czyli od Syna zaszczepienia do Matki osiwienia
Wygląda na to, że okres ochronny się skończył. Minął słodko-lukrowany rok. Teraz czas poznać gorzkie smaki macierzyństwa. A zaczęło się od feralnego szczepienia. Przez tydzień licho było jeszcze przyczajone. Masakra psychiki Matki rozpoczęła się po 7 dniach. Z powodu poszczepiennych dolegliwości Syn do Matki się przytulił. No niby miło, fakt. Ale ile może być miło? 10 minut? 30? Godzinę? Półtorej? Syn do Matki przywarł na dwa tygodnie. Przez ten czas niemal bez przerwy bądź to znajdował się na jej rękach bądź też zwisał uwieszony u jej nogi. Ewentualnie ryczał, bo Matka ośmieliła się oddalić na odległość 50 centymetrów, rzadko kiedy zdążyła dojść dalej. Przez dwa tygodnie NIKOMU innemu nie pozwalał wziąć się na ręce. Płakał za każdym razem, gdy Matka próbowała opuścić pokój. Nawet kąpiel, która od zawsze była domeną Ojca Pierworodnego, musiała być przeprowadzana przez Matkę. Także część drzemek w ciągu dnia odbywała się na Matce. Po tygodniu takiej tyranii ze strony Syna Pierworodnego zdrowie psychiczne Matki było już mocno nadszarpnięte. Pod koniec drugiego tygodnia załamanie nerwowe wisiało w powietrzu. W tym czasie Matka nabyła wielu umiejętności, które nigdy nie wiadomo kiedy znów mogą się przydać. Potrafi m.in. jedną ręką odlać ziemniaki czy odcedzić makaron. Z Synem na rękach potrafi też umyć naczynia i umalować rzęsy. Z takimi sprawnościami pewnie by nie dała sobie rady w jakiejś dżungli, ale niech jakiś mistrz szkoły przetrwania, jakiś Bear Grylls, spróbuje umalować sobie oczy z 11,5-kilogramowym nieprzewidywalnie ruchliwym roczniakiem zwisającym u lewego ramienia. Na szczęście Pierworodny się opamiętał i te dwa tygodnie przeszły do historii. Ostatecznie pożegnano je w dzień wyprawy do ZOO, bo nie ma to jak wycieczka u taty na barana. Kolejnego tygodnia potrzebowała Matka na otrząśnięcie się po tej psychicznej rzeźni. I gdy właśnie minął tydzień przyszedł katar. Przyszedł niewiadomo skąd, zaczął się niepozornie i bardzo szybko rozpanoszył. Matka nawet nie zdawała sobie sprawy, mając przez rok zdrowe dziecko, z tego jakie miała szczęście do tej pory. Od początku macierzyństwa drżała o zdrowie Syna, bo wydawało jej się, że nie ma nic gorszego i trudniejszego do przejścia niż choroba dziecka i że ona na pewno sobie z tym nie poradzi. Jak przystało na wybitnie Niewyluzowaną Matkę nawet z pierwszą kolką Pierworodnego zapłakana i pełna czarnych wizji udała się do przychodni. Teraz do sprawy podeszła na spokojnie. Nie przejrzała CAŁEGO internetu ani 30 książek by znaleźć przynajmniej 15 identycznych opinii nim wybierze metodę działania. Skoro Pierworodny i tak nie chciał współpracować... a niech biega z tymi gilami. Ale drugi dzień przyniósł już takie zakatarzenie, że trzeba było zacząć porządnie działać. W dodatku w gratisie pojawiła się gorączka. Nadszedł więc pamiętny dzień, w którym Matka i Ojciec umieścili po raz pierwszy w swym życiu czopek dziecku wiadomo gdzie. I tu nagle się okazało, że tylko w teorii jest to takie łatwe. w praktyce zaś potwornie skomplikowane. Matka jeszcze pamięta jak instruowali w szkole rodzenia i w zasadzie miało być tylko "wsuń i przytrzymaj pośladki przez minutę żeby nie wypadł". Nikt nie mówił, że u dziecka, które odkąd nauczyło się samodzielnie wstawać na nóżki nie daje sobie nawet zmienić pampersa inaczej niż na stojąco (a niekoniecznie jest to nieruchome stanie w jednym miejscu) - nie będzie to całe umieszczanie czopka już takie łatwe. A może to z Matką jest problem, bo kłopot miała już przy otwieraniu opakowania? Ostatecznie do pozytywnego zakończenia operacji potrzebne było dwoje rodziców i dwa czopki. Najważniejsze, że pomogło. Następnego dnia po gorączce nie było już śladu. Ale żeby pozbyć się kataru u Pierworodnego Matka musiała złamać swoje zasady, których dotychczas przy postępowaniu z Synem przestrzegała. A mianowicie zastosować przymus i rozwiązania siłowe. Pomogło. I mimo obaw agresora ofiara chyba nie żywi urazy, bo po przymusowym opróżnieniu noska pełnym krzyku i rozpaczy przychodzi się przytulić i uspokaja się w matczynych ramionach.
I zaskoczyło Matkę pytanie: "A do przychodni z nim nie idziesz?". Hmm... jakoś Matka nie pomyślała ani razu, że powinna... Czyżby już wyluzowała? Koniec blogu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz