czwartek, 3 września 2015

Jak Matka przeleciała się po Europie w tę i z powrotem



Nie jest tak, że Matka nie lubi albo boi się latać. Latanie jest spoko. Spoko są wygoda i zaoszczędzony czas.
Matka nie lubi lotnisk. Trochę za stracony czas. Gównie za tracone na nich nerwy.

Nie jest tak, że nie lubi podróżować. Lubi. Uwielbia. Problem w tym, że nie nadaje się na samodzielne wyprawy, ani na samodzielne nimi dowodzenie. Zdolności organizacyjne w kwestiach podróżniczych leżą u Matki na żenującym poziomie. Nie pomagają roztargnienie oraz spóźnialstwo. A swojego braku orientacji w terenie wstydzi się, a wręcz boi (po prostu czuje, że kiedyś wpędzi ją w poważne kłopoty).

Z Matką jest też tak, że mogłaby zawodowo pracować jako "pakowacz cudzych walizek". Tylko z własną ma problem. Znikają wszelkie zasady - giną pod stertą ciuchów, bo tych zawsze pakuje za dużo. Teoretycznie chce być gotowa na każdą ewentualność. W praktyce wygląda to tak, że wieczorami nie jest w stanie przygotować sobie ubrania na następny dzień, a co dopiero zdecydować, w czym będzie chodzić przez kolejny tydzień.

Tym razem, wybierając się z Synem Pierworodnym na 9 dni do Ojca Matki mieszkającego w Anglii, miało być łatwiej - celowo narzuciła sobie ograniczenie, nie wykupując nic ponad bezpłatny bagaż podręczny. W tanich liniach lotniczych oznacza to jedną niedużą torba o wyraźnie określonych dopuszczalnych wymiarach.
Nie byłaby Matka jednak sobą, gdyby miejsca w obu torbach, swojej i Syna, nie wykorzystała do ostatka. Kto by pomyślał, że kilka sukienek i 15 resoraków może tyle ważyć?

Ale nic to, bo waga bagażu okazała się najmniejszym zmartwieniem zestresowanej Matki.
Matki, która przywykła do tego, że bez przygód w środkach transportu publicznego nie rusza się z miasta. A co dopiero ruszyć z kraju...

Zaczęło się już na wejściu. Uspokajająco na Matkę działał fakt, że lotnisko w Gdańsku jest jej znajome. Parę razy w życiu latała, za każdym razem startując z innego, nieznanego lotniska, teraz miało być łatwiej. Tymczasem wysiadła z samochodu... O w pytę! Ale to rozbudowali! Lotnisko w Gdańsku okazało się jakieś 7 razy większe niż je pamiętała. Wprost proporcjonalnie zwiększa to prawdopodobieństwo, że coś nieoczekiwanego się wydarzy, a mnożąc to do kwadratu (jak metry kwadratowe), daje to 49 razy większe szanse na to, aby się zgubić. Taka matematyka fatalnego przeznaczenia.

Samospełniające się przepowiednie mają to do siebie, że same się spełniają. Toteż na początek znalazła się Matka w hali przylotów zamiast odlotów. I gdyby nie ogarnięcie Ojca Pierworodnego, który, jak na przykładnego ojca przystało, rodzinę odprowadzał i żegnał, pewnie stałaby tam po dziś dzień.

Później nieprzewidziane zdarzenia toczyły się już lawinowo. Najpierw Matka nie mogła dogadać się z panem z linii lotniczych. Choć to jeszcze po polsku było. Po czasie przyznaje, że wina mogła leżeć po obu stronach. Cały miesiąc przed wyjazdem Matka chorowała. Jedynym dokuczliwym objawem był kaszel, ale taki "że hej". Na dzień przed wylotem stwierdziła, że nie będzie się wygłupiać i poszła do lekarza. Przepisano antybiotyk. Ale w poczekalni przychodni spędziła tyle czasu, że zdążyła podłapać w gratisie coś, co jej własną zarazę zmutowało, wzbogacając o wysoką temperaturę. I może przez tę gorączkę właśnie najpierw nie mogła Matka się dogadać, a gdy już wreszcie się udało to i tak schrzaniła, kierując się schodami w górę, zamiast w dół, jak miała przykazane.

Ale najpierw była kontrola bezpieczeństwa. Najbardziej stresujący Matkę moment.
Teraz macie czas na wizualizację sytuacji:
1 lotnisko + 1 wielki tłum ludzi + 1 zestresowana Matka + 2 ciężkie torby, które musi przepuścić przez skanery, bramki, czy co to tam jest, pamiętając o wyjęciu tego, co wymagane, by wyjąć + pierdyliard taśm wyznaczających zagmatwaną trasę kolejki, w której powinna stać + 1 rozbiegany Syn, którego nie sposób upilnować i dla którego owe taśmy, pod którymi swobodnie przechodzi, to istny park rozrywki  + nagle, ni stąd ni zowąd, 1 koleżanka Syna z przedszkola, którą właśnie spotkał. Koleżanka z rodziną, w przeciwieństwie do Pierworodnego, miała jeszcze dużo czasu do odlotu, pożegnania były więc wesołe i czułe, aczkolwiek mocno poganiane przez Matkę.

I w tym momencie przydarzyły się wspominane schody. Schody jak schody. Ruchome. W górę i dół. Tylko, że Matka w nerwach nie widziała tych w dół (do teraz nie jest pewna czy tam były), a że miała nimi jechać przypomniała sobie znacznie później (po czasie jednak już niczego nie jest pewna). Na szczęście na górze było przejście dla pasażerów jej lotu, po prostu więcej musiała się nabiegać z tymi torbami i nazbyt energicznym jak na panujące warunki Synem. Na nieszczęście na ruchomych schodach Syn się przewrócił. Nogi mu się rozjechały na dwóch różnych stopniach. A Matka z torbami. A za Matką tłum ludzi. To się Syn przejechał na leżąco. W ostatniej chwili udało się go postawić do pionu, nim się gdzieś wkręcił, paraliżując ruch i utykając na dobre.

Potem było tylko weselej. Ponownie spotkał Syn koleżankę. Tę samą. Zwyczajowe pożegnania i poganianie. Później ma Matka białe plamy w pamięci. Wie tylko, że jakoś dostali się do kontroli paszportowej. Zapewne każdą napotkaną osobę pytając o drogę i czepiając się tych, którzy udawali się na ten sam lot. Stała taktyka, gdy nie wie Matka dokąd iść - nie zawsze się sprawdza, można np. o 2 w nocy wylądować w jednostce wojskowej zamiast na właściwym peronie.
Ale wracając do kontroli paszportowej, to właśnie po niej po raz pierwszy zgubiła Matka dowody osobiste. Tak, po raz pierwszy!
Brak odpowiednich dokumentów (nawet tylko potencjalny lub wyimaginowany), tudzież szukanie ich w lotniskowym rozgardiaszu, to jedno z najbardziej stresogennych zdarzeń przed wylotem. A tu klops, naprawdę zgubiła. Na szczęście nie zdążyła się nawet zorientować w swym marnym położeniu, jak dobiegł do niej pan, który je znalazł i uratował Matkę z niechybnej opresji, więc tak jak matczyne ciśnienie szybko skoczyło, tak też szybko opadło.

Dotarli do właściwej bramki. Uff, po nerwówce, najtrudniejsze za nami - pomyślała naiwnie Matka, stojąc w kolejce i wyobrażając sobie, że teraz zostało tylko z tłumem kierować się do samolotu. Pomyślała, po czym jak długa poleciała na podłogę, przelatując przez własny bagaż. Wypierdzieliła się koncertowo, zaplątując nogę w jeden z pasków torby. I to nie w trakcie sprintu do jakiejś odprawy, samolotu czy nawet promocji w sklepie bezcłowym. Nie, wyleciała w powietrze, przekoziołkowała nad torbą i wylądowała na glebie STOJĄC! w kolejce! A tak leciała, że nawet w szkole na wuefie, jak ją zmuszali do skakania przez skrzynię, takiej skocznej Matki nie widzieli. Tylko za czasów szkolnych z lądowaniem bywało lepiej, ale wtedy też nie miała w głowie myśli: "Cholera, laptop jest na wierzchu", więc nie wpływało to na styl lotu.

