piątek, 18 marca 2016

Syn na luzie ćwiczy buzię




Oficjalnie odwołuje Matka stwierdzenie, jakoby Syn Pierworodny nie mówił.

Wiem, wiem, wszyscy uprzedzali, że tak będzie i że Matka zatęskni jeszcze do tych czasów, gdy trzymał język za zębami. Na razie nie tęskni, tylko z fascynacją obserwuje, a przede wszystkim słucha, co to się dzieje. A dzieje się.

Bo Pierworodny, proszę Państwa, rozgadał się tak, że hej. W ciągu ostatnich kilku tygodni nadrobił wszelkie niepokojące zaległości. Zapamiętuje słowa piosenek i wierszyków, snuje opowieści, wypowiada się całymi zdaniami, opisuje fabułę bajek, które ogląda, bez skrępowania rozmawia z obcymi.

Ale Pierworodny, jak to Pierworodny, sam z siebie nie zabrał się do tego mówienia. Ooo, nie! Musiał dostać jakiś motywator, deadline, coś, co przerwie tę prokrastynację i zmobilizuje go do działania na polu komunikacji międzyludzkiej.

Punktem zapalnym okazał się telefon do logopedy. Wystarczyło zadzwonić.
Zadzwonić. Po prostu. Tylko.
Żeby Matka wiedziała, że to takie proste... zadzwoniłaby już w okresie pierwszych kolek czy ząbkowania - iluż niedomówień by wtedy uniknęli...

Na wizytę trzeba było czekać blisko dwa miesiące. Przez ten czas, od wspomnianego telefonu w styczniu do "godziny zero", wypadającej 4 marca o 9:00, Pierworodny zrobił jakiś komunikacyjny krok milowy. Matka i Ojciec szybko przestali nadążać i z niedowierzaniem słuchają codziennie przynajmniej kilkunastu (kilkudziesięciu?) nowych słów pojawiających się w słowotoku Syna. Słowotok zaś zaczyna się mniej więcej po otwarciu przez niego rano prawego oka, a kończy po pierwszym rozdziale czytanej na dobranoc książki.

Skoro już tę wizytę u logopedy Matka umówiła, nie warto było z niej rezygnować, ale gdy tylko wyszli z domu upewniła się w przekonaniu, że jest im zbędna.
Pierwsze kroki skierowali do sklepu, w którym Pierworodny od progu, z uśmiechem tańcząc, podskakując i gibając się, śpiewnie zawołał: "Poprosimy dwa bilety", a wychodząc wyartykułował (bez upominania) najpiękniejsze w swoim życiu "Do widzenia". Pani ekspedientka chyba nie poznała, że to to samo dziecko, które jeszcze niedawno stawało nieśmiało przy ladzie i przestraszone cichutko ryczało "łaaa", co oznaczało: "Poproszę soczek Leon w kartoniku. To ten z lwem na przedzie".

Pani Logopeda również nie miała wątpliwości, że wizyta nie była konieczna i wszystko z mową Pierworodnego jest w porządku, jak na jego niespełna 4 lata.

Z każdym dniem coraz bardziej przekonuje się Matka, że może jednak aż za w porządku. Bo to już nie chodzi o to, ile on mówi, ale co.

Jedna sprawa, że potrafi pyskować tak, że w pięty idzie. Druga, że potrafi zgasić rozmówcę jednym słowem. W obu przypadkach efekt jest taki, że stoi Matka z rozdziawioną buzią i potrzebuje chwili, aby dojść do siebie i jakoś wychowawczo ustosunkować się do jego wypowiedzi. No zwyczajnie nie przywykła jeszcze.

A taki przykład...

Dobiera się Syn do Matki komputera.
Komputer przezornie zostawiła Matka wysoko na regale, aby Syn się do niego nie dobierał.
Syn z kolei przezornie i po cichu przyniósł sobie swój podest z łazienki.
Po wejściu na niego i wyciągnięciu rąk w górę dosięgał do otwartego laptopa jedynie palcami. Matka dobiegła w momencie, gdy komputer chwiał mu się już nad głową - jeden fałszywy ruch (przy waleniu na oślep w klawiaturę więcej niż prawdopodobny), a zarówno laptop jak i Pierworodny zlecieliby z hukiem.
Tłumaczy więc Matka, że w najlepszym wypadku nabiłby sobie guza, ale mogło się też skończyć rozcięciem głowy. Tłumaczy, że przecież nie wolno mu ruszać komputera mamy. Tłumaczy, że gdyby komputer spadł z takiej wysokości, byłby już do wyrzucenia. Tłumaczy, że komputer kosztuje bardzo dużo pieniędzy.
Co na to Syn?
Patrzy Matce w oczy, po czym upada na podłogę, zatrzymując głowę na przykucniętych kolanach Matki i, zamykając oczy, informuje:
"Umarłem.".


Ale Pierworodny jest w tym coraz lepszy i potrafi zgasić nawet wychowawczo - tzn. tak, że po jego słowach już nic bardziej wychowawczego nie jest się w stanie dodać.

W swoim gabinecie Pani Logopeda pokazywała Matce, jakie ćwiczenia warto wykonywać, aby ćwiczyć u Pierworodnego język (tak profilaktycznie). Opowiadała i pokazywała, a w tym czasie Syn bawił się jakąś grą, którą od niej dostał, nie wyglądał na zainteresowanego rozmową. Pani Logopeda wymieniła też kilka sposobów na zastosowanie ćwiczeń w trakcie codziennych czynności (przy czym Matka w myślach przekształcała je na rzeczywistość z Synem). Na przykład wysmarowanie talerzyka Nutellą i wylizywanie (w przypadku Syna ketchupem), posmarowanie miejsca nad górną wargą miodem (lepszy byłby koncentrat), rozsmarowanie wokół ust lodów i oblizywanie się (lody dla wszystkich!), no itd. w ten deseń.

Tego samego dnia, po południu, siedzą Matka z Synem na podłodze, budując samochody i garaże z klocków. W pewnym momencie dostrzega Matka, że zakatarzony Syn zlizuje gluty spod nosa. Fakt faktem, że nie słyszała jeszcze o dziecku, które by podobnych praktyk nie uskuteczniało, ale przecież wychowawczy fason trzeba trzymać, więc upomina:

- Ej, no co Ty?! Weź chusteczkę.

- Mama, ale ja ćwiczę - rzekł poważnie. I z rozmachem oblizał się ponownie.

Ćwiczy... psia kostka...


3 komentarze:

  1. Właśnie chce tą książkę, której tytuł parafrazujesz w tytule 😉 kupić dla naszej dwulatki, bo my też już po wizycie u logopedy 😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My jej nie mamy. Podobno niedawno były w Biedronce, ale nie trafiłam. Jak kupicie, daj znać czy warto.

      Usuń
  2. My tak wyleczyliśmy ulewanie. Umówiłam wizytę u gastrologa na mniej więcej miesiąc przed pierwszymi urodzinami w okolicach tychże. Wizytę odwołałam, bo ulewanie skończyło się z dnia na dzień.

    OdpowiedzUsuń