środa, 27 listopada 2013

Mea culpa, czyli jakie traumy Ty serwujesz swojemu dziecku?

Powracając wspomnieniami do czasów własnego dzieciństwa każdy z nas mógłby przypomnieć sobie nieszkodliwe z pozoru sytuacje, kiedy to na skraju furii, roznoszony przez frustrację i pełen poczucia niezrozumienia przez świat, pomyślał: "Ja nigdy nie zrobię tego mojemu dziecku!". Każdy.
Chodzi o jakieś zachowania, reakcje, powiedzonka własnych rodziców, które przed laty doprowadzały do szału.
Oczywiście były to momenty mniej lub bardziej poważne, większość zginęła w odmętach niepamięci. Niekiedy takie deklaracje na daleką przyszłość wykrzyczane były głośno, niekiedy wyszeptane po cichu, czasem zapisane w pamiętnikach na kluczyk.
Pytanie, co dalej? Czy rzeczywiście nie popełniamy błędów naszych rodziców? A może po latach nie uważamy ich już za błędy? Czy podejście naszych rodziców do kwestii rodzicielstwa, ich sposób bycia wobec nas i metody wychowawcze tak bardzo nas determinują, że podświadomie odtwarzamy ten sam model?
Matka na każdym kroku przypomina sobie o rzeczach, które w jej pamięci trafiły do szufladki "Nigdy nie będę robić tego mojemu dziecku!!!". Ale, choć matką jest dopiero od niespełna 20. miesięcy, czy nadal ma prawo je wszystkie tam trzymać? W wielu kwestiach nie miała po prostu jeszcze okazji się sprawdzić. Na przykład szachy. Tak, tak, szachy. Taka gra. Matka przez większość swojego dzieciństwa powtarzała sobie, że nigdy nie będzie namawiała swoich dzieci do grania - jak Dziadek będzie chciał to niech sam namawia i uczy, ale pod Matki nadzorem, żeby miała pewność, że do wnuków ma więcej cierpliwości. Bo z gry w szachy to Matka najlepiej zapamiętała, że po prawie każdym ruchu słyszy się "Ale pomyśl trochę" albo "Zastanów się, dziecko". A to wszystko przez to, że Matki Ojciec, zapalony szachista, widział w swojej jedynej córeczce małego geniusza szachowego. W weekendy często jeździł na jakieś turnieje szachowe. I gdy Matka Matki akurat pracowała i nie było małej Matki z kim zostawić to zabierał ją ze sobą. Mała Matka nie umiała jeszcze mówić, ale szybko stała się atrakcją takich "imprez", gdy okazało się, że po jakiejś rozegranej partii, przez nikogo nie pilnowana, wdrapała się na krzesło, usiadła przy opuszczonym stoliku i prawidłowo zaczęła ustawiać figury na szachownicy, każdą na właściwym dla niej miejscu. Czarne, białe. Wieża, skoczek, goniec itd. No cóż, lata ćwiczeń, godzin spędzonych nad szachownicą, łez i kłótni z Ojcem o to, że Matce się już nie chce, bo ciągle przegrywa (bo rzecz jasna nie dawał Ojciec Matki wygrywać jej od czasu do czasu na zachętę, myśleć sama miała) i chyba tylko to z gry królów Matce zostało, że potrafi jedynie prawidłowo ustawić figury, a może już nawet i to nie. Gwoli wyjaśnienia, Matka nie była przymuszana siłą czy groźbą, po prostu czuła się w obowiązku spełniać ojcowskie oczekiwania. Wbrew sobie. I postanowiła już wtedy, mając kilka lat, że przed własnym dzieckiem nie będzie stawiała wygórowanych oczekiwań, których ono nie będzie w stanie ani przeskoczyć ani obejść a w obowiązku będzie się czuło im podołać. Matka z własnym Ojcem w końcu kłócili się i obrażali na siebie już za każdym razem, gdy ze sobą grali, więc ta wątpliwa rozrywka jakoś sama przestała się pojawiać w ich wspólnie spędzanym czasie. Ale wygórowane ambicje i tak zostały. Bo według swojego Ojca Matka powinna być najlepsza we wszystkim co robi. I tak, już w dzieciństwie, Matka postanowiła, że jej dzieci mają być najlepsze DLA NIEJ. Dla świata mogą być zupełnie przeciętne. A co tak wkurzało Matkę w tych oczekiwaniach jej rodziców (bo i Matce Matki się to udzielało)? Otóż Matka w podstawówce była bardzo dobrą uczennicą, taki typ co to w sumie nic nie musi robić a świadectwo z paskiem zawsze ma. Co i rusz przynosiła jakieś dobre oceny, ale z czasem niepytana nawet się nimi już nie chwaliła. Czemu? Bo rozmowa wyglądała tak:
"- Dostała 4 plus. - A nie mogła być 5?",
"- Dostałam 5 minus. - A za co ten minus?",
"- Dostałam 5 plus. - A 6-tek nie dawali?",
"- Dostałam 6. - A dużo było tych 6-tek? albo - A kto jeszcze dostał?".
Matka w sumie nie ma o to żalu do rodziców, już nie raz w żartach im to wygarnęła, chcieli dobrze, tylko tak im jakoś to niezgrabnie wychodziło, wiedzieli, że zwykła piątka to żaden wyczyn dla ich córki i zawsze starali się ustalić hierarchię tej oceny na tle reszty klasy, jednak frustrujące było to strasznie. Wreszcie Matka mówiła w domu "dostałam piątkę z plusem" i już odwrócona przedrzeźniała z głupią miną rodzica: "a szóstek nie dawali?". I dlatego, gdy przyjdzie pora, wracającego ze szkoły Syna nie zamierza Matka zamęczać tego typu pytaniami. Ugryzie się w język nim zapyta za co ten minus przy szóstce. Bo wiadomo, że niżej nie zejdzie, inaczej być nie może, przecież to takie mądre dziecko, można oczekiwać, że pewien poziom zapewne utrzyma, wystarczy, że trochę pomyśli.
Żarty żartami. Łatwo powiedzieć.
A jak będzie to zobaczymy.
Bo już dwukrotnie złapała się Matka na tym, że obiecanki cacanki a i tak serwuje Pierworodnemu to czego sama w dzieciństwie tak nie znosiła.
I pisze Matka o tym, by się pokajać. Bo wstyd jej. I zawsze gdy się łapie na tym, że znów to zrobiła to wstyd jej jeszcze bardziej. I ma nadzieję, że jak napisze to łatwiej będzie pamiętać by w ostatniej chwili, by w godzinie zero odpuścić, milczeć, rękę do kieszeni włożyć.

Sprawa pierwsza. "A co było do jedzenia?" - jest to najbardziej znienawidzone pytanie, które Matka usłyszała od swej Matki jakieś 1294 razy. Zawsze, gdy jako dziecko wracała Matka z jakichś wakacji, ferii czy weekendu poza domem było to jedno z pierwszych pytań jakie słyszała. Zwykle drugie w kolejności.
- Jak było?
- Fajnie.
- A co było do jedzenia?
Grrr. Po kilkutygodniowej wakacyjnej nieobecności Matka musiała przeprowadzać kulinarny rachunek sumienia i jak na spowiedzi recytować jadłospis dzień po dniu. Z dokładnością do przystawki podanej do obiadu. Gdy jako nastolatka zaczęła się już przeciwko temu buntować, Matce Matki udawało się powstrzymać na tyle, by pytanie padło dopiero jako piąte czy szóste i jeszcze niby tak od niechcenia, mimochodem - wyobraźcie to sobie, odrobinę wyższy ton niż zwykle, sztuczny luz i "A do jedzenia to co tam było?" - ale za każdym razem widać było ile ją to kosztuje, jak musi się nagimnastykować, aby na siłę wymyślać niepotrzebne pytania tylko po to, by jakoś opóźnić zadanie tego najważniejszego. Czasem już po 3. takim wymuszonym pytaniu, traciła Matka cierpliwość i zrezygnowana przyspieszała sprawę: "- Dobra, pytaj". "- A co było do jedzenia?" - słyszała od razu. (W tym miejscu, tak na marginesie, zastrzega Matka, że żadnych zaburzeń w kwestii odżywiania w jej rodzinie nie zanotowano.)
I co teraz robi Matka swemu Synowi Pierworodnemu? Rzecz jasna pyta co jadł, gdy był poza domem. Na razie niewiele było takich sytuacji, kiedy wyjeżdżał gdzieś tylko z Ojcem, na palcach można je policzyć. Ale już po powrocie z pierwszego takiego wypadu Matka zapytała zupełnie nieświadoma co czyni: "A co jadł?". I dopiero kiedy zdanie to zostało już wypowiedziane usłyszała w nim własną Matkę. Obiecała więc sobie, że był to pierwszy i ostatni raz.
Oczywiście pyta za każdym razem.

Sprawa druga. Zgroza. Tego dopiero Matka się wstydzi. Ale zrobiła to i to nawet kilka razy. Boszzzz, jak sama nienawidziła tego w dzieciństwie. Była jednak wtedy za mała i zbyt grzeczna by się sprzeciwić, by tupnąć nogą i powiedzieć "Powaliło cię?". Jedyne co robiła jako kilkulatka to krzywiła się niemiłosiernie. I właśnie to samo skrzywienie na twarzy Pierworodnego zobaczyła, gdy powtórzyła błąd własnego Ojca. I zrozumiała w ten sposób, że właśnie w tym momencie go powiela. Znacie to? Macie tak? Widzicie coś przyklejonego do buzi dziecka. Okruszek, coś z obiadu, kawałek zaschniętego ciastka. Pocieracie. Nie schodzi. Nie chce się iść do łazienki by to umyć, może akurat nie ma takiej możliwości z powodu przebywania poza domem. I wtedy robisz to. Ślinisz palec albo brzeg chusteczki i zabierasz się za usunięcie drażniącej plamki, przyschniętego jedzenia czy czegokolwiek co ma akurat na twarzy. Obrzydlistwo. Matka sama przecież pamięta widok tej pomiętej ojcowskiej chusteczki (wtedy jeszcze jednorazowe chusteczki higieniczne nie były w powszechnym użyciu), zbliżającej się najpierw do ust, między ojcowską brodę a wąsy, a następnie, jakby w zwolnionym tempie, kierującej się ku jej twarzy, docierającej do policzka i tym wilgotnym skrawkiem materiału tarcie zabrudzonego miejsca. Krzywienie się Matki. Stój prosto! No już, może być. I znów idą dalej za rękę. Mała Matka podbiega, bo nigdy nie nadąża za długimi i sprężystymi krokami własnego Ojca.
Jak mogła? Jak mogła, pamiętając to wszystko, obciążyć tym samym swego Syna Pierworodnego? Czy wybaczy jej? Czy zrobi to samo swoim dzieciom?
Ile jeszcze własnych traum i nieszczęść swojego dzieciństwa przeniesie Matka na swoje dziecko?

Ale żeby nie było...
Dzieciństwo Matki to nie spis błędów i wypaczeń. Znacznie więcej jest tych rzeczy, które koniecznie chce powtórzyć by tworzyć piękne wspomnienia w pamięci Syna Pierworodnego.
Jak choćby czytanie książek na dobranoc. Ze szczególnym namaszczeniem traktując "Kubusia Puchatka". Wspólne granie w karty, gry planszowe i układanie puzzli. Matka pamięta, że uwielbiała grać z rodzicami w Eurobiznes, chociaż była tak mała, że kompletnie nie kumała o co w tym chodzi. A już jako 10-latka, a może i wcześniej, jak zawodowiec rypała w tysiąca - oczywiście nauczyli ją rodzice, którym brakowało trzeciego do gry. Niedzielna jajecznica na śniadanie jedzona razem w łóżku. Kiedyś przy "Teleranku", ciekawe przy czym będzie ją jadać z Pierworodnym. Spontaniczne zatrzymywanie się w podróży by zwiedzić jakiś zamek, wieżę czy kościół, przez to nie zawsze docieranie do obranego celu, bo po drodze było zbyt fajnie aby się spieszyć. Rodzinnego jeżdżenia na stopa pewnie nie powtórzą, czasy nie te. Wspólnego szycia ubranek dla lalek też pewnie z Synem nie będzie, w sumie dobrze bo Matka jest noga z krawiectwa (ale ile osób może się pochwalić, że najładniejszą suknię wieczorową dla lalki Barbie, suknię rodem z "Dynastii", uszył tata i to na maszynie? A Matka może).

Czy tym wszystkim uda się odkupić Matce swe winy i drobne traumy wywołane we własnym Synu, których pewnie, mimo najszczerszych starań, nie uniknie? Jej rodzicom się udało. Ale czy w dzisiejszych czasach "Kubuś Puchatek" i jajecznica wystarczą? Czy już odkładać na psychoterapeutę?

20 komentarzy:

  1. A wiesz, muszę pomyśleć. Wpadam we wściekłość jak mój Tato i zatrzaskuję się w razie problemu w żelaznej konsekwencji, zamiast odpuścić i skrócić wspolne męki. Po mamie mam tendencje do domowego OCD, ale bardzo skutecznie z tym walczę. A, i czasem łapię się na braku empatii (moja mama) :)
    Kupę fajnych rzeczy osiagnęli przy okazji i na nie chyba mam zakodowany przepis. Z wyjatkiem jednej rzeczy. Alkohol. Wolno było mi pić z mama dobre wino i próbować piwo. Kurczak, no mała byłam jak na moje wyobrażenie teraz. Ale spróbował mi ktoś zaproponować wino patykiem pisane w podstawówce, to śmiałam się w głos, że taki syf można pić. Gdy wszyscy odchaczali ten krok w dorosłość chyłkiem, ja miałam to kompletnie w nosie. Uff, rozpisałam się.
    A terapia na razie się nie martw, wszak widzisz, że powielasz błędy, więc masz też moc, by odejść od tych przyzwyczajeń :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Mi wolno było pić z mamą szampana. A i tak etap tanich win wspominam z nostalgią ;-) Młodości durna i chmurna...

      OCD?

      Usuń
    2. ano, OCD, ale odchodzi w niepamięć :)

      Usuń
    3. Ale co to takiego? Aż w googla wpisałam. Chodzi o zaburzenia obsesyjno-kompulsywne?

      Usuń
    4. Za bardzo lubiłam sobie posprzatać. Jak perfekcjonizm (nie tylko w sprzataniu, ale głównie) zaczał mi przesłaniać wszelkie uciechy życia, zmieniłam to. Teraz siedzę na kanapie i piszę bloga, gdy nie chce mi się latać ze ściera : D

      Usuń
    5. Brawo! Perfekcyjnemu sprzątaniu mówimy stanowcze NIE! Uważaj tylko, by nie pisać nazbyt perfekcyjnego bloga ;-)

      Usuń
  3. O żesz! To się chyba dzieje od zaraznia dziejów! Od lat, w każdym domu. Myślę, że nawet Maria śliniła rąbek i tarła brudną buźkę małego Jezuska:)
    Wszystko o czym napisałaś wydarzyło się w moim domu, domu mojej matki, babci itd. Czemu nie piątka? Co było na obiad? Bo ja tak mówię! Jak długo mieszkasz pod moim dachem...dostajemy to w genach, gen MATKI tak się objawia:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to mnie uspokoiłaś :)
      Tyle, że wiesz ja nie musiałam spowiadać się z tego co było na obiad. Jeden obiad. Ja musiałam wyliczać co jadłam przez 2-3 tygodnie codziennie: śniadanie, obiad, kolacja, czy były lody na deser, a te naleśniki to z czym, a surówki nie było? Do teraz jeszcze czasem mojej Mamie zdarza się o to pytać, gdy gdzieś wyjeżdżałam. Mimo, że od 7 lat jestem "na swoim".

      Usuń
  4. Ojjj jest takich kwestii wiele co to myślę że nie powtórzę never! Taaa... tylko pewnie jak przyjdzie co do czego. .. to może? Jakoś trudno mi teraz wygrzebać z pamięci te na NIE. A chciałabym jeździć na wycieczki rowerowe jak z moim Tatą, albo rodziną całą w niedzielę po kościele na lody czy deser iść albo w leniwy poranek zrobić kanapki i hyc do lasu na grzyby czy latem nad wodę gdzieś. A zimą żeby mąż mój zabrał synka i na łyżwach uczył jeździć czy na sankach ciągnął. I zapach obiadu co dzień i wylizywanie garnków pi ciastach. Bo czy puszczę dziecko pod blok sami sobie, takie co to ledwo od ziemi wyrosło? Czy luz będę mieć jak ONI czasem? Czy łatwo mi przyjdzie puścić na wieczór nastolatka tak o?
    Ciekawy temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, w kwestii luzu w wielu sprawach moi rodzice mnie zaskoczyli. Oczywiście zrozumiałam to dopiero teraz, gdy sama jestem rodzicem. Teraz nawet oni się dziwią, że tacy byli i tłumaczą się "a bo Ty byłaś taka, że z Tobą to było można". Zostawić 3-latkę samą w domu na noc, bo nocka w pracy? Zostawić kilkumiesięczne śpiące dziecko same w domu i pójść do znajomych, a potem Ojciec biegający przez pół miasta w te i z powrotem by się upewnić, że wszystko w porządku? I to tłumaczenie ze spokojem: "Ale Ty się nie budziłaś". Dziś to brzmi jak patologia, kurator jak nic, a wtedy nikt im się nie dziwił. Podobno niemal od samego początku jak zasypiałam wczesnym wieczorem tak budziłam się późnym rankiem, jadłam i szłam dalej spać. Gdybym mogła chętnie dalej bym tak żyła.

      Usuń
    2. No właśnie :) ja pamiętam sąsiedzkie imprezy gdzie my dzieciaki same na doke a dorośli na górze i nikt się nami nie interesował. A przypomniałam sobie co robiła moja mama a na co ja uważam - przycinanie szyi suwakiem i szczypanie paznokciami przy zakładaniu rajstop :)

      Usuń
    3. Ha! teraz mi przypomniałaś. Zarzekałam się przecież, że nie każę dziecku nosić rajstop. Jak ja nienawidziłam tego ustrojstwa. Do teraz nie znoszę. I co? Pierworodny śmiga w rajtach od jesieni po wiosnę bez szemrania. I to najczęściej w takich wyjątkowo obciachowych w biało-czerwone paski i z reniferem na pupie. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Teraz wiem, że rajtuzy muszą być, że bez nich ani rusz z domu w polską zimę, ale kiedyś wydawały mi się jakąś wyjątkową złośliwością dorosłych.

      Usuń
    4. Hahahahaha uśmiałam się ;) zapraszam dziś wieczorem na mojego bloga. Autentycznie od rana mój dzieć śmiga w rajtach czerwonych ale renifery są na stopach :D i pamiętam jak syn sąsiadów chodził w body i rajstopach a ja myślałam że nieeeeee moje dziecko nie bo to nie fajnie wygląda. W nosie to mam bo mu wygodnie i dobrze. Oj wiele takich temacików... :)

      Usuń
    5. Ha! To przynajmniej moje jedyne nie powtarzane, moj 26 miesieczniak w rajtkach nie lata i nigdy ich nie mial zalozonych jeszcze, nie bo to ochydnie wyglada, skarpety, spodnie z dresu, body i szafa gra :-)

      Usuń
    6. Nigdy? Nawet zimą, gdy wychodzicie z domu?
      U nas rajty robią za takie dziecięce kalesony. Po domu też nie nosi. No dobra czasem nosi. Jak wrócimy z dworu,ściągnę mu wierzchnie warstwy i już mi się dalej nie chce przebierać. Ale poprzysięgam sobie, że jak zacznie na to marudzić to zaprzestanę takich praktyk.

      Usuń
  5. Chiałam się rozpisać, ale to musiałby być wcale nie krótszy komentarz niż twój post.
    Napisze krótko : za każdym razem jak powtarzałam, że "taka nie będę, tak nie zrobię" - tak robiłam, tak się zachowywałam...
    Teraz już tak..nie mówię :-)...szukam dobrych stron...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A pewnie, lepiej samą siebie mile zaskoczyć niż gadać po próżnicy ;-)

      Usuń
  6. Wszystko przede mną póki co :) Pocieszam się, że jestem zupełnie innym czlowiekiem niż moja Madre, i raczej nie grozi mi robienie awantur dziecku za bałagan czy brudne biurko. Mnie po prostu zwisa, czy jest bałagan czy porządek, ingeruje słownie dopiero jak nie widac podłogi u Niemałża w pokoju ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ze szkola mialam dokladnie tak samo jak Ty i tez poprzysieglam sobie nie pytac kto jeszcze dostal piatke lub za co ten minus :-) no ale do tego to jeszcze pare lat...

    OdpowiedzUsuń