Nie minęły kolejne 3 minuty "stania", jak ci, którzy jakimś cudem nie zwrócili jeszcze na Matkę uwagi, nie tylko mogli to nadrobić, ale jeszcze zapamiętać jak się nazywa. "Pani Matka Wyluzuj! proszona do bramki iks przy wyjściu numer igrek" - zagrzmiało wyraźnie z megafonów. No pięknie. Ciekawe co nabroiła? Torby w łapy, Syn obok na widoku, dusza na ramieniu. Idą. Po drodze uzmysłowiła sobie, że od zgubienia na lotnisku dokumentów, bardziej stresujące jest usłyszenie z głośników swojego nazwiska z prośbą o udanie się w nieznane miejsce. O dziwo bez trudu znalazła bramkę iks przy wyjściu igrek. To chyba pierwsza rzecz jaką tego dnia znalazła bez trudu. A do zastanej tam pracownicy linii lotniczych od razu wypaliła z nadzieją w głosie i niewinnym spojrzeniem: "Znowu zgubiłam dowody?". "Znowu???" - pani wybuchnęła gromkim, szczerym śmiechem, nie wiedzieć czemu ją wielce to rozbawiło (Matki wcale), a może po prostu Matka jakoś głupio wyglądała po tym upadku? Grunt, że kolejny raz miała fuksa, dowody rzeczywiście zgubiła i ponownie odzyskała. I znów trafiła na koniec kolejki.

Kolejka wkrótce ruszyła i, co zaskakujące, bezproblemowo udała się Matka z Synem do samolotu, doleciała na miejsce (choć po doświadczeniach z tego dnia, do końca nie miała pewności, czy siedzi w prawidłowym samolocie) i dotarła do następnej lotniskowej kolejki.
Kontrola paszportowa w Anglii ciągnęła się niemiłosiernie długo, cud że obyło się bez ofiar w ludziach i wyposażeniu lotniska. 3-letni umysł znudzonego Syna, który przyuważył gablotkę z gaśnicą, nie mógł spocząć nie wypróbowując możliwości zabawy w Strażaka Sama.

Podczas kontroli paszportowych na zagranicznych lotniskach, niezmiennie narasta w Matce napięcie, gdy podaje swój dowód osobisty ze zdjęciem, na którym jest długowłosą blondynką. Bowiem od ponad 5 lat zdecydowanie nie jest już długowłosą blondynką. Jest wręcz przeciwieństwem długowłosej blondynki. Teraz do tego doszedł dowód Syna, gdzie zdjęcie sugeruje, że podróż odbywa Matka w towarzystwie 8-miesięcznego Józefa Oleksego. Tym razem na powstające u Strażnika-Wstępu-Do-Wielkiej-Brytanii wątpliwości Matka odpowiedziała udawaniem, że dont spik inglisz. Co aż taką wielką nieprawdą nie jest, bo mało mówi, ale dużo więcej rozumie. Grunt, że pan Strażnik-Wstępu-Do-Wielkiej-Brytanii zniecierpliwiony przewrócił oczami i dla świętego spokoju otworzył wrota do kraju Beatlesów i ryby z frytkami.      .

Ledwie opuścili budynek lotniska, a już Matka bała się powrotu. I słusznie.

9 dni później zaczęło się od tego, że nie dało się zeskanować kart pokładowych i z tego powodu znów na wstępie Matka miała problem z dogadaniem się z pracownikiem linii lotniczych. Tym razem po angielsku, więc jeszcze trudniej. Dzięki pomocy Ojca Matki, który jak na przykładnego dziadka przystało odprowadzał i żegnał rodzinę, udało się karty wymienić na nowe.

Potem było tylko gorzej.

