więc wspólnie laurkę w kształcie serca, którą Syn miał pomalować farbami. Kiedy zasugerowała Matka, że kolor czarny nie jest najlepszym wyborem, Syn niechętnie zmienił na chwilę farbkę... na brązową. Ostatecznie obraził się, jak na niezrozumianego artystę o wysokim ego przystało, tupnął nogą i stwierdził ze złością, że mamie nie da żadnej walentynki.

Ale dla taty musi mieć jeszcze jedną. A nie wie jaką. A musi mieć. Dla taty.

Matka chwilę pomyślała i wymyśliła. Masę solną. Rachu-ciachu przygotowała co trzeba i Pierworodny tworzył serduszka. Zrobiła się z tego mała walentynkowa manufaktura. A zapytany komu jeszcze chciałby dać takie serduszko bez namysłu odpowiedział, że pani z przedszkola. Ostatecznie w domu zalega zapas serduszek dla większości bliższych i dalszych krewnych.

W niedzielę wcześnie rano nastąpiła rodzinna wymiana prezentów. Gdy tylko na moment wyszła Matka z pokoju, zaraz Pierworodny wyklepał Ojcu, co ten od niej dostanie. Na szczęście tłumaczył tak pokrętnie, że Ojciec nie zdążył się domyślić.

- Mamy dla Ciebie prezent, tata. - Usłyszała Matka wychodząc z pokoju i postanowiła się pospieszyć nim Pierworodny się rozwinie w swym opowiadaniu. Jednak gdy wróciła właśnie kończył tłumaczyć zafrapowanemu Ojcu: - Żebyś był silny i zdrowy. I jak będziesz chciał być silny i będziesz chciał nosić takie ciężary to wtedy będziesz miał taki prezent.

Zapewne Ojciec ucieszył się, że to nowa torba na siłownię, a nie Geriavit.

Ostatecznie Pierworodny zapomniał o swojej groźbie i Matka jednak też coś od niego dostała - coś, co podobno jest autem z masy solnej, a jak wiadomo Pierworodny niczego nie kocha tak jak aut.

Sam Pierworodny za to tak był zaaferowany prezentami Matki i Ojca, że w ogóle nie pomyślał, że też coś dostanie. A dostał ciuchcię do swojej kolekcji - jednego z bohaterów kreskówki "Stacyjkowo". Błysk w jego oczach był w stanie rozświetlić nawet mrok panujący za oknem, bo przecież godzina była to jeszcze nieludzka.

Bawił się ciuchcią przez cały dzień, aż w końcu po południu zapytał Matkę:

- A dlaczego dostałem taką ciuchcię?

- Nie pamiętasz? Bo dziś są Walentynki i jak się kogoś kocha albo bardzo lubi, można dać mu prezent lub zrobić coś miłego dla tej osoby. A my z tatusiem bardzo Cię kochamy.

- Ale dlaczego dostałem TAKĄ ciuchcię?

- Bo pomyśleliśmy, że taka właśnie Ci się spodoba i sprawi Ci przyjemność.

Pierworodny, leżąc na kanapie, z zadumą przyglądał się obracanej przez siebie w dłoniach plastikowej ciuchci. Ciuchci, która, trzeba przyznać szczerze, na tych, którzy bajki nie znają, szału raczej nie robi, a i za dizajn na żadne wyróżnienie nie ma co liczyć. Wreszcie z rozmarzeniem stwierdził:

- Jest baldzo pękna.


Chwilę później złapał za książkę, którą dostała Matka. Bo Matka dostała jeszcze książkę i wino - Ojciec stwierdził, że jak książka okaże się słaba to sobie Matka doleje jeszcze jeden kieliszek wina i i tak przeczyta. Więc złapał Syn za książkę i rozsiadł się z nią na kanapie. Książka dość gruba i bez obrazków, a on siedzi i kartkuje strony. W końcu oderwał wzrok, spojrzał na Matkę i orzekł tonem eksperta:

- Musiałaś być bardzo grzeczna, że dostałaś taką "dużą" książkę.


A w poniedziałek rano znów panika. Bo przecież to serduszko dla pani on koniecznie musi zapakować. Musi być torebka. Musi. Dla pani.
W poniedziałkowy ranek, ok. 6:30, jakoś Matka nie była zbyt skora do szukania pasującej małej torebki na prezent, gdyż wiązałoby się to z koniecznością noszenia krzesła z pokoju do pokoju, wspinaczki, ściągania z wysoka kartonu z akcesoriami do pakowania prezentów... Krótko mówiąc, upierdliwa czynność. Jednak Pierworodny był zdeterminowany. Bo prezent MUSI mieć torebkę. I aby wyręczyć Matkę wymyślił, że zapakuje to malutkie serduszko, mieszczące się w jego malutkiej dłoni, w jedyną torebkę, która akurat była na wierzchu z powodu niedawnego jej używania. Torebkę wielkości mniej więcej połowy samego Pierworodnego.

- Wiesz, ona jest chyba za duża do takiego małego serduszka...

- Dam ladę, mama.

Serce Matce stopniało i poszła po to krzesło.



A po południu wypytała:

- I jak tam? Ktoś jeszcze przyniósł pani walentynkę?

- No.

- A kto?

- Seba.

- A co dał pani?

- Kaktusa.


Mężczyźni.



4 komentarze:

  1. Cudne! My Walentynek nie obchodzimy. Raz jeden wybraliśmy się na kolację z okazji Walentynek i spłonął most Łazienkowski. Już nie ryzykujemy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój starszy synek zrobił laurkę dla mnie i taty. Dał ją oczywiście tylko tatusiowi, bo jego kocha najbardziej na świecie :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń