czwartek, 30 czerwca 2016

Ile trwa zakochanie? Czyli lepiej całuję, niż gotuję.



Ile trwa zakochanie?

Ten pierwszy etap. Ten miłosny haj, jak po małej dawce amfetaminy. Gdy noradrenalina wywołuje podniecenie, euforię, przypływ dobrej energii i sprawia, że czerwienimy się na widok ukochanego. Gdy dzięki dopaminie odczuwamy przyjemność i wzrost aktywności, ale też utratę apetytu i strach przed ukochanego utratą. Gdy spadek serotoniny nie pozwala na niczym się skupić, powoduje rozdrażnienie i obsesyjne myśli. I gdy nad wszystkim czuwa fenyloetyloamina, powodując brak koncentracji, bezsenność, niepokój, brak łaknienia, przyspieszone bicie serca, ale i euforyczną radość. Więc ile to trwa?
Ile trwało u Was?
Ile trwało z Ojcem, Matka tak do końca nie pamięta. 2 lata? 3? Może dłużej?
Czasem ma wrażenie, że wciąż nie minęło.

Z tym, że teraz przyszło nowe. Inne. Niezależne od tego z Ojcem. I lepiej, żeby potrwało nieco krócej, bo przez to, że Matka zachowuje się jak kilkanaście lat wstecz, czyli jak zakochana nastolatka, którą przyjaciółki siłą dokarmiały, bo sama w miłosnym roztargnieniu zapominała o tak przyziemnych sprawach... przez to bujanie w obłokach cierpi teraz rodzina. Rodzina to ludzie. A ludzie muszą jeść.

Jeżeli Matka się nie opamięta i nie zawalczy z brakiem koncentracji, wywoływanym chyba tylko przez samą możliwość przebywania w JEGO pobliżu, marny los matczynej rodziny. Z głodu pomrą biedaczyska, ewentualnie z powodu daleko idących powikłań spowodowanych rozstrojem żołądka.

Bo odkąd Matka ma pewność, że marzenia stały się faktem, że jej wymarzony ukochany pojawił się u niej w domu, dano jej gwarancję i obiecano, że wnuków szczęśliwie razem doczekają... tylu kulinarnych wpadek, ile od tej pory zaliczyła, nie miała na swoim koncie chyba przez ostatnie 3 lata. I to już się robi nieznośne.

Nie owijając w bawełnę, jeśli chodzi o pieczenie, to być może nie była Matka mistrzem cukiernictwa, ale na poziomie średniej krajowej raczej się utrzymywała. Biszkopty rosły jak głupie, kremy były puszyste jak loki Pierworodnego po umyciu, torty robiły wrażenie, a po posmakowaniu "3-bita" albo "Raffaello" kapcie spadały, a i zakalec przytrafił się tylko RAZ (1!), i i tak był zjedzony, bo smaczny. To wszystko, oczywiście, nie przeszkadzało nigdy Matce w informowaniu smakujących jej wypieki, co się nie udało, że lepsze byłoby gdyby postało w lodówce, że zapomniała o polewie i że maliny prawidłowo powinny być świeże, a nie mrożone, a w ogóle to ostatnio wyszło lepsze itd.

Aż tu nagle szlag trafił wieloletnią dobrą passę. Jakaś pomroczność jasna zstępuje na Matkę, gdy ta tylko zbliża się do kuchni. Biszkopty nadają się do wyrzucenia po tym, jak zabija je niewłaściwą ilością mąki. Te, których składniki odmierza zgodnie z przepisem, też szału nie robią, bo sprawę zawala na jakimś innym etapie. Kremy się warzą. Galaretki do niczego. Ostatnio spieprzyła Matka nawet najprostsze na świecie ciasto z rabarbarem. Takie, którego nie da się spieprzyć.

Jednak nie poddawała się. "Coś w końcu musi się udać!" - myślała z zacięciem, nie tracąc ducha walki. Postanowiła próbować do skutku.

Akurat była w posiadaniu wiadra czereśni. Wyszukała więc przepis na ciasto z czereśniami. Kolejny przepis, którego nie można schrzanić. Teoretycznie, bo przecież dla roztrzepanego nic trudnego.

Wszystko szło nadspodziewanie dobrze. Potrzebne składniki były w domu. Niczego nie zapomniała dodać i wszystko wykonała po kolei i zgodnie z przepisem. Pamiętała o natłuszczeniu brzegów tortownicy i o papierze do pieczenia na dnie. Pamiętała o włączeniu piekarnika. Pamiętała o ustawieniu timera. Ba! pamiętała nawet by sprawdzić ciasto wcześniej, zanim timer jej to wydzwonił, co było zabiegiem uzasadnionym i jak najbardziej słusznym. Pamiętała, by ciasto wystudzić. A studzenie było najtrudniejsze - ciasto tak pachniało, mmm, tak pachniało... zapowiadało się doskonałe, nie można było się go doczekać...

Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy można było wyjąć je z formy i przełożyć na talerz.
Udało się!!!

Ha!!! I kto jest mistrzem? No kto? No kto?
Ma się ten talent. No ma.
To pewnie dlatego, że gdy Matka Matki była z nią w ciąży, jadła pączki od Bliklego.
Poza tym, jeżeli pożarło się w życiu tyle słodyczy, po prostu nie sposób nie znać się na nich..

Mmm, wygląda pysznie.
Świeżutkie ciasto z czereśniami.
Jeżeli początek czerwca smakuje truskawkami, to koniec zdecydowanie ma smak czereśni.

Pierworodny ucieszy się, gdy rano wstanie i będzie mógł na śniadanie zjeść kawałek. Nawet Ojciec łypie okiem, czy by nie spróbować przed pójściem spać...

Jeszcze tylko ostatni sznyt i będzie można rozkroić. I niczego nie zepsułam. Koniec złej passy!

Cukier puder. Siteczko...

O ku...!




Mączka ziemniaczana.

Ba dum tss.


5 komentarzy:

  1. A Ty co? Tak po prostu, samotnie chciałaś ze złą passą walczyć?? ;) :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to są jakieś reguły walki ze złą passą? Myślałam, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone...

      Usuń
  2. Matko,jak bardzo musiałas się ukrywać w bezkresach internetów że natrafiłam na Ciebie dopiero teraz?! Ale jestem,i gdzieś tam Ty jesteś. Tak bardzo podobna do mnie,a Twoje życie tak bardzo podobne do mojego. Zostaję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozgość się! Kawki? Herbatki?
      Ciasta nie oferuję z wiadomych powodów ;-)

      Usuń
  3. i trzeba by tylko dodać .pisz częściej . pisz częściej :) :):):)

    OdpowiedzUsuń