Podczas kontroli bagażowej Ważny-Pan, groźny niczym Agent Jej Królewskiej Mości, uznał, że zabawka Pierworodnego, którą dostał w prezencie i zdążył się raz pobawić jest niebezpieczna i że przy jej pomocy Pierworodny może przejąć kontrolę nad samolotem albo, łącząc ją z żelkami Haribo, przerobić na bombę - w każdym razie zarządził konfiskatę. W tym momencie Matka od razu odzyskała parę w gębie i zaczęła nawijać po angielsku, że chyba żartuje. Przez cały pobyt się tyle po ichniemu nie nagadała. Nic to, bo Ważny-Pan-Agent był niewzruszony, a zabieranie zabawek dzieciom sprawia mu chyba niezdrową przyjemność - podobnych miał za sobą całą stertę. A wszystko rozchodziło się o tandetną maszynkę do robienia baniek mydlanych! Serio.
Rozpacz Syna można sobie wyobrazić. Po czym dołożyć jego zmęczenie z powodu późnej godziny i swoje wyobrażenie pomnożyć razy trzy.

Z tego wszystkiego, przed przejściem przez bramkę skanującą, zapomniała Matka wyjąć z kieszeni telefon. I się zaczęło. Piszczenie, przeszukiwanie, zdejmowanie butów, pasków, kurtek. Weź teraz wytłumacz przerażonemu dziecku, że ma stać nieruchomo z wyciągniętymi na boki ramionkami, patrzeć w oczy obcej kobicie, której nie rozumie i dać jej się obmacać. Pozostało tylko robić dobrą minę do złej gry i udawać, że to tylko taka zabawa. Ale nie było zabawnie, gdy poczuła Matka palce tam, gdzie zdecydowanie nie powinna ich czuć.

Tak, wciąż jeszcze mogło być gorzej. Syn zmęczony i wciąż rozpaczający za utraconą zabawką, Matka bardziej chora niż 9 dni wcześniej, lot opóźniony. Kolejka. Znowu.

Wreszcie wpuszczono pasażerów do samolotu. Kolejny raz trafili w swoim rzędzie foteli na bardzo miłego sąsiada, który zaproponował Pierworodnemu swoje miejsce przy oknie. Prawdopodobnie żałuje tego do dziś. To, że Syn nie zmrużył oka przez całą podróż (chociaż lot był nocny) to pikuś. Są podczas lotu zjawiska gorsze niż zmęczony 3-latek nie mogący zasnąć. Wyobraźcie sobie na przykład, jakie może być jedno z najmniej komfortowych miejsc, by po raz pierwszy w swym 3-letnim życiu dostać biegunkę? A teraz przenieście je około 12 000 metrów nad ziemię.

I to by było na tyle jeżeli chodzi o europejskie wakacje Matki.
Następne po jej trupie.


9 komentarzy:

  1. o raju...zmachałam się do samego czytania...ale mówią, że doświadczenia hartują :PPP
    teraz już każdy wypad to będzie pikuś..wierzę w to :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jak ja się zmachałam pisząc...

      Następny wypad dopiero, gdy zapomnę o tym!

      Usuń
  2. Ja Cię strasznie,ale to strasznie przepraszam, Wybacz mi proszę,ale....zwyłam się ze śmiechu czytając to...ja wiem,że Tobie to do śmiechu nie było na pewno, ale nie mogłam się powstrzymać. A to z zabawką, no masakra;/przepisy przepisami,ale człowieczeństwo gdzie?
    Pozdrawiam i mam nadzieje,że to ostatnia wasza TAKA podróż i że następne jak już dojdziecie do siebie po tej, będzie dużo lepsza:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A śmiej się! Na zdrowie :-D
      W sumie, chociaż może na to nie wygląda, sama z siebie się śmieję. Nawet w trakcie trwania tego całego szaleństwa co i rusz się śmiałam ;-)

      Usuń
  3. następnym razem to weź mnie ze sobą - w podróżach przesiadkach itp radzę sobie doskonale :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. W podróży najlepiej sprawdzają się nosidełka! :D
    https://realde.al/MamaZen?utm_source=affiliation&amp

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rili? Ty tak na serio?

      W każdej ręce torba i jeszcze mam walczyć o to, żeby energicznego ok. 17-KILOGRAMOWEGO TRZYLATKA włożyć sobie na klatę czy tam plecy???

      No chyba, że chodzi o jakieś nosidełka, co to noszą za Tobą dzieci i bagaże, albo nawet Ciebie samą... Wtedy biorę w ciemno.

      Usuń